Po prostu – przyjaciele

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. 
(J 15,9-17)

Niewiele tu można dodać, pisałem o tym tekście dosłownie poprzednio, tyle że w nieco krótszej wersji. Jezus – po tym, jak kilka niedziel wstecz objawił się jako Dobry Pasterz, następnie jako krzew winny w którym powinniśmy być zakorzenieni – dzisiaj ukazuje się nam jako Bóg-przyjaciel. Ten, który umiłował nade wszystko, wbrew wszystkiemu i ponad wszystko. 
Szczytem miłości i ofiarności jest ofiarowanie siebie za kogoś, dla kogoś. Nie zawsze musi tu chodzi o działanie tak spektakularne, na jakie zdobył się św. o. Maksymilian Kolbe, kiedy w niemieckim obozie koncentracyjnym wprost, przy wszystkich, zgłosił się jako kandydat do komory zagłady zamiast innego współwięźnia, który miał rodzinę, dzieci (wielki heroizm człowieka, który miał także swoje negatywne strony, m.in. antysemickie wypowiedzi). Czasami chodzi bardziej o wytrwałe ofiarowywanie się, raz po raz, dzień po dniu, w duchu miłości, dla drugiej osoby – w fizycznej chorobie albo w innym krzyżu.
Bóg zaprasza nas dzisiaj właśnie do takiego ofiarowania ze swojego życia. Dania siebie innym. Zostało nam objawione wszystko, co Jezus miał światu i ludziom do powiedzenia – to objawienie jest pełne i kompletne, wystarczy jeśli tylko człowiek chce z niego zrobić użytek. Mamy pełną świadomość tego, jaki jest Jezusowy cel, jaka jest Jego misja, co chciał osiągnąć, i co należy zrobić, aby tę misję kontynuować i przybliżać siebie i innych do wskazanego przez Niego celu. A równocześnie, Bóg wskazuje nam wzór prawdziwej przyjaźni – nie tej deklarowanej, która sprowadza się do wspólnego znudzonego egzystowania, pokazowych pocałunków i przywitań/pożegnań na ulicy, lansowania się nawzajem – ale do prawdziwej przyjaźni, która jest pięknym darem i byciem przy drugiej osobie przede wszystkim wtedy, kiedy nie jest lekko, łatwo i przyjemnie. Czasami tylko, parafrazując Prosiaczka z opowieści o Kubusiu Puchatku, przyjaźni w której wystarczy po prostu być. W wielu sytuacjach życia, w naszej bezsilności, może się okazać, że to wszystko, na co nas w danej sytuacji stać – spróbować wytrwać i być przy Bogu, pozwolić Mu być przyjacielem. I to wystarczy. 
>>>
Kilka dni temu, wracając do domu, zauważyłem w autobusie osobę znaną mi z twarzy. Okazało się, że to pewien ksiądz, święcony jakieś 10 lat temu. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jechał z dwójką uroczych dzieci i małżonką. Bo ów ksiądz zrezygnował z kapłaństwa już dobrych kilka lat temu (niestety, jeden z wielu takich przypadków w diecezji, tendencja rosnąca). I zastanawiałem się – co prowadzi człowieka do takiej decyzji? Przypomniałem sobie wypowiedzi takich „byłych księży” z książki „Porzucone sutanny”, będącej zapisem wywiadów przeprowadzonych z tymi osobami przez „czynnego” kapłana. Kobieta? Zwątpienie? Natłok obowiązków? Przerost formy nad treścią, kryzys wiary w sytuacji niezauważonych przez zwierzchników problemów (albo zauważonych, z jedyną reakcją w postaci „karnego” przeniesienia na jeszcze gorszą i trudniejszą placówkę…)?
Nie znam jego pełnej historii. Nie wiem, czym on, ten konkretny człowiek, się kierował. Nie zamierzam go oceniać ani ferować wyroków. Bóg widzi wszystko, także to, co jest w jego sercu, najlepiej zrozumie konkretne jego decyzje. Wyglądał na człowieka szczęśliwego, spełnionego. Nieprzemyślana decyzja o przyjęciu święceń? Ciekawe też, czy uzyskał przeniesienie do stanu świeckiego, czy po prostu odszedł i tyle? Ostatnimi czasy zdarza mi się nie raz widzieć po drodze ludzi, którzy – mniej lub bardziej się z tym chowając – odmawiają w komunikacji miejskiej liturgię godzin. Z wyglądu – najpewniej ex-księża lub diakoni. Takich ludzi jest naprawdę sporo. 
>>>
Dzisiaj teściowa obchodzi urodziny, a moja mama szykuje się do badań pod koniec tygodnia, i w poniedziałek czeka ją pierwsza chemioterapia. Będę wdzięczny za wsparcie modlitewne. 

Żebranie na hospicjum i monopol na dobro

Gazetę Wyborczą zdarza mi się czytać bardziej niż rzadko. Przedwczoraj trafiło, że nic innego nie było w pewnej restauracji, gdzie jadłem, a nie lubię (fakt, brzydki zwyczaj) gdy jem sam siedzieć bezczynnie, więc szukam czegoś do poczytania. 
I trafiłem na wywiad Bożeny Aksamit pod dość dziwnym tytułem Ksiądz żebrze, Polak daje przeprowadzony z ks. dr. Janem Kaczkowskim, człowiekiem którego nota bene znam z dość zamierzchłych czasów, jeszcze sprzed jego święceń. Postać ciekawa. Sam nie do końca sprawny, ponieważ z bardzo dużą i wiele utrudniającą wadą wzroku. W Pucku zakotwiczył tuż po święceniach kapłańskich w 2002 r., najpierw jako wikariusz (wbrew temu, co piszą w artykule, nie jest nim do dzisiaj – od 2007 r. jest tam rezydentem). Zaczął od stworzenia hospicjum domowego, a w swoim uporze – zbudował od zera i prowadzi Puckie Hospicjum im. św. Ojca Pio.
Zachęcam do przeczytania całości tekstu. Wiele jest tam ciekawych myśli – choćby o tym, kto tę działalność i jak wspiera, czy takimi datkami ludzie nie próbują „uspokajać sumień”. Mój ulubiony:

Nieznajomi potrafią przyjść i zostawić 2 tys. zł?
– To się często zdarza.
Coś mówią?
– Różnie. Kiedyś pod kościołem złapali mnie ludzie, których nie znałem, i dali mi 8 tys. zł. Powiedzieli, że wyszedł im interes. Inny postanowił, że jak dobrze sprzeda mieszkanie, to część da na hospicjum. Zeszłej zimy, był wtedy tęgi mróz, wracałem wieczorem do hospicjum, tuż przed drzwiami zobaczyłem kolesia w jakiejś fufajce i poplamionych dżinsach. Bez czapki, z czerwoną twarzą i brudnymi, styranymi dłońmi. Wyciągnął w moim kierunku rękę. Pomyślałem, że chce na wino, ale on otworzył dłoń, leżała na niej pięciozłotówka. – To dla księdza na hospicjum – wychrypiał. Często to są jakieś duchowe postanowienia. Im więcej dają, tym skromniej. Jak ktoś przynosi kawał pieniądza, to nim nie macha.

I wreszcie, króciutka ale jakże trafna myśl o WOŚP:

Oczekiwanie, że państwo da, państwo zrobi, stwarza coś na kształt homo sovieticusa, o którym mówił ksiądz Józef Tischner. Jeżeli będziemy myśleć, że państwo wszystko powinno, a co za tym idzie – wszystko może, to ta postawa zaowocuje społecznym bezruchem, swoistym otępieniem. Ruch społeczny polegający na tym, że jedni coś organizują, a inni dają na to pieniądze albo pomagają osobiście, jest bardzo ważny. Oczywiście ileś tam osób zarabia, pracując w wielkich fundacjach, ale inaczej się nie da. Można to nazwać dobroczynnym biznesem. I taka działalność ma swój dobroczynny wpływ na ludzi – aktywizuje ich. Nie siedzą wkurzeni na fotelu z nogą założoną na nogę i nie powtarzają: „Niech państwo mi da, bo mi się należy”. Akcje społeczne uczą odpowiedzialności za otoczenie, budują społeczeństwo obywatelskie. A ponad to, że Orkiestra wyposaży jakiś szpital czy kupi respiratory dla placówek z połowy kraju, musimy pamiętać, że dzięki akcjom Jurka Owsiaka uratowano życie i zdrowie iluś tam osobom.
Ksiądz daje na Orkiestrę?
– Daję. Nie za dużo – 20, 50 zł. Przyklejam serduszko na sutannę i chodzę z nim całą niedzielę. My, chrześcijanie, nie mamy monopolu na dobro.