Przystanek – ino jaki?

Przyznam się z ręką na sercu – nigdy nie byłem na Przystanku Woodstock. Trochę nie moja bajka, nie moje klimaty muzyczne (choć słucham rzeczy bardzo wielu). Mimo tego z zaciekawieniem… a może bardziej zażenowaniem? co roku śledzę histerię, jaka ogarnia pewne środowiska, mieniące się katolickimi, w związku z tymże wydarzeniem. 
Fakty są takie, że nie jest to najbezpieczniejsza impreza pod słońcem. Na pewno jest tam alkohol, używki, seks. Bez dwóch zdań. I generalnie co do tego sporu nie ma – podobno jest też dużo lubianej i dość specyficznej muzyki. I to jest jedna strona medalu, dla niektórych – jedyna. 
Bo obok Woodstocku jest Jezus. Dwa festiwale – dwa różna światy: Festiwal Woodstock i Przystanek Jezus, a obok siebie. Kompletnie odmienne inicjatywy, praktycznie współistniejące i w zakresie czasu, jak i miejsca. I nadziwić się nie mogę, parafrazując x Jana Twardowskiego, że dla wielu katolików i chrześcijan istotne jest objechanie, powrzucanie na Woodstock, odżegnanie uczestników imprezy od czci i wiary (pewnie sporo ludzi jedzie tam TYLKO dla muzyki – ale wrzuca się ich radośnie do jednego worka z ćpunami, alkoholikami i Bóg twie kim), a równocześnie zero w ogóle zainteresowania inicjatywą religijną. 

Wystarczy poczytać – a jest tego dużo – historii „ludzi Kościoła”, a więc czy to duchownych (znalazłem swego czasu fajny wywiad z siostrą zakonną nawet) czy świeckich, którzy bywają na Woodstocku. Wnioski? Kalejdoskop. Rzeczy dobre i złe, podbudowujące i po których można się załamać. Tygiel ludzi, pełen różnych historii, dramatów, pewnie i patologii. 

Nie rozumiem tego. Skoro jest fajna, generalnie w skali krajowej rozpoznawalna inicjatywa religijna, która sprowadza się do tego, że ludzie z Bogiem w sercu i na dłoni jadą na Woodstock ewangelizować (pisałem chyba w lipcu – rewypspect, ja nie mam tyle odwagi), to czemu się tego nie promuje, a tylko psy wiesza na Woodstocku? Chyba lepiej, niż dyskredytować cudze, poświęcić czas i siły, żeby wypromować… swoje? 

W tym roku na Woodstock pojechał x Jan Kaczkowski – onkocelebryta, twórca hospicjum, sam chory na złośliwy nowotwór (Boży paradoks?) – który gościł w ramach Akademii Sztuk Przepięknych i pośród wielu ciekawych myśli, jak to Jan, powiedział m.in. że „Można być katolickim księdzem i nie być skostniałym palantem” (pod czym się podpisuję). I ludzie Janowi klaskali, i go przede wszystkim słuchali – zero nowomowy, frazesów, górnolotnych „ą” „ę”. Mówił o tym, że nie chce być księdzem pluszowym, plastikowym, i przede wszystkim pokazał wszystkim, dał świadectwo, co to znaczy być człowiekiem wierzącym w Jezusa Chrystusa. Nie mówił jak do tłumu tępych owiec, ale jak do ludzi, których szanuje, do których chciał dotrzeć, a nie im pogrozić piekłem ognistym; zaproponować: hej, można być katolem i być normalnym. Tam właśnie, w tej „jaskini lwa”. Miała być także Janina Ochojska z Polskiej Akcji Humanitarnej – nie dotarła z powodu stanu zdrowia, ale przesłała nagranie video. Bywał tam śp. abp Józef Życiński czy x Adam Boniecki MIC. Wybaczcie – dla mnie towarzystwo doborowe, czego nie można powiedzieć o autorach niektórych czy to listów pasterskich, czy też pożal się Boże niektórych kazań (bo homiliami nazwać się tego nie da). 
Co więcej, na Przystanku Jezus regularnie pojawia się bp Edward Dajczak (diecezja koszalińsko-kołobrzeska), w tym roku także mój ulubiony bp Grzegorz Ryś z Krakowa. Bp Edward pięknie mówił o tym, co już tam widział (jest tam też filmik z bp. Grzegorzem). Zło? Też. Ale nie tylko. Dużo dobrego. Dużo okazji, aby dotrzeć do ludzi, którzy sami do kościoła raczej nie zapukają (a nawet jeśli, to mają dużą szansę trafić na księdza, który odsądzi ich od czci i wiary i pogoni…). Jak to się mówi – wielu młodych ostatni raz widzi biskupa na bierzmowaniu. I sporo w tym prawdy. A tutaj, na Woodstocku – obok – mogą go zobaczyć, przychodzi wręcz do nich. 

Mój pomysł – lepiej się pomodlić za tych, do których uczestnicy Przystanku Jezus mogą na Woodstocku dotrzeć i może nawet nie przekonać, ale dać świadectwo, niż ich wyklinać od czci i wiary. Może się pogubili. Ale może właśnie tam mogą się odnaleźć – albo jeszcze lepiej Jego, Boga. A jeśli już nie, to – jak powiedział bp Grzegorz – przynajmniej się nie bać.  

Podziwiam ewangelizatorów

Są wakacje, czas urlopu, w mojej rzeczywistości tak mniej więcej od końcówki marca okres takiego fajnego czasu dla siebie i rodziny, bez konieczności specjalnego napinania się z nauką itp. (poza dużą ilością fuch, przede wszystkim maj-czerwiec). Tak wyszło że w tym czasie miałem okazję wpaść na pewną konstatację – serio, mimochodem, tak sobie, obserwując tu i ówdzie w internetach, fejsbukach i na żywo. 
Jest pełno fajnych – najczęściej młodych, ale nie tylko – ludzi, którzy nie wahają się poświęcić czas na różne inicjatywy, publicznie mówiąc o Bogu, ewangelizując. 
Im bardziej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej docierało do mnie – woow, to nie jest pojedynczy przypadek. Tu nie chodzi o jedną grupkę jakąś. Tego jest naprawdę dużo, gdzie by nie spojrzeć. W Gdyni nie tak dawno było plażowe czytanie Pisma Świętego. Różne eventy ewangelizacyjne – w Gdańsku na Długim Targu i nie tylko, w różnych parafiach (ograniczam się do własnego pomorskiego podwórka). Wydaje mi się, że szczególnie płodnie działa dużo różnych inicjatyw mających wspólny mianownik w osobie Grzegorza Kramera SI (albo w których bierze on udział) – takie „comiesięczne Boże Ciało” czyli regularne procesje eucharystyczne, Msze Święte dla mężczyzn. Świetna sprawa, a niedawno choćby spotkanie blogerów. 
Pomijając lekko niefajną kwestię – większość tego dzieje się nie w Trójmieście, więc troszkę dla mnie nieosiągalnie – zachwyca mnie odwaga takich osób, ich bezpośredniość, to że występują publicznie, przedstawiając się,  i niosą tego Boga przed sobą, a właściwie: sobą. Idą z Bogiem do innych, i co ważne, nie zasłaniają Boga sobą, nie gwiazdorzą, nie lansują siebie. Idą między ludzi, żeby im pokazać Boga nie jako jakiegoś staruszka z brodą, kosmiczne oko/trójkąt, ale żywą obecność Tego, który kocha, jest obok bezwzględnie każdego, i nasz największy problem to jest to, że my sami nie potrafimy się pogodzić z tym, co zepsuliśmy, jak zgrzeszyliśmy, i to my się od Niego odsuwamy. 
Ja tak nie potrafię. Ok, pisuję tutaj – staram się dzielić wiarą – może i od kilku już ładnych lat (dekada?!), ale robię to anonimowo (to inna, długa historia: kiedyś mocno się przejechałem i bardzo przeżyłem to, co robiłem, podpisując się, i mam do dzisiaj z tego powodu awersję, stąd brak danych osobowych :D). Nie mam tyle wiary, aby wyjść np. na jakiś plac i mówić do ludzi o Bogu, aby dać świadectwo i otworzyć się – nawet nie już o tym, co było trudne i bolesne, ale nawet tylko o czymś pozytywnym. Zazdroszczę tym, którzy to potrafią – którzy umieją pokazać Boga w taki, najbardziej intymny i najbardziej wiarygodny zarazem sposób. To jest piękne. 
Pamiętam, jak nie tak dawno temu w rodzinnej parafii wspólnota ruchu neokatechumenalnego zwróciła się z prośbą do proboszcza: chcieli iść z Dobrą Nowiną po domach parafii i rozmawiać z ludźmi o Bogu, zapraszając ich do kościoła (nie chodziło bynajmniej o założenie nowej wspólnoty ruchu neo). Proboszcz zgodził się, ruszyli. Reakcja? Pani, którą widać w kościele kilka razy w tygodniu: „Boooże, koniec świata, Jehowi jacyś łażą i ludzi nagabują po domach. U mnie też byli, pogoniłam!”. Czyli osoba, która jakby regularnie korzysta z sakramentów, a więc pewnie wierząca, która powinna się na coś takiego otworzyć – w ogóle nie miała świadomości, kogo pogoniła sprzed swoich drzwi. Nie dała im dojść do słowa. Zasugerowała się tym, że po domach to głównie chodzą Świadkowie Jehowy, i pogoniła ich, mimo że to byli jej bracia i siostry, z „jej” Kościoła. Tak działamy – mówię to wprost, ponieważ moja reakcja najpewniej była by taka sama (do mnie do domu nie dotarli). 
Dlatego wydaje mi się, że taka ewangelizacja jest bardzo trudna – nie dlatego, że ewangelizator może oberwać, zostać wyśmiany czy zwyzywany przez jakiegoś niewierzącego, ale że może go pogonić i zmieszać z błotem właśnie… inny katolik. Ten często najmądrzejszy, co wszystko wie, bo chodzi do Kościoła, bo się modli – a więc w jego mniemaniu „wzór cnót wszelakich”. Aha, już. Znam to, też tak miałem kiedyś chyba i bardzo mi jest głupio z tego powodu – samozadowolenie i taka głupawa pewność siebie to po prostu głupota, wystarczy zerknąć do ewangelii z opisem modlitwy celnika (Łk 18,9-14). Gra przeciwieństw, zestawienie pokory i świadomości małości celnika – z pychą i zadufaniem faryzeusza. 
Podziwiam tych, którzy wychodzą między ludzi, gadają o Bogu, pokazują Go, ewangelizują. Bo robią bardzo dobrą robotę – ot, choćby dlatego, że mają szansę dotrzeć do tych, którzy Boga sami z siebie nigdy nie przyjdą do kościoła, więc nie ma jak do nich dotrzeć najlepszy nawet miodousty kaznodzieja. Ale za to jeśli kogoś zainteresują, ten ktoś może dalej szukać, drążyć, kombinować – a wtedy Pan Bóg go poprowadzi i pomoże. Oni pomagają zrobić ten pierwszy krok – którego w innych okolicznościach człowiek może nigdy sam nie wykonać. 

Bóg w wielkim mieście

Czasami dodaję tu na dość przydługawej pewnie liście (po prawo od tekstu) nowe blogi. Pod wpływem tekstu z ostatniego GN dodałem dzisiaj kolejny. Dlaczego o tym piszę? 
Katarzyny Olubińskiej z twarzy nie kojarzę, natomiast z tekstu wynika, iż pracuje w TVN, prowadzi m.in. któreś pasmo śniadaniowe. Z bloga wynika, że pracowała już dla wielu dużych tytułów (kanałów) telewizyjnych. Faktem jest, że łączy „bycie” osobą znaną i kojarzoną z telewizornią, z wykorzystaniem tejże rozpoznawalności do działalności dość mało popularnej – bo do mówienia o Bogu. 
Autorka nie robi z siebie świętoszka – przyznaje się do zachłyśnięcia swego czasu wolnością, sukcesem pracą i tym wszystkim, co bardzo często, bez odpowiedniego punktu odniesienia, prowadzi do różnych życiowych dramatów (ci, którzy sobie z nimi poradzili, potrafią czasami zdobyć się na odwagę i na swoim przykładzie przestrzegać ludzi przed popełnianiem takich błędów – i chwała im za to!). Spodobało mi się, jak nawiązała tytułem bloga do serialu o tytule identycznym z tytułem jej bloga, z różnicą, że słowo „Bóg” należy zastąpić słówkiem „seks” – mówiąc o tym, że serial pokazuje kobiety pogubione i szukające akceptacji, miłości, a jej blog pokazuje, że Boga – odpowiedź na te wszystkie potrzeby i pragnienia ludzkiego serca – można znaleźć także wśród ludzi sukcesu, którzy też wierzą. Moja mała dygresja – szkoda, że tak niewielu decyduje się, ot, choćby w różnych akcjach, przyznać do tego. 
Unika określenia przez rozmówczynię mianem „ewangelizatorki pogranicza”, podobnie „katocelebrytki” – skromnie mówi, że wykorzystuje swój warsztat, aby rozmawiać z ludźmi, staje się narzędziem. Dobra sprawa – Bóg działa także (przede wszystkim? o ile na to pozwolą) przez ludzi zdolnych. Komu więcej dano, od tego więcej wymagać będą… Dlatego piękne jest, że autorka chce inspirować ludzi – nie pisze dla samego pisania.   
Mnie urzekł cały sens tego tekstu. To nie jest tak, że Bóg to taka „nagroda pocieszenia” dla tych, którym się nie udało, nie mają pracy, są chorzy, nic im nie wychodzi, to niech się modlą, klepią różańce, przesiadują w kościele itp. Bóg prowadzi każdego i piękną sprawą jest, gdy człowiek – kiedy osiąga sukces, jest znany – potrafi o Nim mówić, przyznać się do Niego i wskazywać na Niego jako swój punkt odniesienia, a nie wypierać i przypisywać cały sukces tylko sobie i swojemu ego. Świetnie, że są takie osoby jak Katarzyna Olubińska, które mówią o tym wprost, otwarcie i nie wstydzą się ani do tego przyznać, ani o Nim mówić. 
Pięknie brzmią też słowa zachęty, jakie napisała na blogu na stronie o sobie: 

Ten blog powstał z potrzeby serca. Postanowiłam podzielić się z Tobą swoim doświadczeniem Boga i doświadczeniem ludzi, którzy spotkali Boga w codzienności swojego życia w wielkim mieście. Bo kiedy Bóg przychodzi do człowieka i robi w jego życiu to, co zrobił w moim, to trudno o tym milczeć i chciałoby się na każdym rogu krzyczeć: On naprawdę jest! Tu i teraz. Bliżej niż myślisz. Kocha nas. Szuka. Chce naszego szczęścia. Nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. Nigdy z nas nie rezygnuje, nawet jeśli my już sami zrezygnowaliśmy. U mnie właśnie tak to się zaczęło. Przyszedł do mojego życia nagle, jak wiatr i zmienił wszystko. Jeśli tu zajrzałeś to uważaj, bo może właśnie dotyka też Ciebie…

Zachęcam do zajrzenia… a może poszukania Boga w wielkim mieście 🙂

Wirtualna ewangelizacja

Dzisiaj dla odmiany coś zupełnie innego. Mianowicie najciekawsze wg mnie fragmenty orędzia Ojca Świętego Benedykta XVI na 47. Dzień Środków Społecznego Przekazu:

Przestrzenie te [otwarta przestrzeń publiczna, w której ludzie
dzielą się swoimi pomysłami, informacjami, opiniami i gdzie mogą również
powstawać nowe więzi i formy wspólnoty] kiedy są dowartościowane w sposób właściwy i zrównoważony,
przyczyniają się do wspierania form dialogu i debaty. Jeśli dokonują się one z
szacunkiem, dbałością o prywatność, odpowiedzialnością i poświęceniem prawdzie,
mogą umacniać więzy jedności między ludźmi i skutecznie wspierać zgodę w
rodzinie ludzkiej. Wymiana informacji może stać się prawdziwą komunikacją,
kontakty mogą dojrzewać do przyjaźni, połączenia mogą ułatwić tworzenie
wspólnoty. O ile powołaniem sieci jest realizacja tych wielkich możliwości, to
osoby w niej uczestniczące muszą starać się być autentyczne, ponieważ w
przestrzeniach tych nie tylko dzielimy się poglądami i informacjami, ale w
ostateczności przekazujemy samych siebie.

Kultura sieci społecznościowych oraz zmiany form i stylów komunikacji stanowią
poważne wyzwania dla tych, którzy chcą mówić o prawdzie i wartościach (…) Niekiedy dyskretny głos rozsądku może być przytłumiony
przez zgiełk zbędnych informacji i nie udaje mu się przyciągnąć uwagi,
zastrzeżonej natomiast dla tych, którzy wyrażają się bardziej przekonująco.
Media społecznościowe potrzebują zatem zaangażowania wszystkich, którzy są
świadomi wartości dialogu, rozsądnej debaty, logicznej argumentacji; osób
starających się dbać o te formy wypowiedzi i wyrażania się, które odwołują się
do najszlachetniejszych dążeń ludzi zaangażowanych w proces komunikacji. Dialog
i debata mogą rozkwitać i wzrastać także wtedy, gdy się rozmawia i traktuje na
serio tych, którzy mają poglądy odmienne od naszych.

Wyzwaniem, przed którym muszą stanąć sieci społecznościowe, jest to, aby były
one rzeczywiście powszechne: wspomagać je będzie wówczas pełny udział
wierzących, którzy pragną dzielić się orędziem Jezusa i wartościami godności
ludzkiej, które krzewi Jego nauczanie. Wierzący dostrzegają bowiem coraz
bardziej, że jeśli Dobrej Nowiny nie będzie można poznać także w świecie
cyfrowym, to może być ona nieobecna w doświadczeniu wielu osób, dla których ta
przestrzeń egzystencjalna jest ważna. Świat cyfrowy nie jest światem paralelnym
ani czysto wirtualnym, lecz dla wielu ludzi, zwłaszcza najmłodszych, stanowi
część codziennej rzeczywistości. Sieci społecznościowe są owocem ludzkiej
interakcji, ale same z kolei nadają nowe kształty dynamice komunikacji,
tworzącej relacje: uważne zrozumienie tego środowiska jest zatem warunkiem
wstępnym znaczącej w nim obecności.

Autentyczność ludzi wierzących w sieciach społecznościowych staje się wyraźna
przez dzielenie się głębokim źródłem ich nadziei i radości: wiarą w Boga
bogatego w miłosierdzie i miłość objawioną w Chrystusie Jezusie. Takie dzielenie
się polega nie tylko na jednoznacznym wyrażaniu wiary, ale również na
świadectwie, to znaczy sposobie, w jaki przekazuje się „wybory, preferencje,
opinie, które są głęboko spójne z Ewangelią, nawet wtedy, kiedy nie mówi się o
niej w sposób wyraźny” (Orędzie na Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu,
2011 )



Sieci społecznościowe mogą być nie tylko narzędziem ewangelizacji, ale również
czynnikiem ludzkiego rozwoju. Na przykład, w niektórych sytuacjach
geograficznych i kulturowych, gdzie chrześcijanie czują się izolowani, mogą one
umacniać poczucie ich rzeczywistej jedności z powszechną wspólnotą wierzących.
Sieci ułatwiają dzielenie się bogactwem duchowym i liturgicznym, sprawiając, że
ludzie mogą modlić się z żywym poczuciem bliskości tych, którzy wyznają tę samą
wiarę. Prawdziwe i interaktywne zaangażowanie w pytania i wątpliwości tych,
którzy są dalecy od wiary, powinno nam uzmysłowić potrzebę podtrzymywania przez
modlitwę i refleksję naszej wiary w obecność Boga, jak i naszej aktywnej
dobroczynności: „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący” (1 Kor 13, 1).

Istnieją sieci społecznościowe, które w świecie cyfrowym stwarzają współczesnemu
człowiekowi okazje do modlitwy, medytacji lub dzielenia się Słowem Bożym. Mogą
one jednak otworzyć także podwoje na inne wymiary wiary. Wiele osób odkrywa
bowiem właśnie dzięki kontaktowi, który początkowo miał miejsce on line,
znaczenie kontaktu bezpośredniego, doświadczenia wspólnoty, a nawet pielgrzymki
– będących nieustannie ważnymi elementami na drodze wiary. Szukając sposobów
uobecnienia Ewangelii w środowisku cyfrowym, możemy zaprosić ludzi do
przeżywania spotkań modlitewnych lub celebracji liturgicznych w konkretnych
miejscach, takich jak kościoły czy kaplice. Nie powinno brakować nam
konsekwencji czy spójności w wyrażaniu naszej wiary i świadectwa o Ewangelii w
rzeczywistości, w której przychodzi nam żyć – fizycznej czy cyfrowej. Kiedy
jesteśmy w jakikolwiek sposób obecni dla innych, jesteśmy wezwani, by umożliwić
poznanie miłości Bożej aż po krańce ziemi.

Całość przeczytać można po polsku tutaj.

Cieszy mnie bardzo to, co i jak papież powiedział. Niestety, można się dzisiaj spotkać z poglądami i opiniami – na szczęście dość rzadkimi – jako by „zaistnienie” w przestrzeni cyfrowej osób wierzących było czymś niewłaściwym, co najmniej podejrzanym i dziwnym, do czego trzeba podchodzić z dużą nieufnością. W myśl dość idiotycznych uproszczeń i haseł w stylu „internet to szatan” (internet jako osoba?) Tymczasem na falach www działa bardzo dobrze i skutecznie w zakresie promowania prawd wiary, głoszenia Dobrej Nowiny bardzo wiele osób, nawet niekoniecznie duchownych. Wystarczy podać przykłady portalu Adonai, Stukam.pl ks. Artura Stopki, działalności o. Adama Szustaka OP w ramach projektu Langusta na palmie, blogów dominikańskich, czy tylu innych. Coraz więcej tych inicjatyw widocznych jest w medium, od którego czytania wielu rozpoczyna dzień – na Facebooku.Coraz częściej poszczególni autorzy sięgają – w mojej ocenie bardzo skutecznie – do różnych metod kontrastów, porównań, prowokując do zastanowienia się nad danym problemem czy myślą – ubierając całość w naprawdę atrakcyjne i profesjonalne szaty graficzne.

Myślę – i na tę myśl się cieszę – że to dobrze, że zaczynamy mieć do czynienia z pewnym nowym prądem działań związanych z propagowaniem wiary: wirtualną Dobrą Nowiną, duszpasterzami czekającymi na ludzi także w świecie cyfrowym (oczywiście nie jako stała forma duszpasterstwa, ale bardziej zachęty, rozbudzenia ciekawości i potem skierowania do właściwej grupy w realu – choć niestety jego jakość w parafiach budzi w ludziach często tęsknotę za czymś lepszym, bardziej dla nich), świeckimi jakby misjonarzami, którzy niosą Pana tym, którzy czasami świata poza komputerem nie widzą, albo przypadkiem mogą w tym cyfrowym świecie natknąć się na Słowo… Oby to Słowo ciałem się w nich stało.

A wirtualnie zaangażowanym w ewangelizację gratuluję i życzę dużo sił – nie ma co się przejmować, Szymona Hołownię do dzisiaj odżegnują niektórzy od czci i wiary, choć (większość?) mam nadzieję rozumie, że facet swoim sposobem pisania (mało popularnym) potrafi zainteresować, przyciągnąć, pomóc zrobić człowiekowi pierwszy krok. Z wirtualną ewangelizacją jest podobnie – dlatego właśnie choćby jest tak potrzebna.