Bóg w wielkim mieście

Czasami dodaję tu na dość przydługawej pewnie liście (po prawo od tekstu) nowe blogi. Pod wpływem tekstu z ostatniego GN dodałem dzisiaj kolejny. Dlaczego o tym piszę? 
Katarzyny Olubińskiej z twarzy nie kojarzę, natomiast z tekstu wynika, iż pracuje w TVN, prowadzi m.in. któreś pasmo śniadaniowe. Z bloga wynika, że pracowała już dla wielu dużych tytułów (kanałów) telewizyjnych. Faktem jest, że łączy „bycie” osobą znaną i kojarzoną z telewizornią, z wykorzystaniem tejże rozpoznawalności do działalności dość mało popularnej – bo do mówienia o Bogu. 
Autorka nie robi z siebie świętoszka – przyznaje się do zachłyśnięcia swego czasu wolnością, sukcesem pracą i tym wszystkim, co bardzo często, bez odpowiedniego punktu odniesienia, prowadzi do różnych życiowych dramatów (ci, którzy sobie z nimi poradzili, potrafią czasami zdobyć się na odwagę i na swoim przykładzie przestrzegać ludzi przed popełnianiem takich błędów – i chwała im za to!). Spodobało mi się, jak nawiązała tytułem bloga do serialu o tytule identycznym z tytułem jej bloga, z różnicą, że słowo „Bóg” należy zastąpić słówkiem „seks” – mówiąc o tym, że serial pokazuje kobiety pogubione i szukające akceptacji, miłości, a jej blog pokazuje, że Boga – odpowiedź na te wszystkie potrzeby i pragnienia ludzkiego serca – można znaleźć także wśród ludzi sukcesu, którzy też wierzą. Moja mała dygresja – szkoda, że tak niewielu decyduje się, ot, choćby w różnych akcjach, przyznać do tego. 
Unika określenia przez rozmówczynię mianem „ewangelizatorki pogranicza”, podobnie „katocelebrytki” – skromnie mówi, że wykorzystuje swój warsztat, aby rozmawiać z ludźmi, staje się narzędziem. Dobra sprawa – Bóg działa także (przede wszystkim? o ile na to pozwolą) przez ludzi zdolnych. Komu więcej dano, od tego więcej wymagać będą… Dlatego piękne jest, że autorka chce inspirować ludzi – nie pisze dla samego pisania.   
Mnie urzekł cały sens tego tekstu. To nie jest tak, że Bóg to taka „nagroda pocieszenia” dla tych, którym się nie udało, nie mają pracy, są chorzy, nic im nie wychodzi, to niech się modlą, klepią różańce, przesiadują w kościele itp. Bóg prowadzi każdego i piękną sprawą jest, gdy człowiek – kiedy osiąga sukces, jest znany – potrafi o Nim mówić, przyznać się do Niego i wskazywać na Niego jako swój punkt odniesienia, a nie wypierać i przypisywać cały sukces tylko sobie i swojemu ego. Świetnie, że są takie osoby jak Katarzyna Olubińska, które mówią o tym wprost, otwarcie i nie wstydzą się ani do tego przyznać, ani o Nim mówić. 
Pięknie brzmią też słowa zachęty, jakie napisała na blogu na stronie o sobie: 

Ten blog powstał z potrzeby serca. Postanowiłam podzielić się z Tobą swoim doświadczeniem Boga i doświadczeniem ludzi, którzy spotkali Boga w codzienności swojego życia w wielkim mieście. Bo kiedy Bóg przychodzi do człowieka i robi w jego życiu to, co zrobił w moim, to trudno o tym milczeć i chciałoby się na każdym rogu krzyczeć: On naprawdę jest! Tu i teraz. Bliżej niż myślisz. Kocha nas. Szuka. Chce naszego szczęścia. Nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. Nigdy z nas nie rezygnuje, nawet jeśli my już sami zrezygnowaliśmy. U mnie właśnie tak to się zaczęło. Przyszedł do mojego życia nagle, jak wiatr i zmienił wszystko. Jeśli tu zajrzałeś to uważaj, bo może właśnie dotyka też Ciebie…

Zachęcam do zajrzenia… a może poszukania Boga w wielkim mieście 🙂

Dostałem

Szczęście osiąga się na drodze do własnego wysiłku, gdy zna się podstawowe składniki szczęścia:
określony poziom odwagi,
pewien stopień samozaparcia,
miłość do pracy,
czyste sumienie
i ponad wszystko świadomość znaczenia prawdy
pamiętając przy tym, że nie wszystko jest prawdą, ale wszystko bez prawdy jest niczym, a sprawiedliwość jest silniejsza nawet od prawa.

Rozsądek, wyważone opinie,
nienachalna ewangelizacja
czyli  same refleksyjne pozytywy.
Szkoda tylko, że w zdecydowanej mniejszości, w ogólnym szumie …medialnym
gratuluję
podziwiam
trzymam kciuki
Niech się tli i rozświeca iskierka nadziei

Aż się zarumieniłem, jak w ostatnich dniach dotarły do mnie te słowa powyżej.

Pierwszy kawałek – życzenia od współpracowników w związku ze zdaniem egzaminu zawodowego. Grupy osób, choć rozszyfrowałem autora bez problemu 🙂 Dobrze jest wiedzieć, że są ludzie, którzy doceniają twoją pracę i dobrze ci życzą.
A drugi – kawałek maila, odnoszącego się do tego bloga, i opisujący (chyba w zbyt dużych superlatywach?) to, co i jak piszę. Miło – tym bardziej, że komentarze tutaj zdarzają się rzadko, i o ile wiem, że są osoby, które „mnie” czytają, to nieczęsto ktoś podzieli się swoim jakimś przemyśleniem w związku z tym, co tutaj pisuję/cytuję. Tym bardziej się cieszę i dziękuję – to znaczy, że to pisanie ma sens. 

Blogowe porządki

Wreszcie jest troszkę czasu, więc robię porządki w linkach blogowych. 
I dziwnie tak jakoś, zniknęło baardzo dużo blogów – w tym takie jak kapelan68.net czyli blog x Tomasza Sękowskiego (pewnie dlatego, że jako proboszcz nie ma już czasu pisać, a szkoda). x Artur Stopka kilka miesięcy temu zamknął swój stukam.pl. Jeden blog usunąłem, bo autor – poza sprawami wiary – pisuje obecnie na różne inne, w tym polityczne, a tego jakoś nie chcę czytać. 
I tak się trochę też wzruszam – bo widzę, że nadal „wiszą” w sieci blogi, na których ostatni wpis jest z 2006 r. (blisko 9 lat!), a które swego czasu czytywałem dość często… Jest blog dziewczyny, która skończyła pisanie w momencie podjęcia decyzji o wstąpieniu do zakonu. Takie blogi zostawiam w linkach – na pamiątkę. 
Obserwacja na marginesie – sporo ludzi, poza tymi których blogi po prostu zniknęły, przenosi się na platformę blogową Deon.pl 🙂 Co jeszcze ciekawsze – najfajniejsze znalezione jakiś czas temu blogi (o. Grzegorz Kramer, Hipster Katoliczka i inne) też są najczęściej na Deon.pl (uwaga – to nie jest lokowanie produktu). 
Każdy z nas wie, co ma w swojej głowie. Dla mnie czasami chwilą zachwytu jest moment, kiedy czytam myśli kogoś innego – i taka lampeczka się zapala, jak w kreskówce: wow, świetna myśl. Dlatego czytam – na ile mam czas i siłę – blogi, właśnie wiary dotyczące.

ps. Porządki nie dokończone – jako że coś się wysypało z mechanizmem Blogspota w pewnym momencie :/

Autor

Kilka słów o sobie – wypadałoby jakby się przedstawić 🙂

Mam na imię Tomek.

Rocznik 1985, od zawsze w Trójmieście, czyli pięknym miejscu na Wybrzeżu, północ Polski: Gdynia, potem długo Gdańsk, a od ponad dekady znowu Gdynia, i chyba tak już zostanie.

Studiowałem skutecznie i mam dyplom w pewnej bardzo życiowej dziedzinie (prawo).

Pracuję „w branży” – choć mam za sobą pracę nieco także inną, choć jednocześnie pokrewną gdy chodzi o tematykę. Jeszcze w czasach studiów urzędnik, dzisiaj w sumie także. Kiedyś w pewnym dość dużym serwisie www; najpierw specjalista z pogranicza pewnej dziedziny branży wyuczonej oraz szeroko pojętego IT – człowiek od bezpieczeństwem informacji; połowę tego czasu – w dziale dokładnie odpowiadającym ukończonym studiom. Przez kilka lat, wcale nie tak krótko, znowu w pewnego rodzaju „urzędzie”. Od 2018 – w sumie nadal jakby urzędnik, choć nie do końca, i znowu trochę inaczej.

Lata 2012-2015 stanowiły, mocno intensywny, etap nauki w kierunku praktyki zawodowej – w grudniu 2014 r. ukończyłem pewną aplikację branżową. Od połowy 2015 r. pełnoprawny członek jednej z korporacji prawniczych.

Prywatnie od sierpnia 2009 – szczęśliwy mąż własnej żony. Od marca 2011 – dumny tata malutkiego [edit AD 2023 – tak, dla mnie zawsze będzie malutki, choć przerósł już żonę i za chwilę będzie większy ode mnie…], i rosnącego w zastraszającym tempie, Dominika, któremu staram się (w miarę niezbyt dużych możliwości czasowych) poświęcać czas, dawać radość i uczyć – nie mogąc wyjść z dumy nad tym, jakim świetnym staje się człowiekiem. Czyli etatowy tata-amator bardzo profesjonalnie i zaskakująco twórczo podchodzącego do życia synka.

Przede wszystkim dużo czytam – co pewnie jest także pochodną jednego z poprzednich zajęć (ale tylko po części). Interesuje mnie historia (średniowiecze, okres II wojny światowej i najnowsza historia Polski), powieści (sensacja, thrillery, powieść historyczna). Swego czasu – wielki fan komiksów, czego efektem jest estyma do wszelkiej maści produkcji filmowych na kanwie uniwersum Marvela, ale i DC. Amatorsko fotografuję, co też mi sprawia sporo frajdy. Uwielbiam rower (którym staram się, o ile pogoda sprzyja, tzn. nie leje i nie ma poniżej -5 stopni, dojeżdżać regularnie do pracy), spacery, uwielbiam góry (Tatry!).

Wierzący… Zdecydowanie. W zamierzchłych czasach dzieciństwa – może z przyzwyczajenia, potem coraz bardziej świadomie, z wyboru i przekonania – i tak zostało. Aktywnie działający w liturgicznej służbie ołtarza w rodzinnej parafii jako lektor i kantor (przez dekadę prezes tamtejszej liturgicznej służby ołtarza), przez te kilka lat także w paru innych, w tym również obecnej.

Od niedawna, ku głównie własnemu zaskoczeniu, nadzwyczajny szafarz Komunii Świętej w jednej z trójmiejskich parafii. W której Dominik od roku jest ministrantem.

Żaden ksiądz, zakonnik, diakon, kleryk. Zwykły „czerstwy” świecki. Przez wiele lat z założenia niezrzeszony (gdy mowa o różnych wspólnotach czy ruchach) – od niedawna raczkujący w Domowym Kościele.

Co ciekawe, właśnie uświadomiłem sobie, że życiowo tak się ułożyło, że z parafii rodzinnej – po tych kilku latach zmian – finalnie trafiłem do parafii pod tym samym wezwaniem – Trójcy Świętej.

Kiedyś takie porównanie popełniłem w jednym z wpisów:

Liturgicznie? Święto bazyliki większej (jednej z czterech) św. Jana na Lateranie, siedziby i katedry biskupa Rzymu od III w.n.e. Centrali Kościoła. Byłem tam w 2004, w dniu audiencji u sługi Bożego Jana Pawła II – a więc 17.02. Niesamowite miejsce. Została nawet pamiątka – dwa Tomki, czyli ja na tle olbrzymiego posągu św. Tomasza. Dwa niedowiarki…

Tyle, tytułem przedstawienia się.

Bardzo się cieszę, że tu trafiłeś.

Pisuję na blogach od jakiś ponad 15, a bliżej 20 lat (sporo, prawda? dopiero pisząc teraz sobie to uświadomiłem – od 2005 r.). Ten blog jest czwartym z kolei (piątym, jeśli dodać przenosiny z Bloggera na WordPress na przełomie 2015/2016), pisane praktycznie jeden po drugim od dobrej dekady. Dwa pierwsze blogi kończyły żywot (obydwa) dość nagle i burzliwie, mam nadzieję że z tym się tak nie stanie – i że choćby część tych, którzy wtedy mnie czytali, jakoś tu trafi. Trzeci blog istnieje nadal w zasadzie na pamiątkę. Poprzedni – którego niniejszy jest kontynuacją – powstał w 2010 roku i był prowadzony przez 5 lat na Bloggerze. Skąd zmiany? Kwestie techniczne – z blog.pl na blogspot.com, a potem na WordPress. Żeby się nieco rozwijać.

Tematem przewodnim tego wszystkiego, o czym się tu wywnętrzam, jest zasadniczo wiara jako intymna relacja z Bogiem człowieka konkretnego, moja. Najczęściej w formie rozważań do Ewangelii, zazwyczaj danego dnia albo uroczystości. Czasami inspirują mnie jakieś książki, wywiady, wiersze czy piosenki; zdarzy się, że film czy serial.

Zachwycam się Bogiem. Śmieszne? Może. Ale to niewyczerpane źródło, które ciągle mnie zaskakuje, ciągle odkrywam je z innej strony, inaczej. Poznałem Go, wierzę w Jego obecność, czuję Jego miłość i opiekę – więc o tym mówię, bo co jest ważniejszego?

Idę sobie po prostu przez życie od blisko 40 lat i w tym wszystkim towarzyszy mi On, Jehoszua – bo tak brzmi pełne imię Jezusa. Co znaczy? Bóg jest zbawieniem. I to wielka prawda, którą nieustannie odkrywam. W pracy, w przyjaźniach, w miłości, w spotykanych przypadkowo ludziach. We wszystkich zdarzeniach, jakie stają się moim udziałem. To wielka obietnica, do której dążę i w którą wierzę.

Owszem, czasami napiszę tu o czymś innym – a to o jakieś nominacji w Kościele, o jakieś sytuacji w Kościele która budzi konsternację czy wywołuje mieszane odczucia. Tak, czasami też o polityce czy o jakimś większym wywołaniu na skalę kraju czy świata. Człowiek, wierzący czy nie, jest częścią narodu, kraju i świata. Nie żyję w oderwaniu od tego, lewitując czy leżąc krzyżem – ale stąpam twardo po ziemi. Mam swoje poglądy nie tylko związane z wiarą, i nie wstydzę się ich – ale się nimi tutaj dzielę.

Skąd się wziął tytuł bloga? 

Zdanie „było, więc jest zawsze w Bożych rękach” wyczytałem z książki dr Wandy Półtawskiej „Beskidzkie rekolekcje”. Skąd dokładnie – nie podam, bo nie pamiętam 🙂 A do książki warto zajrzeć, bo jest w niej coś przejmującego. Może perspektywa, spojrzenie osoby starszej, pewnie bardziej u kresu życia – że ono faktycznie całe jest w Jego ręku i On jest jedynym pewnikiem? Co ciekawe – okazuje się, że z górą pół wieku temu sformułowaniem „jestem bardzo w Bożych rękach” posłużył się już Karol Wojtyła.

A pojęcie niedowiarstwa? Bo to jest właśnie w praktyce moja relacja z Bogiem. Niby rozumiem, uznaję, przyjmuję – ale gdzieś tam i tak wiem swoje, a na pewno robię swoje. Wiem lepiej. Szukam drugiego dna, dociekam – jak Didymos z ewangelii, trochę na skróty i stereotypowo nazywany niedowiarkiem (ale niech i tak będzie). Stąd niedowiarstwo moje.

Zapraszam do towarzyszenia mi w tej wędrówce.

Ubogacajmy się swoimi myślami!

Tutaj znajdziesz mój wpis gościnny na blogu Ani w ramach cyklu E-chrześcijanin – trochę inaczej, też nieco o sobie 🙂

Jeśli chcesz się ze mną skontaktować – będzie mi bardzo miło:

Pokój, który niszczy lęk

Kto by pomyślał? 17 maja minęły 4 lata tego bloga. Czas niesamowicie leci.

>>>

Jezus powiedział do swoich uczniów: Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze ani się lęka. Słyszeliście, że wam powiedziałem: Odchodzę i przyjdę znów do was. Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że idę do Ojca, bo Ojciec większy jest ode Mnie. A teraz powiedziałem wam o tym, zanim to nastąpi, abyście uwierzyli, gdy się to stanie. Już nie będę z wami wiele mówił, nadchodzi bowiem władca tego świata. Nie ma on jednak nic swego we Mnie. Ale niech świat się dowie, że Ja miłuję Ojca, i że tak czynię, jak Mi Ojciec nakazał. (J 14,27-31a)

Ten obrazek może wielu osobom kojarzyć się z momentem pożegnania, odejścia ukochanej osoby – po prostu śmierci. Tym bardziej po 02 kwietnia 2005 r., kiedy właśnie w słowach „Ojciec Święty odszedł do domu Ojca” abp Leonardo Sandri obwieścił śmierć Jana Pawła II, dzisiaj już świętego. Po ludzku to moment smutku, żałoby – dla człowieka wiary, przeciwnie, powód do radości i dziękczynienia. Ten, który odszedł, osiągnął cel – dotarł do domu. 
To są rzeczy i sytuacje zupełnie nieprzewidywalne, których nie da się zaplanować, do których nie sposób się przygotować (może wyjątek – gdy ktoś choruje, ciężko, długo, wiadomo że odejście to kwestia czasu). Od czasu odejścia Mamy – za miesiąc będzie rok… – kilka razy powiedziałem do osoby, która wiem, że ma pod opieką bardzo (nieuleczalnie) chorą babcię: zazdroszczę ci, bo ty wiesz, co się stanie, możesz się przygotować, powiedzieć wiele rzeczy; ja nie miałem takiej możliwości. Dygresja, ad rem. To są sytuacje, kiedy najbardziej sprawdza się ta nasza wiara, jaka by to na nie była – nie deklaracje, różańce, pobożne spojrzenia, czas spędzony w kościele. Praktyka. Każdy potrafi być królem świata, kiedy jest fajnie, wszystko się układa, wszystkiego jest z bród. Tego, ile jest warta nasza wiara, możemy się przekonać właśnie wtedy, kiedy życie daje nam przysłowiowego kopa, kiedy różne rzeczy (często naraz) się sypią. 
Nie jestem w tym sam. On jest przy mnie – stąd te słowa: niech się nie trwoży serce! Tak podobne do tych słów w wieczerniku, kiedy Zmartwychwstały właśnie od „pokój wam!” rozpoczyna spotkanie z uczniami, którzy tam właśnie pochowali się przed Żydami. Strach jest stąd, nasz, ludzki, ziemski – a my mamy pamiętać, że to wszystko tutaj nas nie krępuje, że to tylko na chwilę, a potem jest Wszystko i jest On, który także dzisiaj czuwa. 
Pokój to chyba najpiękniejszy z Bożych darów. Ukojenie, ufna pewność, że jestem w dobrych rękach. Ten jedyny i prawdziwy – nie żaden święty spokój, zagłuszający sumienie i karzący iść na skróty. To nie jest gwarancja bezstresowego życia i zera problemów – tylko dar, który pozwala przez te wszystkie trudne momenty przejść i je przetrwać. Pokój przez Ojca dany Synowi, który Syn ofiarowuje dalej, konkretnemu człowiekowi, aby pielęgnując go w sobie, równocześnie nim zarażał i dzielił się z innymi. Pokój czystego serca, pełnego przebaczenia i miłosierdzia. Nic dziwnego, że słowa te wracają dosłownie w każdej liturgii Mszy Świętej, na rozpoczęcie modlitwy, po której następuje przekazanie znaku pokoju. Niech to nie będzie tylko znak – żebym to ja sam był znakiem, stawał się nim dla innych. 

Roczek

W sumie, nie planowałem tego wpisu. Ale tak wczoraj spojrzałem, i okazało się, że dokładnie rok temu napisałem pierwszy tekst na tym blogu, pod tym adresem. Czyli dzisiaj blog jakby ma urodziny 🙂
I tak sobie myślę – po prawej widzę, że niby 20 osób obserwuje te moje wypociny tutaj. To łaskocze słabe ludzkie ego, przyjemnie daje poczucie docenienia. Taka prawda, słabym człowiekiem jestem. Z drugiej strony – szkoda, że tak mało osób coś komentuje. To, co piszę, to jakieś tam moje (bez)myśli, i zawsze zastanawiam się, jakie myśli powstają w głowach innych, gdy je czytają. To jest tak, jak z Biblią – masz jeden, nawet krótki tekst, ale gdy usiądzie do niego powiedzmy 5 osób, to każda z nich na coś innego zwróci uwagę, inne zdanie zwróci jej uwagę. Takie wymiany myśli ubogacają. A właśnie o to mi chodzi. 
Pewnie już kiedyś napisałem, że dla mnie blog jest formą ekspresji, wyrażania siebie. Jedni piszą o samochodach, o sportach, jedzeniu, rodzinie (ja też – gdzie indziej) czy książkach (zdarzy mi się) – a ja o Bogu, bo, jak to śpiewa odkrywana przeze mnie ostatnio na nowo Beata Bednarz – jedynie Bóg to odpowiedź
Dziękuję wszystkim, którzy mi w tym pisaniu towarzyszą. Mam nadzieję, że ten blog jakoś, choćby troszku, pomaga, podsunie jakąś ciekawą myśl, zainspiruje choćby czasami, do konstruktywnych przemyśleń. Za wszystkie wpisy dziękuję, i proszę o kolejne.

I to wszystko dzięki chrztowi

Jezus przyszedł z Galilei nad Jordan do Jana, żeby przyjąć chrzest od niego. Lecz Jan powstrzymywał Go, mówiąc: To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie? Jezus mu odpowiedział: Pozwól teraz, bo tak godzi się nam wypełnić wszystko, co sprawiedliwe. Wtedy Mu ustąpił. A gdy Jezus został ochrzczony, natychmiast wyszedł z wody. A oto otworzyły Mu się niebiosa i ujrzał Ducha Bożego zstępującego jak gołębicę i przychodzącego na Niego. A głos z nieba mówił: Ten jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie. (Mt 3,13-17)
Na początek – pytanie, które pewnie każdy z tych, którzy w niedzielę Chrztu Pańskiego (jakąkolwiek, nie tylko tą sprzed 2 dni) pojawili się w kościele, usłyszeli w jakieś tam formie. Czy pamiętasz datę swojego chrztu? Ja, tak się składa, tak. Większość ludzi nie pamięta, ale sam fakt zapamiętania tego detalu nie oznacza wiary i bycia na dobrej drodze. Jednak warto je sobie zadać. Bo to jest punkt odniesienia, początek człowieka jako członka wspólnoty Kościoła. Jak to powiedział, cytowany poprzednio, kard. Joachim Meisner, człowiek ma początek, ale nie ma końca – więc chrzest jest początkiem naszej wiary. A skoro na swojej drodze mamy wracać do źródła – warto umieć je umiejscowić, nie tylko jakoś abstrakcyjnie.
Dla kogoś, kto na tamtą sytuację patrzył z boku, mogła być ona co najmniej dziwna. Skoro Mesjasz – to bez grzechu. Więc co Mesjasz robi w kolejce grzeszników, czekających na obmycie z grzechów przez Jana Chrzciciela w wodach Jordanu? A to właśnie zobaczyli. Jan, jak zwykle, stał i chrzcił, pewnie czekała spora grupa ludzi – aż podchodzi do niego sam Jezus. Tak, daleki kuzyn, rodzina. Czy wcześniej zdawał sobie z tego sprawę? Pewnie nie. Jedno jest pewne – w tym momencie stało się to dla niego jasne: zapowiadany Zbawiciel, Pan stoi przed nim w ludzkiej postaci. Spełniły się słowa proroctw i pism – Mesjasz przybył!
Tekst ewangeliczny nie podaje wprost jednak, czy Jan jakkolwiek zwerbalizował, wypowiedział wobec ludzi to, co zrozumiał – czy powiedział coś w stylu Oto Mesjasz!, wskazał Go wprost. Nie musiał. Świadectwo o Jezusie dał sam Jego Ojciec, sam Bóg. To właśnie na Niego, na tego Człowieka czekacie. To w Jego głos i Jego nauki się wsłuchujcie. Żaden władca w ludzkim rozumieniu, bez wojska czy zaplecza politycznego koniecznego dla zorganizowania przewrotu (bo wielu, niestety, w ten sposób tylko rozumiało rolę i zadanie Mesjasza – wyzwolenie Izraela jako narodu, w ludzkim rozumieniu) – ale kto czyta ze zrozumieniem, ten widzi, że proroctwa w Nim samym się wypełniają. Inna rzecz – czy świadkami objawienia łaski Bożej w postaci gołębicy i wypowiedzianych słów był tylko sam Jan, czy też ujrzeli to wszyscy tam zgromadzeni – nie wiemy.
Po co Jezus pozwolił się ochrzcić? Po co na ten chrzest nalegał – widzimy to wyraźnie, że Jan nie chciał Go chrzcić, uświadomiwszy sobie, kim On jest. Może dlatego, że chciał wypełnić co do siebie wszystko to, co dotyczyło ludzi? Sam przecież był w pełni człowiekiem, pozostając jednocześnie Bogiem. Bez grzechu, choć ludzki. Może wiedząc o tym, że z tego gestu, z tego wydarzenia w Kościele, jaki pozostawi na świecie, czerpać będzie pierwszy i może przez to właśnie kluczowy sakrament, inicjacja chrześcijańska, czyli właśnie chrzest? Jesteśmy świadkami przełomu – ostatni prorok Starego Testamentu wskazuje na Tego, który jest początkiem Nowego Testamentu; Bóg zaś własnymi słowami jakby potwierdza to wskazanie.
Dla nas to wydarzenie jest jasną wskazówką. Nie ma znaczenia to, co się człowiekowi o Jezusie wydaje, kogo chciałby w Nim widzieć, jak bardzo On sam człowieka do siebie przekonał. Bóg sam potwierdza swoim słowem Jezusowe posłannictwo, poświadcza Jego rodowód. Bóg po prostu przyznaje się do tego, że sam posłał Jezusa, i nie jest On żadnym szarlatanem, fałszywym prorokiem czy uzurpatorem, jakich wielu wtedy i dzisiaj mami ludzi. Jest Zbawicielem, Odkupicielem, odpowiedzią na tęsknoty serca każdego człowieka. 

Co najważniejsze – Bóg przyszedł w swoim Synu na świat nie dla wybranej w jakiś sposób wyróżnionej grupy ludzi, ale dla każdego. Dał o tym świadectwo w pięknych słowach  (I czytanie z niedzieli) sam pierwszy następca Jezusa, czyli papież Piotr:

Przekonuję się, że Bóg naprawdę nie ma względu na osoby. Ale w każdym narodzie miły jest Mu ten, kto się Go boi i postępuje sprawiedliwie. Posłał swe słowo synom Izraela, zwiastując im pokój przez Jezusa Chrystusa. On to jest Panem wszystkich. Wiecie, co się działo w całej Judei, począwszy od Galilei, po chrzcie, który głosił Jan. Znacie sprawę Jezusa z Nazaretu, którego Bóg namaścił Duchem Świętym i mocą. Dlatego że Bóg był z Nim, przeszedł On dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich, którzy byli pod władzą diabła, dlatego że Bóg był z Nim. (Dz 10,34-38)

To nie był żaden spektakl czy show – to, co zdarzyło się nad Jordanem. To było preludium dla całego szeregu po ludzku niewytłumaczalnych zdarzeń – cudów, uzdrowień, wypędzeń złych duchów, a nawet wskrzeszeń. Bóg działał w Jezusie. Bóg był w Nim – On był Bogiem. Cuda miały ułatwić przekonanie do Niego ludzi – ale nie tylko na cudach polegała Jego misja. Pamięć o tym, co cudowne, pozostała – ale najważniejsze jest to, że pozostało Jego Słowo, Pismo Święte, najlepsze drogowskazy dla każdego człowieka każdych czasów. Dzięki niemu Bóg pozostaje z nami – ze wszystkimi ludźmi – nawet dzisiaj, 2000 lat po tym, gdy Jezus odszedł z tego świata, wcześniej zabity, ale zmartwychwstały.

W tych słowach, jakie padły nad Jordanem, Bóg jakby wskazuje misję Jezusa – choć w dużym skrócie. Nie precyzuje planu, założeń czy głównych celów – potwierdza całość tego, co zamierza Jezus; posługuje się – w tym przekładzie – sformułowaniem upodobanie, a więc można je interpretować jako akceptację, zgodę i bezgraniczne poparcie dla samego Jezusa i wszystkiego, co dokona.

Tak samo jest z moim, twoim – chrztem każdego człowieka. To taki przełomowy moment, gdy Bóg w uroczysty sposób zwraca się do każdego z nas, a my pierwszy raz otwieramy przed Nim serce. To pierwszy krok na życiowej drodze odpowiadania na Boże zaproszenia – czasami jakby wykonywany za nas przez rodziców, gdy jesteśmy jeszcze malutcy. Oni chcą, abyśmy wzrastali w Kościele, jako członkowie Mistycznego Ciała Chrystusa, i abyśmy swoje życie splatali z Bogiem i szli przez nie z Jego pomocą. Nie chodzi o żaden automatyzm – kolejny w wielkiej rzeszy anonimowych ludzi – ale o żywą i trwałą relację pomiędzy Nim a mną. O to, że Bóg zwracając się do mnie, uświadamia mi moją własną wyjątkowość, i pokazuje, proponuje, jak tę swoją indywidualność mogę twórczo i owocnie spożytkować, co z nimi mogę zrobić dobrego w ramach czasu danego mi w życiu.

Bóg przychodzi w swojej świętości, aby nas uświęcając sobą, przemienić jednocześnie w żywe świątynie Jego samego. Zasiewa po raz pierwszy ziarno, które umacniane kolejnymi sakramentami ma we mnie i ze mną wzrastać. To nie jest coś, co nastąpi potem jakby samo z siebie, poza mną, niezależnie ode mnie. Co się z tym stanie – zależy tylko i wyłącznie, czy i co ja zrobię, jak postąpię. Pragnie współpracy i tylko w niej mogę wydać dobry owoc, a ten dar otrzymany na chrzcie nie zostanie zmarnowany. Nie o żaden narcyzm chodzi – ale uświadomienie sobie własnej wyjątkowości w oczach Boga. To jest motywacja. Od tego można zacząć, na tym budować.

I to wszystko dzięki chrztowi – temu konkretnemu, mojemu. To jak, pamiętasz jego datę?

>>>

Zarejestrowałem się w konkursie Blog roku, kategoria Ja i moje życie.

Gdyby ktoś miał ochotę – może na tego bloga (nie tyle na mnie) oddać głos – sms o treści A00108 na numer 7122 (1,23 zł brutto). Głosowanie trwa do 20.01.2011 do 12:00.

Chrześcijaństwo od świąt do świąt

Prześladuje mnie, dosłownie, od kilku dni ta piosenka. W sumie, słyszałem ją kiedyś live, ale że w wykonaniu niezbyt przypadającego mi do gustu boybandu kleryckiego, więc szybko o niej zapomniałem. W niedzielnych rozważaniach przypomniała je u siebie Afro, i jakoś się zasłuchałem… Piękna muzyka, piękny głos, piękny tekst. Piękno do sześcianu. Tekst o spotkaniu, jakie każdego z nas czeka z Bogiem u kresu naszych dni. Tylko o tym? Moim zdaniem – bardzo mocno o spotkaniu, tym bliższym, na które dzisiaj czekamy, które już za 3 dni. Spotkaniu z Nowonarodzonym. 
>>>
Pozwalam sobie pożyczyć od o. Sylwestra mocny, ale jak bardzo prawdziwy obrazek:
Pisałem co nieco o tym już w kontekście listopadowych obchodów uroczystości Wszystkich Świętych i wspomnienia wszystkich wiernych zmarłych. Czemu wtedy? Bo, co jest po prostu chore, już wtedy zaczyna się strojenie wystaw sklepowych, centrów handlowych, choinkami, bombkami, mikołajami, aniołkami, kilometrami lampek, anielskimi włosami, wieńcami i czym tam jeszcze się da. Chyba w tym roku zdarzyło mi się, że szedłem jakoś koło cmentarza, może 3 listopada, i już słyszałem w radiu… kolędy. 
Wszystko piękne, kolorowe, zachęcające, promocyjne, przecenowe… A gdzie w tym jest Jezus? Gdyby to pytanie zadać w tych dniach gdzieś w sklepie – pewnie padła by odpowiedź w stylu Kto? A, ten. Ale wigilia dopiero za kilka dni, teraz się trzeba przygotować. Spieszę się… Bóg się w tym nie mieści. Nic dziwnego, bo bynajmniej Mu na tym nie zależy. Takie święta to nie są święta narodzenia Jego Syna. Takie święta to afirmacja konsumpcjonizmu, lekkomyślności, zaspokajania zachcianek, pretekst do wydania góry pieniędzy (często więcej niż się ma – przecież po coś są kredyty świąteczne? a że potem człowiek pół roku spłaca to, co przejadł w 3 dni…). Tu nie chodzi o to, żeby było co na stół postawić – zawsze jest, raz więcej, raz mniej, jak to w życiu. Maria, Józef i Jezus nie mieli wiele – generalnie, nie mieli nic, ale nie wydaje mi się, żeby im czegoś w Betlejemskiej zagrodzie, stajni brakowało. Mieli siebie, cieszyli się z nowego życia, jakie Bóg im zesłał, i to się liczyło. Cieszyli się sobą. 
Czy gdziekolwiek, poza kościołami, szkołami katolickimi i może księgarniami katolickimi znajdzie się jakiś chrześcijański symbol? Szopka, Jezus, Maryja, Józef, gwiazda betlejemska? Ja nie widziałem. No tak – przecież nie o symbole chodzi, a o klimat. Tylko że według mnie ten klimat to nie spędzanie całego wolnego czasu na zakupach, pieczeniu, sprzątaniu i dekorowaniu domu. A to właśnie większość ludzi robi, temu poświęca się całkowicie przed wigilijnym wieczorem.
Święta Narodzenia Pana giną tak naprawdę w klimacie świąt. Jakich? Ku czci czego, kogo? Formalnie, przynajmniej w Polsce, nikt tego nie powie – żeby święta nazywać jakoś bardziej wszechstronnie, neutralnie, poprawnie. Żeby nie denerwować żydów, muzułmanów, ateistów i wielu innych, którym włos się na karku jeży na dźwięk słów takich jak Bóg, Jezus, Maryja, Narodzenie Pana. Zajmujemy się tym wszystkim, co powierzchowne, zewnętrzne, co jest opakowaniem – zapominając i porzucając w ogóle przygotowania tego, co najważniejsze. Nie domów, nie wnętrza firmy, szkoły, pracy – ale samego siebie. Swojego serca. Pięknie podsumowała to na swoim blogu s. Małgorzata Chmielewska, która napisała:
Potrzeba święta jest w człowieku bardzo głęboka. Zanika radość z samego życia jako życia, bezinteresowna radość z faktu istnienia. Zanika też śmiech i poczucie humoru. Zagoniony człowiek nie zauważa już nic dobrego i radosnego wokół siebie.
Jak się przygotować? Bardzo prosto. Nie potrzeba na to środków – ale trochę zaparcia, wyrzeczenia. Wstać dla niektórych w środku nocy, zerwać się z łóżka i pójść na roraty. Wziąć udział w rekolekcjach adwentowych, o ile w okolicznym kościele się odbywają (niestety, jest to widok coraz rzadszy). Spróbować np. w tygodniu pojawić się w kościele. Sam z siebie, nie dlatego że trzeba, wypada. Ani jedno, ani drugie – dla siebie. Żeby być bliżej Boga. Żeby w tym magicznym czasie zbliżyć się do Niego, i wpaść w ten rytm prawdziwych przygotowań, tych które mają sens – zasłuchać się w Jego głos, w głos Kościoła, który wzywa do nawrócenia, który barwnie opisuje czas, który poprzedził narodzenie Zbawiciela. Do tego nie trzeba kasy, nie trzeba biegania po sklepach. Ale potrzeba dobrej woli – niczyjej innej, tylko właśnie mojej. 
Po co? Żeby te święta były prawdziwe, a nie infantylne i byle jakie. Żeby przygotowanie do nich odbyło się w ciszy i zadumie, żeby do szopki zbliżać się jako osoba przepełniona tą prawdziwą radością, a nie tylko – jak co roku – obżarty prawie do nieprzytomności, z rękami pełnymi prezentów, obwieszony lampkami, z czapką gwiazdorka na głowie. Żeby do tej szopki się spieszyć z potrzeby serca – a nie, żeby jak najszybciej do niej się dopchać, i jak najszybciej wrócić do przerwanego jedzenia i kolejny raz zadumać się nad Kevinem samym w domu w telewizorze. Żeby być po prostu wdzięcznym Maleńkiej Miłości, która nieśmiało uśmiecha się i wyciąga ręce, jakby dosłownie chciała być przyjęta, wzięta nie tylko na ręce, ale i do serca każdego człowieka. O ile ten człowiek zechce podejść, poświęcić czas, przyjść i prawdziwie się Nim uradować. 
Może ktoś się obruszy – ale to napiszę. Jeśli masz iść do kościoła na pasterkę czy w Boże Narodzenie tylko po to, żeby poczuć magię świąt, przejść się w środku nocy w tłumie ludzi, którzy też tam idą (być może nie wiedząc za bardzo, po co i dla kogo) – to daj sobie spokój. To nic nie da. To nic nie zmieni. Zmienić możesz się tylko Ty sam, odmienić może Cię Bóg, ale Ty musisz najpierw za tym zatęsknić, zapragnąć tego. Samo nic się nie zrobi. Nowonarodzony Bóg nic od człowieka nie chce – poza autentyzmem. Jeśli przychodzisz – to dlatego, że chcesz, że czujesz prawdziwą potrzebę. Tak, może okaże się, że przełom w Tobie nastąpi właśnie nad żłóbkiem – nawet gdy nie jesteś przygotowany, gdy zmarnowałeś ten i wiele innych Adwentów… Wtedy dziękuj Bogu za taką łaskę. A jeśli nic się nie wydarzy spektakularnego – nie dziw się. Bóg zaprasza nie od wczoraj i nie od dziś – czego oczekujesz, skoro konsekwentnie olewasz to zaproszenie? Samo nic się nie zrobi. Człowiek musi coś z siebie dać, choćby minimum. 
Jezus, Mesjasz Pan, narodzony w Betlejem, położony w żłobie, jest niewinny i delikatny. Może to dlatego tak łatwo przychodzi się wszystkim zachwycać nad nim? Iluż podobnych te 33 lata później stanie w Jerozolimie i wywrzaskiwać będzie Na krzyż!? Dlaczego? W świątecznym czasie wszyscy zachwycają się Jezuskiem i żłóbkiem – to ja nie będę gorszy. W Jerozolimie podczas Paschy – dokładnie na tej samej zasadzie. Logika , mentalność tłumu. Przychodzimy do żłóbka i się rozczulamy, jaki to Jezusek piękny… Tak, nic złego, gdy tak zachowują się dzieci – zachwycają się Bozią. Ale nie zrozumiem nigdy, co mają w głowach dorośli, którzy sami między sobą dyskutują w tym tonie. Jest to bardzo przykre, jeśli w przypadku człowieka 30-letniego lub starszego relacja z Bogiem zatrzymała się na poziomie ja i Bozia. Dzieciom pewne rzeczy trzeba upraszczać, aby je zrozumiały – ale dorastamy, dojrzewamy, i także nasza więź z Bogiem winna dojrzeć. Stary koń mówiący o Bozi… to po prostu duchowe kalectwo. Jak mówić o przygotowaniu do świąt, jeśli ktoś najwyraźniej w ogóle nie rozumie, co te święta znaczą, co świętuje? 
Tak, to gorzkie słowa – bo prawda nie jest zawsze piękna, gładka i pasująca wszystkim. Ale lepiej jest uświadomić sobie to dzisiaj, niż po świętach. Zostały jeszcze 3 dni do Wigilii. Jeśli nie wyszło z tym, aby Adwent jakoś lepiej przeżyć – to postaraj się wykorzystać choćby te 3 dni. Zrób sobie takie małe triduum przed przyjściem Pana. Posprzątałeś już pewnie biuro, dom, odśnieżyłeś ogród, samochód, wszystko co się dało. Poświęć to minimum na posprzątanie samego siebie. Żeby przychodzący Jezus mógł przyjść także do ciebie – wyczekiwany, wytęskniony, ukochany, a nie tylko jako nic nie znacząca, jedna z wielu ozdób, element klimatu świąt. 
>>>
Wyczytane na FB u koleżanki, ale bardzo optymistyczne. To właśnie są święta. Pisownia oryginalna.

chyba nastrój świąteczny mi się udzielił i w ramach tego pogodziłam się z koleżanką z pracy, nie wiem czy spowodowała to wigilia i nasz kapelan czy po prostu miałam dość, może okazałam troszkę pokory, może jestem mądrzejsza? nie wiem tego… jednego jestem jednak pewna: jest mi lepiej!!! i na tym chyba polegają te święta, o czym większość zapomina i udaje.

>>>

Taki obrazek z niedzieli. Poszliśmy na mszę – też fajno, grał zespół… w składzie naszych fotografów ślubnych, fajne małżeństwo takie. Z dwójką swoich maluchów – starsza córka z atrapą mikrofonu, śpiewała też, a co. W trakcie już mszy dobiegli ich przyjaciele, mąż – basista, i żona (w widocznej ciąży)- śpiewała, z malutkim synkiem, który dziarsko dreptał po kościele. Ale nie o nich chodzi. Pod koniec mszy, po ogłoszeniach, podeszła do prezbiterium mocno stremowana, co było widać, siostra zakonna. Okazało się, że przyszła prosić o pomoc dla zgromadzenia swojego – klarysek. Pomyślałem – przecież to zakon klauzurowy, co ona tu robi?

Okazało się, że ich sytuacja materialna jest na tle zła, że uzyskały dyspensę od biskupa, i siostry kwestują, zbierają po parafiach na najbardziej podstawowe potrzeby – jedzenie, opłaty za ogrzewanie, naprawę dachu. Wiosną i latem żyją z tego, co rodzi ziemia w ich ogródku – zimą nie ma jak. Widać było, że siostrzyczka była zestresowana, gdy stała przed całym kościołem. Nic nie powiedziała sama – miała plik karteczek, z których łamiącym się głosem odczytywała tekst i prosiła o pomoc, składając też życzenia. Musiało to być dla niej bardzo trudne – w końcu ich charyzmat to nie praca z ludźmi – zakrystia, szkoły – a modlitwa przed Najświętszym Sakramentem w murach klasztoru, praca w ogrodzie i wyszywanie strojów liturgicznych.

>>>

Zupełnie przypadkiem – wyświetla się to przy logowaniu na Bloggerze – doliczyłem się, że piszę niniejszym 100 tekst na tym blogu. Niezły wynik, jak na twórczość z niespełna 7 miesięcy. Ale przecież nie o ilość tu chodzi.