Nauka z mocą

W mieście Kafarnaum Jezus w szabat wszedł do synagogi i nauczał. Zdumiewali się Jego nauką: uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie jak uczeni w Piśmie. Był właśnie w synagodze człowiek opętany przez ducha nieczystego. Zaczął on wołać: Czego chcesz od nas, Jezusie Nazarejczyku? Przyszedłeś nas zgubić. Wiem, kto jesteś: Święty Boży. Lecz Jezus rozkazał mu surowo: Milcz i wyjdź z niego. Wtedy duch nieczysty zaczął go targać i z głośnym krzykiem wyszedł z niego. A wszyscy się zdumieli, tak że jeden drugiego pytał: Co to jest? Nowa jakaś nauka z mocą. Nawet duchom nieczystym rozkazuje i są Mu posłuszne. I wnet rozeszła się wieść o Nim wszędzie po całej okolicznej krainie galilejskiej. (Mk 1,21-28)

Jak bardzo czasami jest istotna ta perspektywa – bo tak po prawdzie to instynktownie wyczuwamy, czy ktoś gra pozorami, udaje, odgrywa mniej lub bardziej skutecznie jakąś rolę. Oczywiście, wpływa to na sposób odbioru takiej osoby – czy jest dla mnie wiarygodna, czy też nie. Czy potrafi coś przekazać i zarazić czymś, czy ją po prostu oleję i przejdę dalej, zapomnę. Tu Jezus spowodował wręcz zdumienie – i to właśnie nie tyle z powodu tego, co mówił, co tego, jak to mówił. Nie teoretyk, znawca Pisma i uczony – ale jak Ten, który mówi o działaniu siebie samego, swoim własnym; o mocy danej konkretnie właśnie Jemu.

Czytaj dalej Nauka z mocą

Dał, co miał

Gdy Piotr i Jan wchodzili do świątyni na modlitwę o godzinie dziewiątej, wnoszono właśnie pewnego człowieka, chromego od urodzenia. Kładziono go codziennie przy bramie świątyni, zwanej Piękną, aby wstępujących do świątyni, prosił o jałmużnę. Ten zobaczywszy Piotra i Jana, gdy mieli wejść do świątyni, prosił ich o jałmużnę. Lecz Piotr wraz z Janem przypatrzywszy się mu powiedział: Spójrz na nas. A on patrzył na nich oczekując od nich jałmużny. Nie mam srebra ani złota – powiedział Piotr – ale co mam, to ci daję: W imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź! I ująwszy go za prawą rękę, podniósł go. A on natychmiast odzyskał władzę w nogach i stopach. Zerwał się i stanął na nogach, i chodził, i wszedł z nimi do świątyni, chodząc, skacząc i wielbiąc Boga. A cały lud zobaczył go chodzącego i chwalącego Boga. I rozpoznawali w nim tego człowieka, który siadał przy Pięknej Bramie świątyni, aby żebrać, i ogarnęło ich zdumienie i zachwyt z powodu tego, co go spotkało. (Dz 3,1-10)

Heh, jak co roku w święta obiecuję sobie, że przejrzę kalendarz liturgiczny i w dniu, w którym jest to czytanie powyżej, pójdę na Mszę. Tym razem wiem – to środa w oktawie. Ale z założenia wyszło wielkie nic – bo uświadomiłem to sobie… dzisiaj, czyli co najmniej o jakieś 4 dni za późno. 

Jeśli ktoś – nie daj Boże – śledzi tego bloga, to z pewnością wracałem do tych słów nie raz, i jakoś nie zamierzam tego zmienić. Bo obrazek jest piękny i sytuacja bardzo do przemyślenia dla nas, ludzików z 2000 lat po tym wydarzeniu. Tu nie chodzi o cud – chociaż niewątpliwie trzeba odnotować, że do takiej kategorii zdarzenie to należy zakwalifikować. Tu chodzi o zachowanie Piotra, jego podejście, nastawienie, to w oparciu o co i o Kogo działa.
Ilu ludzi mogło tamtędy chodzić codziennie, obok tego wejścia do świątyni? Pojęcia nie mam, pewnie – nie tylko na ówczesne warunki – sporo. Miał, co tu ukrywać, żebrać, czyli zarabiać na siebie. Chromy czyli nie chodzący, pozbawiony władzy w nogach – czyli właściwie jakiejkolwiek wtedy możliwości zarobienia i utrzymania, skazany na los żebraka i litość ludzi (albo jej brak). Nie sądzę – i z zapisu autora natchnionego nie wynika – aby zdawał sobie sprawę, że trafił na uczniów Jezusa, o którym zresztą pewnie też nie słyszał. Tak, jak do innych – wyciągnął rękę, czekając na jakiś grosz. 
Piękne jest to, jak Piotr dokonał cudu – a może to przede wszystkim wiara Piotra tego dokonała. Ale zwróć uwagę, w jaki sposób postąpił, jakich on słów użył. Tamten biedak – nie znany nam z imienia – nie czekał na nic poza jałmużną (w obrazkach ewangelicznych tyle razy ktoś szukał u Jezusa wprost uzdrowienia – tu jest inaczej), a otrzymał o wiele więcej. Piotr jakby się tłumaczył – nie mam złota i srebra – a jednocześnie pozwala zastanowić się: jaką ono ma tak naprawdę wartość? Co ono daje? Temu choremu – mógłby mieć pałac, a i tak nie stanął by przez to na nogi. Ale Piotr dzieli się z żebrakiem czymś o wiele większym, wspanialszym i piękniejszym – mocą, jaką Bóg dał tym, którzy Mu ufają bez granic. Dlatego tamten wstaje, może skakać, dziękować i radować się uzdrowieniem. 
Niedowiarek powie – no co, jesteś wierzący? W sumie, jestem. To weź zrób coś podobnego. Uuu… Moja wiara jest za mała – ziarnko gorczycy to przy niej gigant. Nic nie szkodzi. Zresztą – kto wie, jeśli Bóg by zechciał… Ale to bez znaczenia. On może tego dokonać – uzdrowić ciało, a może czasami ważniejsze: serce, duszę. Bóg nadal tak działa – jeśli tylko chcę to zauważyć, a nie temu zaprzeczać. 
To wskazówka też dla nas. Można dzielić się z potrzebującym tym, co materialne – i chwała wszystkim, którzy (bez względu na kwoty!) robią to systematycznie, a nie od jednego wyrzutu sumienia do kolejnego. Ale można człowiekowi pomóc – i czasami tylko tego potrzebuje – także w inny sposób. Dać możemy najwięcej także nie dając materialnie nic. Dzieląc się tym, co sami otrzymaliśmy od Niego. Mnożenie przez dzielenie.

Niech ta moc będzie z wami

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie. Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali – łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział, Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył. (J 1,1-18)

Prolog ostatniej, jakże innej od pozostałych ewangelii Jana. Słowa, które w tych dniach jest okazja usłyszeć dwukrotnie – najpierw ci, którzy w dniu Narodzenia Pańskiego byli na Mszy w ciągu dnia lub wieczorem (nie na pasterce ani o świcie), ale też każdy, kto wybierze się na Mszę jutro, w ostatnim dniu kalendarzowym roku. Pozorna gra słów, o jakże głębokim znaczeniu. Chrystus jako Słowo wcielone, będące od początku z Boga i będące jednocześnie tym samym Bogiem. Praprzyczyna, siła sprawcza, życie wszystkiego, jedyna światłość. 
Nic dziwnego, że Jan odnosi się do… swojego imiennika, a Jezusowego kuzyna – Chrzciciela. Przecież współcześni im to właśnie Jana Chrzciciela uznali za Mesjasza, czemu ten musiał zaprzeczać, co uczynił wprost, nazywając się „głosem wołającego na pustyni” (Mt 3, 2), powołując się na „większego od siebie, któremu nie jest godzien zawiązać sandałów u nóg” (Mt 3, 11). Tutaj mamy podane wprost – nie Światłość czyli Mesjasz, ale posłany, aby Go wprost zapowiedzieć, wybrany spośród proroków do spięcia klamrą Starego i Nowego Przymierza, do wskazania ludziom Tego, na którego czekają – Światłość oświecającą, co prawda, wszystkich, ale mogącą oświecić naprawdę dopiero tego, który tego oświecenia szuka i pragnie, a z tym – jak wiemy –  już gorzej. 
Właśnie paradoks stajni betlejemskiej najlepiej opisują słowa – Bóg przychodzi do swojej własności, która Jego boskość skrytą pod postacią noworodka po prostu odrzuca, nie przyjmuje. Słowo stało się ciałem, można by powiedzieć, jakby na darmo, w ubóstwie, skrajnej nędzy, między pospólstwem i bydłem, na dodatek z żądnym krwi Herodem na karku. A jednak – to, że Słowo zamieszkało między nami nie umknęło uwadze wszystkich – są mędrcy, są pasterze, są chóry anielskie. Ci, którzy Boga chcą odnaleźć i zauważyć, nie zważając na pozory, dostępują tej wielkiej łaski powitania Króla Królów w Jego ziemskiej ludzkiej postaci. Chwała (na wysokości) Bogu – a na ziemi pokój ludziom dobrej woli; im właśnie. 
Ks. Artur Stopka udostępnił w tych dniach świetny obrazek. Nawiązanie do sagi Georga Lucasa jest bardzo na miejscu w kontekście użytego przez ewangelistę sformułowania – bardziej niż powszechnego. „Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi” – zatem i ja przyłączam się do życzeń, aby moc była z nami wszystkimi; nie żadna inna, żadna gwiezdna, z żadnej bajki – po prostu ta moc, którą przyniósł nam w darze, w prezencie na swoje urodziny, Syn Boży. Niech ta moc będzie z wami
>>>
Warto przytoczyć, tym bardziej że to słowa anglikańskiego zwierzchnika tejże wspólnoty, abp. Rowana Williamsa, z tegorocznej liturgii bożonarodzeniowej w katedrze w Canterbury:>

Jesus does not come just to answer the questions we think important … he does not come to give us a set of techniques for keeping God happy; and he certainly doesn’t come to create a harmlessly eccentric hobby for speculative minds. He comes to make humanity itself new, to create fresh possibilities for being at peace with God.

>>>

I kilka świetnych zdań (końcówka w zasadzie) z „Bieganiny za miłością” ks. prof. Jana Kracika z świątecznego TP (dziwne, nie znalazłem na www tej części, tylko dość pocięte cytaty). Cały numer polecam – np. także świetny dialog Turnaua z Mancewiczem, albo opowieść o Jerozolimie jako mieście wiecznego adwentu. Ale do rzeczy:

W liturgii drugiego dnia świąt współistnieją słodkie kolędy i wspomnienie załtuczonego Szczepana. Także duchowe narodziny Chrystusa w ludzkim życiu – czyli rozpoznanie i przyjęcie Boga przychodzącego w sposób często nieoczekiwany, betlejemski – miewają miejsce o dowolnej porze roku. Przeżywanie bożonarodzeniowego wydarzenia w kościelnej wspólnocie sprzyja przyjęciu Jego przesłania, ale nie zastąpi przecież osobistej decyzji uczestniczenia w misterium spotkania z Nowonarodzonym.

Przeszłości nie zmienimy, przyszłości nie znamy. To dziejąca się nieustannie teraźniejszość woła o betlejemskie światło, o wytrwałe nawroty ku dobru, o ludzi cierpliwej przemiany. Jest w tym wołaniu i krzyk tęsknoty za listonoszem nadziei. Niesie ją innym ten, kto zaczyna od siebie. Chrześcijanin myśli o przemianie własnego serca nie w kategoriach osobistego wyczynu, lecz współdziałania z Tym, który – choć dawno już przyszedł – jest ciągle nie dość intensywnie obecny w szopie ludzkich myśli, mowy i uczynków.

To właśnie tam odbyć się ma raz jeszcze Boże Narodzenie. Ciągle na nowo potrzebne i prawdziwe – mimo pakowania go przez wielu w sentymentalizm, folklor czy kicz.  

Czego, za autorem, wszystkim nam życzę – na to po-świętach i nadchodzący pojutrze nowy 2013 rok.

I – mała prośba w imieniu całej naszej trójki – o zdrowie, bo z tym krucho (ja na zwolnieniu od 10 grudnia…), bo reszta nam naprawdę niepotrzebna, a póki co wszyscy chorujemy :/

Kij zamiast marchewki

Przyprowadzono do Jezusa niemowę opętanego. Po wyrzuceniu złego ducha niemy odzyskał mowę, a tłumy pełne podziwu wołały: Jeszcze się nigdy nic podobnego nie pojawiło w Izraelu! Lecz faryzeusze mówili: Wyrzuca złe duchy mocą ich przywódcy . Tak Jezus obchodził wszystkie miasta i wioski. Nauczał w tamtejszych synagogach, głosił Ewangelię królestwa i leczył wszystkie choroby i wszystkie słabości. A widząc tłumy ludzi, litował się nad nimi, bo byli znękani i porzuceni, jak owce nie mające pasterza. Wtedy rzekł do swych uczniów: żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało. Proście więc Pana żniwa, żeby wyprawił robotników na swoje żniwo. (Mt 9,32-37)

Musiał być bardzo znany. Cokolwiek ludzie o Nim myśleli, byli świadomi mocy, jaką posiadał. Prorok? Uzdrowiciel? Czarownik? To nie miało znaczenia. Wbrew pozorom, dla tych wszystkich chorych, kalekich, ułomnych i ich rodzi nie miało najmniejszego znaczenia to, czyją mocą i w czyim imieniu Jezus działał – liczyło się to, aby chory odzyskał zdrowie.

Fakt, takiego uzdrowiciela w Izraelu pewnie przed Jezusem jeszcze nie było. Co było ważne, co Go odróżniało od innych? To, że nie tylko leczył ciała, ale i dusze. Mało mówił o grzechu? Mało nawracał? Rozmowa z Samarytanką przy studni, przypowieść o miłosiernym samarytaninie, o bogaczu i łazarzu, o celniku i faryzeuszu – pierwsze z brzegu przykłady, jakie przychodzą mi teraz do głowy. Co więcej – Jezus oskarżany o to, że wyrzuca złe duchy mocą ich władcy potrafił udowodnić (czego w tej ewangelii akurat nie ujęto), że tak nie jest, ale że w Nim właśnie przybliża się do ludzi Boże Królestwo.

Nie jest sztuką, aby uczynić zadość tym najprostszym, najbardziej podstawowym potrzebom ludzkim. Mało jest miliarderów na świecie? Całkiem sporo. Gdyby chcieli, mogli by swoim majątkiem podzielić się z biednymi tak, aby pewnie problem biedy wyeliminować. Ale czy o to chodzi? Chyba bardziej o takie gospodarowanie, takie prawo, pomoc społeczną, świadczenia socjalne i funkcjonowanie gospodarki, aby ludzie sami mieli po prostu możliwość uczciwie zarobić, utrzymać siebie i swoje marzenia. Nie sama marchewka, ale przede wszystkim kij, z którym zainteresowany sam sobie poradzić w poszukiwaniach marchewki. Jezus był wielki tylko przez to, że potrafił uleczyć, wskrzesić – ale Jego prawdziwa wielkość polegała na tym, kim był, i na tym, że nie zatrzymywał się tylko na potrzebach ciała. Szedł dalej, mówił o miłości, o sprawiedliwości, o poszanowaniu ludzi, równości, ofiarności i bezinteresowności. Człowiek w oczach Boga jest spójny – ciało z jego potrzebami, ale także dusza i serce, które mają uzdolnić człowieka do życia nie byle jak, ale po prostu na Boży sposób.

To wezwanie do pracy na żniwie Pana często bywa zawężane tylko do powołania kapłańskiego czy zakonnego. Pewnie – bez kapłanów nie było by Eucharystii, więc żywej i realnej obecności Mesjasza w tabernakulach i na ołtarzach świata. Nie bez powodu Benedykt XVI powołał niedawno Radę ds. Nowej Ewangelizacji. Dzisiaj Kościół i świat to po prostu pole walki dobra ze złem, gdzie sięgać trzeba także po nowe sposoby docierania do ludzi, wygrywania ich dla Boga. Pełno jest miejsc i środowisk, gdzie duchowny jako taki nie wejdzie i nie dotrze nigdy. To jest pole do popisu dla nas, świeckich. Jesteśmy robotnikami, którzy – niestety – najczęściej jak tamci z innej przypowieści skupiają się nie na tym, ile zrobili, ale na kłóceniu się o zapłatę. Tymczasem po prostu trzeba zakasać rękawy i obrabiać ten swój ewangelizacyjny ogródek, tu i teraz, tam gdzie jestem i żyję. Prosząc, aby nigdzie i nikomu nie brakowało tych, którzy zadbają o inne ogródki Kościoła.

DAJ SIĘ UŚWIĘCIĆ

W czasie ostatniej wieczerzy Jezus podniósłszy oczy ku niebu, modlił sie tymi słowami: Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno. Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął z wyjątkiem syna zatracenia, aby się spełniło Pismo Ale teraz idę do Ciebie i tak mówię, będąc jeszcze na świecie, aby moją radość mieli w sobie w całej pełni. Ja im przekazałem Twoje słowo, a świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. Oni nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą. Jak Ty Mnie posłałeś na świat, tak i Ja ich na świat posłałem. A za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie. (J 17,11b-19)

Jezus modli się o nic innego, jak zwykłą jedność Kościoła. To może zabrzmieć nieco paradoksalnie – bo nie jest ona, jak widać, tak oczywista – wystarczy spojrzeć na wspólnoty chrześcijańskie dzisiaj. Jeden Kościół? Tak, w to wierzymy – że pełnia prawdy, depozyt wiary znajdują się w Kościele katolickim. Ale jest też przecież cerkiew prawosławna, luteranie, husyci, zielonoświątkowcy, mariawici i tyle innych wspólnot…
Kościół, pomimo życzenia Jezusa, podzielił się. Ludzka słabość wzięła górę nad wiarą w słowa Pana. Własne ambicje – ale nie można też zapominać o błędach, i to niekiedy karygodnych – przesłoniły człowiekowi wolę Boga i sprawiły, że dzisiaj musimy modlić się o to, co istniało kiedyś, ale zostało zaprzepaszczone przez zwykłą ludzką małość.
Nie jesteśmy ze świata? Nie jesteśmy. Wiara chrześcijańska, uświadomienie sobie prawdy o Bogu jako sprawcy i stwórcy wszystkiego, przyjęcie prawdy o Jezusie, Jego misji, zwycięstwie, jednoznacznie wskazuje też cel. Od Boga przychodzimy i do Niego dążymy. To jest tak naprawdę jedyny i najważniejszy cel tego wszystkiego, co i bez względu na to jak w życiu robimy. I nie chodzi Bogu o to, aby każdy człowiek – uświadamiając sobie powyższe – zamknął się w klasztorze, pustelni, i całymi dniami leżał krzyżem, modląc się. Nasze powołanie ma się realizować w świecie. Nie żyjemy dla świata – ale w nim właśnie mamy żyć. Między ludźmi, tak często wrogo nastawionymi, będąc takimi znakami sprzeciwu wobec tego, co płytkie, wyrachowane, skalkulowane na zysk możliwy do przeliczenia w walucie.
Znamy już Prawdę. Bóg ją objawił. Uświęcenie, o które Ojca prosi Jezus, ma na celu to, abyśmy w naszej drodze wytrwali. Abyśmy się nie pogubili, nie zabłądzili, nie stracili orientacji. Nasza wiara to nic innego jak taki Boży kompas – wskazujący najczęściej to, co trudniejsze i bardziej wymagające, ale zarazem to, co lepsze. Zły jest sprytny, a człowiek najczęściej głupi – więc to, co się świeci, ocieka złotem i przyciąga, kusi – to zwykle ta gorsza alternatywa, o czym człowiek przekonuje się po fakcie.
To uświęcenie w prawdzie to modlitwa o dar wytrwania na drodze, którą każdy z nas podąża. Same ewangelie dobrze pokazują – na początku za Jezusem szło wielu, i sukcesywnie wykruszali się, odchodzili. Za duże wymagania? Nie, to raczej za mało woli, gotowości do zmian, radykalizmu. I dlatego On modli się o to, abyś ty czy ja wytrwał w tym, którędy zmierza ku Niemu. Nie ma jednej uniwersalnej drogi – tak jak nie jesteśmy tacy sami. Ale mamy drogowskazy, modlitwę, przykłady tylu setek tych którzy poprzedzili nas w drodze a których Kościół nazywa świętymi. Czyli szczęśliwymi, tymi którzy osiągnęli zbawienie, są już z Bogiem.
Uświęcajmy się na naszej drodze, w prawdzie o sobie samych. Nie szukajmy świętości u innych, nie przeskakujmy z kwiatka na kwiatek. Do świętości potrzeba wytrwałości, bardzo często działania wbrew swojej słabej naturze. Ale przecież nie bez powodu św. Paweł napisał do Filipian, że moc w słabości się doskonali.
Twoja też może. Jeżeli będziesz chciał świętości. Jeśli będziesz do niej dążył. Jeśli po prostu dasz się uświęci.