Boży paradoks i wietrzenie

Mimo, że sprawa odejścia Benedykta XVI powoli znika z mainstreamowych mediów, ustępując miejsca codziennej sieczce, pewnie nie jedyny nadal myślę sobie nad tą sprawą. 
Ten papież niewątpliwie był konserwatystą, a jednocześnie sam fakt, iż podjął – i to już jakiś czas temu – tak odważną i historyczną decyzję, świadczy o jego nowoczesności połączonej (wypływającej) z miłością do Kościoła i odpowiedzialnością za Niego. Zacytował bym tutaj pewien niezły tekst Perfectu… ale może lepiej nie. Nie musimy wiedzieć, dlaczego to się stało – natomiast sama pokusa spokojnej emerytury z możliwością odpoczynku i pisania to zdecydowanie zbyt daleko idące uproszczenie. Papież wiedział, jaki wybór przyjmował – musiało się więc stać coś, czego wówczas nie przewidział. Naszą rolą nie jest dzisiaj wnikanie – a uszanowanie tej decyzji. I modlitwa – za niego, za Kościół, za wszystkich. Najbardziej przykre jest to, że ten bez wątpienia wielki człowiek ma dużą szansę zostać po latach zapamiętanym jedynie jako ten, który zrezygnował. A to bardzo niesprawiedliwe uproszczenie. Odchodzi w obwołanym przez siebie Roku Wiary, nie ukończywszy tej wierze poświęconej encykliki.
Przyznam się bez bicia. Entuzjastą papieża Ratzingera od początku nie byłem. Decyzja konklawe 7 lat temu dość mocno mnie zdziwiła, lekko przybiła. Mówię otwarcie – bo czemu nie. Niewątpliwie medialnie ustępował poprzednikowi, nie potrafił się odnaleźć w tłumie, żywiołowo reagować – czas pokazał, że nie musiał, bo to ludzie reagowali na niego, a i sam Benedykt się ożywił w relacjach z tłumami, choć pewnie każde z nimi spotkanie było dla niego ze względu na charakter dość trudne. Urzekło mnie jednak to, co i jak pisze – szczególnie biorąc pod uwagę, kim jest, czym się zajmował przez ten cały czas od powołania w 1981 r. do Kongregacji Nauki Wiary. Może właśnie dlatego pisze tak ujmująco prosto? Nie wiem, ale wiele jego tekstów czytało mi się łatwiej niż teksty błogosławionego Wojtyły – bądź co bądź, filozofa. To może być paradoksalne – człowiek uważany (niesłusznie) za wielkiego inkwizytora, nieśmiały, skryty, którego niewątpliwym ideałem życia była by praca naukowa połączona z możliwością wykładania i pisania, okazał się być w słowie pisanym łatwiejszy, bardziej przystępny i zrozumiały dla zwykłych ludzi niż papież uwielbiany przez tłumy. Brak było tych niewielkich nawet gestów, którymi Jan Paweł II porywał, burzył mury i onieśmielał – ale torował sobie drogę do ludzi słowem pisanym, inaczej. Boży paradoks. 
Dzisiaj modlę się o siły dla Benedykta – bez względu na teorie spiskowe wierzę, że ustępuje, bo po ludzku nie dał rady, bo brakuje sił. Bo mu ich, jak napisał Szymon Hołownia, w stopniu naprawdę skrajnym zabrakło, a nie dlatego, że zmęczyło go to, do czego powołał go Pan. W takim razie właśnie o te siły modlę się dla niego. Czy będzie „papieżem seniorem” (co brzmi co najmniej idiotycznie), czy będzie biskupem seniorem Monachium i Fryzyngii (chyba najbardziej poprawnie – kardynałem w momencie wyboru na papieża być przestał; ciekawostka – nowy papież mógł by go znowu kreować? pewnie tak), czy zamieszka w klasztorze w Watykanie czy gdziekolwiek (wczoraj na audiencji generalnej padły słowa, iż „dla świata pozostanie ukryty”), bez względu na to, co zrobią z jego pierścieniem Rybaka (zniszczą niewątpliwie). Na tej drodze, którą podjął, w jakże nowej dla siebie i dla świata roli – wszędzie tam, dokąd ta droga go zaprowadzi.
Z tej całej sytuacji dla Kościoła płynie dość przykra konsekwencja – zmieni się optyka postrzegania papiestwa jako roli pełnionej do końca, jaki by on (vide Jan Paweł II) nie był. Teraz zawsze będzie można ponarzekać – „przecież mógłby ustąpić…” – bez względu na kontekst. To oczywiście nie w żaden sposób wina papieża Benedykta – tylko przykra konsekwencja. 
Historia lubi się powtarzać. Już w 1978 r. roku śmierć papieża Lucianiego musiała zmusić do zastanowienia kardynałów – co to ma znaczyć? Spekulowano – Siri, Benelli – po czym ani jeden, ani drugi nie wygrał, a głosujący purpuraci zaczęli szukać dalej, i znaleźli człowieka, którego pontyfikatu żaden z nich sobie nie wyobrażał nawet – Wojtyłę z komunistycznej Polski. Wtedy Pan Bóg zadziałał wprost, zabierając do siebie Jana Pawła II po miesięcznym pontyfikacie – dzisiaj Benedykt XVI zdecydował się ustąpić sam. Już huczą plotki o spodziewanej walce na konklawe frakcji Sodano i Bertonego – podobnie? Oby dobry Bóg zrobił nam wszystkim podobną niespodziankę, jak 16 października 1978 r. Bo skutkiem takiego posunięcia papieża jest właśnie to, że w łeb wzięły wszelkie kalkulacje, co sprzyja poddaniu się tchnieniu Ducha, który może chcieć wywietrzyć w Kościele to i owo. Trudno o lepszą okazję. 
 
Papież złamał wszystkie utarte schematy i w poczuciu odpowiedzialności za Kościół zrobił coś, czego nikt – włącznie z nim samym – pewnie by się nie spodziewał. I to dla tego Kościoła, z troski i miłości do Niego, wykazując się heroizmem. To jest bardzo czytelny znak – wpisujący się m.in. w powołanie Rady Nowej Ewangelizacji, zmiany w kompetencjach organów Kurii Rzymskiej, kierunek (pochodzenie) kreowanych przez niego purpuratów, którzy przecież za moment będą wybierać jego następcę – że przyszła pora na naprawdę mocne i walące w oczy zmiany, nawet gdy mają zachwiać tym, co wydawało się jednym z niewielu pewników (a przecież dożywotność pontyfika nie jest żadnym dogmatem czy nie wynika z prawa kanonicznego). 
Ja nie boję się – masło maślane – przyznać, że może nie tyle się boję, co poczułem się niepewnie. Nic to, przejdzie. Za chwilę będzie nowy papież, Kościół ruszy dalej, a my z nimi – z nowym papieżem, z tym samym Kościołem. Pan da siłę – tylko musimy się na nią otworzyć, modlić się o nią, i nie zamykać się w ciasnych mocno szufladkach przyzwyczajeń i zwyczajów. 

W duchu miłującej odpowiedzialności

Teraz nieco bardziej na spokojnie, po paru godzinach z tą sprawą w tyle głowy.

Benedykt XVI tak naprawdę zakpił z wszystkich, którzy nazywali go konserwatystą pancernym – czy tak postąpił by człowiek o takich cechach? Nie. Wykazał się wielką odwagą, dokonując czegoś, co nie miało miejsca od przeszło 700 lat, a przy tym tak naprawdę to chyba ze 2 razy dotychczas miało miejsce. 
Kluczowe w tekście papieża jest jedno zdanie: z powodu podeszłego wieku moje siły nie są już wystarczające, aby w sposób należyty sprawować posługę Piotrową (…) aby kierować łodzią św. Piotra i głosić Ewangelię w dzisiejszym świecie, podlegającym szybkim przemianom i wzburzanym przez kwestie o wielkim znaczeniu dla życia wiary, niezbędna jest siła zarówno ciała, jak i ducha, która w ostatnich miesiącach osłabła we mnie na tyle, że muszę uznać moją niezdolność do dobrego wykonywania powierzonej mi posługi. Co najbardziej pokazuje, że papież – po długim okresie zmagania (mowa jest o tym, że planował odejście już rok temu po pielgrzymkach do Meksyku i na Kubę – odstąpił od tego jednak po aferze ze swoim kamerdynerem, nie chcąc, aby utożsamiano to z ucieczką) i przemadlania swojej decyzji podjął ją w trosce o Kościół i stając w Bożej obecności wobec słabości swojego ciała, a także świadomości, iż jako osoba podeszła już wiekiem posiada pewne ograniczenia. Dzisiaj nie raz przecież wypowiadają się osoby znające papieża, które przewidywały takie wydarzenie (abp Alfons Nossol, kard. Miroslav Vlk). 
To bardzo odważny krok – tym bardziej, że przecież zupełnie inny od postawy jego poprzednika, bł. Jana Pawła II (na marginesie – po co w Faktach TVN pokazywali przez 5 minut starszych państwa, których pointą wypowiedzi był wyrzut: no, miał kanonizować NASZEGO papieża, a teraz co!). Cóż, dwóch różnych ludzi, inne rodzaje duchowości, inne charaktery, inne charyzmaty. Dzisiaj powtarzał cytat z błogosławionego papieża z Polski, jaki miał wypowiedzieć odnośnie swojego pontyfikatu: że z krzyża się nie schodzi; do końca, do śmierci. Oczywiście miał prawo tak uważać i wytrwać w tym postanowieniu do końca. Tak samo jak Benedykt XVI miał prawo zrobić to, co – jakby do końca się wahając – uczynił, w poczuciu odpowiedzialności za Kościół, któremu ze względu na ograniczenia związane z po prostu starością w swojej ocenie nie jest w stanie już w sposób odpowiedni kierować. Zrzeczenia się tiary, co warto wskazać wprost, dokonał w sposób przewidziany przez Kodeks Prawa Kanonicznego – publicznie, wskazując przyczyny oraz powołując się na dobrowolność działania. 
Jan Paweł II przyzwyczaił nas do papieża-sportowca, śpiącego po 5 godzin, tryskającego zdrowiem, zawsze z dobrym słowem i zasłuchanym w ludzi, których miał wokół. Nie każdy jest góralem z Wadowic. Nic dziwnego, że 86-letni człowiek dochodzi do wniosku, że – jak wskazują lekarze – nie może już latać po całym świecie, ma coraz większe problemy z chodzeniem, mam nadzieję że na tym się kończy. Tu nie chodzi o papieża-gwiazdę, ale o papieża, któy od 1978 r. nie jest woskową figugą w Watykanie, hen, gdzieś tam – tylko wielkim podróżnikiem, który jako głowa Kościoła stara się pielgrzymować i być z wiernymi we wszystkich jego zakątkach, wychodzi do ludzi, szuka z nimi kontaktu, pragnie ich przekonać, zdobyć dla Boga. Czy można dziwić się decyzji 86-letniego człowieka, który przez blisko 8 lat sprawował ten urząd – mimo, iż przed konklawe, nigdy nie pragnąc papieskiej tiary, liczył na rychła (i zasłużoną) kardynalską emeryturę? Co jest niewłaściwego w tym, że człowiek otwarcie, szczerze i świadomie stwierdza – nie dam rady i mówię to otwarcie? 
Słowa kard. Angelo Sodano o tym „gromie z jasnego nieba” pasują do sytuacji (natomiast same słowa przemówienia, wybacz, po prostu przesadzone) – stąd też taki a nie inny mój poprzedni, przecież też dzisiejszy, tekst. Szok. Zdziwienie. Jak to? Ano tak. Nigdzie nie jest powiedziane, że papieżem jest się do śmierci. Owszem, przez wieki tak przyjmowano, jednakże trzeba wziąć pod uwagę kontekst – ludzie jeszcze nie tak dawno żyli o wiele krócej (choć oczywiście nie brakuje pontyfikatów osób w podeszłym wieku – choćby Leona XIII z przełomu XIX i XX wieku), poza tym od papieża świat nie oczekiwał tak dynamicznej aktywności, a raczej bycia, nauczania, pisania. Świat się zmienia, ludzie się zmieniają – zmieniają się także wyzwania przed papieżem, który do ich realizacji potrzebuje coraz więcej sił. Czy tym gestem Benedykt XVI wskazuje: szukajcie mojego następcy wśród młodych? W kontekście kolegium kardynalskiego – oznaczało by to osoby w wieku pewnie ok. 65 lat 🙂 
Papież jest realistą. Zdaje sobie z pewnością sprawę, że mógł by kontynuować pontyfikat do kresu swoich dni – oby jak najdłużej. Że tworzy precedens. I co z tego? Nie bez powodu Kościół wprowadził wiek emerytalny (75 lat co do zasady) dla biskupów i kapłanów. Papież jest przecież biskupem, czemu więc szukać tutaj wyjątku? Tak dotąd nie było, owszem – ale czy to rozwiązanie jedynie z takiego powodu jest w jakiś sposób niewłaściwe? Jan Paweł II również to rozważał – choć podjął inną decyzję ostatecznie. Jak to zgrabnie ujął kard. Kazimierz Nycz – w pewnym sensie papież dał dobry przykład, jak trzeba podchodzić do pełnienia misji w Kościele. Nie trzeba do grobowej deski – wystarczy dotąd, kiedy Bóg daje siły do działania w sposób samego człowieka satysfakcjonujący i pozwalający mu obiektywnie dobrze ocenić jego posługę. Papież chciał wypełniać misję swojego pontyfikatu w sposób jak najdoskonalszy – stąd też odejście w sytuacji, gdy zrozumiał, iż siły fizyczne i ograniczenia wieku już na to nie pozwalają. 
Bardzo spodobał mi się, jeden z wielu, komentarz o. Pawła Gużyńskiego OP, który powiedział: „Jeżeli w Kościele dzieje się coś nietypowego, to najczęściej oznacza to interwencję z góry z ważnym pomysłem dla Kościoła. Spodziewam się czegoś bardzo dobrego dla Kościoła. Rzeczy nietypowe, nadzwyczajne, niestandardowe, to znaczy, że Pan Bóg chce coś pospieszyć (…) Wprowadziliśmy ograniczenie wieku jeśli chodzi o proboszczów i  biskupów. Ta dożywotność od dołu znika w Kościele. Można powiedzieć, że jest to zamknięcie całego procesu jeśli także pojawia się ten precedens, który pojawia się z papieżem. Nikt nie jest niezastąpiony i to generalnie dobrze. Nikt nikomu nie ujmuje, ale do tego (do pełnienia funkcji papieża – red.) trzeba mieć końskie zdrowie.  Papież sam daje sygnały, że panowanie nad tym wszystkim już go przekracza w tym momencie. I to jest zupełnie ludzkie, to jest normalne”. Od siebie dodam – w jego sytuacji to dowód odwagi i heroizmu, gdy podjął decyzję o rezygnacji, jakby wbrew tradycji i pewnie oczekiwaniom wielu, ale mam wrażenie w pełni wewnętrznej wolności. W podobnym tonie wypowiedział się ks. Adam Boniecki MIC, mówiąc, żę: „To decyzja bardzo ważna dla Kościoła, dlatego że otwiera precedens, iż także urząd papieski może być przekazany za życia poprzednika. Trzeba być wdzięcznym Benedyktowi, że pokazał, jak można rozwiązać problem urzędu, starości i słabości z wielką wiarą”.  
Pewnie można by tu jeszcze wiele napisać… Co będzie dalej? Jak to będzie formalnie – papież-senior? Nadal Benedykt XVI, czy może znowu Joseph Ratzinger? 
Krótko jeszcze o symbolice, w mojej ocenie nie przypadkowej, dnia w którym świat dowiedział się o decyzji Benedykta XVI – o Światowym Dniu Chorego, z którymi to chorymi Ojciec Święty z pewnością chciał się w ten sposób szczególnie zidentyfikować i utożsamić. Oddaję głos komuś, kto napisa to pięknie – Jotce

Czytanie i odchodzenie

Od przeszło tygodnia – powiedzmy, nowego roku, nadrabiam zaległości czytelnicze. Dotychczas mogę polecić. Linki są z boku na blogu. 
Jan Grzegorczyk, „Pieśń słoneczna Róży Bluszcz” (W drodze)

Zbiorek kilku opowiadań, bardzo grzegorczykowych, o ile mogę tak powiedzieć – czyli…? „Kolczyki”, „Kapliczka”, „Szczerbate stopy”, „Piekło i niebo”, „Pieśń słoneczna Róży Bluszcz”, „Posłaniec”. Tytuł – przypadkowy, czy jakiś wybór autora? Dla mnie najlepsze – dwa pierwsze. Tak bardzo właśnie grzegorczykowe – nasze, polskie, ludzkie, z problemem, realne, zwyczajne, z dylematem wiary nawet nie koniecznie na pierwszym planie. Sięgnąłem po niego przy trylogii (ha! już nie, mam czwartą część – o tym kiedy indziej, kiedy przeczytam) Grosera, i ani razu się nie zawiodłem jeszcze. 
Te słowa można znaleźć na okładce: „Charles Péguy pisał, że grzesznik stoi w samym centrum chrześcijaństwa i nikt tak jak on nie rozumie, czym chrześcijaństwo jest — chyba że święty. Te słowa zawsze mnie fascynowały. I dlatego z pasją tropię jednych i drugich. Niektórzy nazywają mnie skandalistą i gorszycielem. No cóż, dla mnie świętość to nie pielęgnacja cnót heroicznych, ale sokole oczy, które potrafią rozpoznać Boga przebranego w najbardziej liche i słabe istoty. Człowiek uwierzył w Boga, dotykając Jego ran. Bóg także pragnie dotknąć naszych okaleczeń, choć pewnie nie jest Mu to potrzebne, by w nas uwierzyć„. 
Dominik Duka OP, Tomasz Dostatni OP i Jaroslav Šubrt, „Tradycja jest wyzwaniem” (W drodze)

Powiem tak – liczyłem na coś innego. Myślałem, że to bęzdzie więcej o wierze, a mniej o historii, kulturze i także wierze w kontekście Czechów, Słowaków, Moraw i tych pięknych terenów, z których praski kardynał pochodzi, w których pracował. Można się np. dowiedzieć o tym, czym było państwowe pozwolenie na oficjalne pełnienie posługi kapłańskiej, jak trudno było je dostać, a także w masie przypisów (co jeszcze bardziej, wydaje mi się, podkreśla historyczny i naukowy wymiar książki, choć pisanej w formie dialogów, wywiadu-rzeki) odnaleźć np. informacje o podziemnych czeskich biskupach, konsekrowanych w wieku lat dosłownie 30, albo takich, którzy lwią część życia posługiwali w ukryciu, aby być oficjalnie uznanymi u kresu życia. Niesamowita historia naszych przecież sąsiadów, w pewnym sensie tragicznie podobna do polskiej w czasach najnowszych. W mojej ocenie – warto. 
Krzysztof Pałys OP, „Ludzie 8 dnia. Autostopem do Matki Teresy”

Bardzo… dominikańska. Świetnie trafiający do mnie lekki i prosty sposób pisania, zarazem przeplatany wieloma złotymi myślami i spostrzeżeniami z wędrówki, cytatami. Dwóch ojców wyrusza w ośmiodniową wyprawę do Skopje w Bułgarii jako miejsca urodzenia bł. Matki Teresy z Kalkuty, i nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wyruszają autostopem. Spotykają przeróżnych ludzi, niekoniecznie katolików, różnie nastawionych – i odkrywają piękno zdania się na Opatrzność, która im właśnie podsyłała tak różnych kierowców i ludzi stawiała na drodze tej podróży. No i smaczek – na jednej z okładek wtręcik mały, ot, w ramach przepychanek dominikańsko-jezuickich 🙂 Heh, długo się zastanawiałem – skąd ten tytuł. A to o 8 dni podróży chodziło. 
>>>
I do tego sprawa zdecydowanie przykra. Jedn z gdańskich dominikanów, dr Jacek Krzysztofowicz OP, mylnie nazywany przeorem gdańskiego klasztoru (którym nie jest od 2008 r.) poinformował wczoraj publicznie o fakcie porzucenia zakonu i kapłaństwa. Fakt, postąpił fair wobec współbraci i ludzi, którzy w św. Mikołaju dość chętnie go słuchali, informując o tym wprost i pozostawiając swego rodzaju pożegnalny list… Ale jednak. 
Urywki do poczytania w Wyborczej (tu i tu) – ale nagranie z całości słów o. Jacka widzę jest tutaj
Przyczyny? Można się domyślać. Tylko czy to jest ważne? Załamywać ręce czy złorzeczyć? Ani to, ani to. Po prostu pamiętać i modlić się za człowieka. 

Po prostu – przyjaciele

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. 
(J 15,9-17)

Niewiele tu można dodać, pisałem o tym tekście dosłownie poprzednio, tyle że w nieco krótszej wersji. Jezus – po tym, jak kilka niedziel wstecz objawił się jako Dobry Pasterz, następnie jako krzew winny w którym powinniśmy być zakorzenieni – dzisiaj ukazuje się nam jako Bóg-przyjaciel. Ten, który umiłował nade wszystko, wbrew wszystkiemu i ponad wszystko. 
Szczytem miłości i ofiarności jest ofiarowanie siebie za kogoś, dla kogoś. Nie zawsze musi tu chodzi o działanie tak spektakularne, na jakie zdobył się św. o. Maksymilian Kolbe, kiedy w niemieckim obozie koncentracyjnym wprost, przy wszystkich, zgłosił się jako kandydat do komory zagłady zamiast innego współwięźnia, który miał rodzinę, dzieci (wielki heroizm człowieka, który miał także swoje negatywne strony, m.in. antysemickie wypowiedzi). Czasami chodzi bardziej o wytrwałe ofiarowywanie się, raz po raz, dzień po dniu, w duchu miłości, dla drugiej osoby – w fizycznej chorobie albo w innym krzyżu.
Bóg zaprasza nas dzisiaj właśnie do takiego ofiarowania ze swojego życia. Dania siebie innym. Zostało nam objawione wszystko, co Jezus miał światu i ludziom do powiedzenia – to objawienie jest pełne i kompletne, wystarczy jeśli tylko człowiek chce z niego zrobić użytek. Mamy pełną świadomość tego, jaki jest Jezusowy cel, jaka jest Jego misja, co chciał osiągnąć, i co należy zrobić, aby tę misję kontynuować i przybliżać siebie i innych do wskazanego przez Niego celu. A równocześnie, Bóg wskazuje nam wzór prawdziwej przyjaźni – nie tej deklarowanej, która sprowadza się do wspólnego znudzonego egzystowania, pokazowych pocałunków i przywitań/pożegnań na ulicy, lansowania się nawzajem – ale do prawdziwej przyjaźni, która jest pięknym darem i byciem przy drugiej osobie przede wszystkim wtedy, kiedy nie jest lekko, łatwo i przyjemnie. Czasami tylko, parafrazując Prosiaczka z opowieści o Kubusiu Puchatku, przyjaźni w której wystarczy po prostu być. W wielu sytuacjach życia, w naszej bezsilności, może się okazać, że to wszystko, na co nas w danej sytuacji stać – spróbować wytrwać i być przy Bogu, pozwolić Mu być przyjacielem. I to wystarczy. 
>>>
Kilka dni temu, wracając do domu, zauważyłem w autobusie osobę znaną mi z twarzy. Okazało się, że to pewien ksiądz, święcony jakieś 10 lat temu. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jechał z dwójką uroczych dzieci i małżonką. Bo ów ksiądz zrezygnował z kapłaństwa już dobrych kilka lat temu (niestety, jeden z wielu takich przypadków w diecezji, tendencja rosnąca). I zastanawiałem się – co prowadzi człowieka do takiej decyzji? Przypomniałem sobie wypowiedzi takich „byłych księży” z książki „Porzucone sutanny”, będącej zapisem wywiadów przeprowadzonych z tymi osobami przez „czynnego” kapłana. Kobieta? Zwątpienie? Natłok obowiązków? Przerost formy nad treścią, kryzys wiary w sytuacji niezauważonych przez zwierzchników problemów (albo zauważonych, z jedyną reakcją w postaci „karnego” przeniesienia na jeszcze gorszą i trudniejszą placówkę…)?
Nie znam jego pełnej historii. Nie wiem, czym on, ten konkretny człowiek, się kierował. Nie zamierzam go oceniać ani ferować wyroków. Bóg widzi wszystko, także to, co jest w jego sercu, najlepiej zrozumie konkretne jego decyzje. Wyglądał na człowieka szczęśliwego, spełnionego. Nieprzemyślana decyzja o przyjęciu święceń? Ciekawe też, czy uzyskał przeniesienie do stanu świeckiego, czy po prostu odszedł i tyle? Ostatnimi czasy zdarza mi się nie raz widzieć po drodze ludzi, którzy – mniej lub bardziej się z tym chowając – odmawiają w komunikacji miejskiej liturgię godzin. Z wyglądu – najpewniej ex-księża lub diakoni. Takich ludzi jest naprawdę sporo. 
>>>
Dzisiaj teściowa obchodzi urodziny, a moja mama szykuje się do badań pod koniec tygodnia, i w poniedziałek czeka ją pierwsza chemioterapia. Będę wdzięczny za wsparcie modlitewne.