Te kilka myśli powstało w ramach formy na konkurs o tytule mniej więcej: opisz swój ulubiony sposób na modlitwę.
Modlitwa to rzeczywistość, która w moim wypadku jest zmienna – tak jak ja.
Czasami wstaję i od rana tęsknię, żeby pójść na Mszę Świętą – cicha, mały zakonny klasztor w centrum (dosłownie) wielkiego miasta. Taki oddech i dystans do wszystkiego na początku dnia, który pozwala się zastanowić i przemyśleć pewne sprawy, zanim z myśli staną się czynami.
Kiedy indziej po prostu jadę komunikacją miejską, wyłączam się, sięgam do kieszeni po drewnianą dziesiątkę różańca. Żadne bezmyślne powtarzanie – modlitwa jak oddech, Ave Maria przeplatające codzienne sprawy, radości, blaski, ale też sprawy trudne i bolesne. Myślę o tym, co zrobiłem, o tym co mnie czeka – i modlę się za to wszystko, żeby był w tym Bóg.
Teraz się nie zdarza – za mało czasu, za mały synek 🙂 – ale uwielbiam górskie wędrowanie. Jak to powiedział niewierzący kolega – jeśli Bóg jest, to właśnie tak, w tej przestrzeni, w tym bezmiarze chmur, powietrza i majestacie wierchów. Nie musisz myśleć, nie musisz nic robić – po prostu otwierasz umysł i serce, otwierasz się na Niego i On jest. Tak zwyczajnie, wszędzie. Kiedyś wracaliśmy wieczorem z trasy, zachodzące słońce, a z małego drewnianego górskiego kościółka płynęła pieśń „…jesteś tuż obok mnie, jesteś ze mną”. Pieśń maryjna, ale ja ją odnoszę do Boga.
No i rower. Podobnie jak góry – przestrzeń, prędkość, spokój, natura. Bóg jest w tym wszystkim i modlitwa płynie z serca jakoś łatwiej wtedy, kiedy nic krzykliwego, kolorowego i wrzaskliwego nie odciąga uwagi.
Ja sobie śpiewam i gram. Chyba wtedy najszczersze to jest. "modlitwa jak oddech" – wypożyczam 😉