Nauka z mocą

W mieście Kafarnaum Jezus w szabat wszedł do synagogi i nauczał. Zdumiewali się Jego nauką: uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie jak uczeni w Piśmie. Był właśnie w synagodze człowiek opętany przez ducha nieczystego. Zaczął on wołać: Czego chcesz od nas, Jezusie Nazarejczyku? Przyszedłeś nas zgubić. Wiem, kto jesteś: Święty Boży. Lecz Jezus rozkazał mu surowo: Milcz i wyjdź z niego. Wtedy duch nieczysty zaczął go targać i z głośnym krzykiem wyszedł z niego. A wszyscy się zdumieli, tak że jeden drugiego pytał: Co to jest? Nowa jakaś nauka z mocą. Nawet duchom nieczystym rozkazuje i są Mu posłuszne. I wnet rozeszła się wieść o Nim wszędzie po całej okolicznej krainie galilejskiej. (Mk 1,21-28)

Jak bardzo czasami jest istotna ta perspektywa – bo tak po prawdzie to instynktownie wyczuwamy, czy ktoś gra pozorami, udaje, odgrywa mniej lub bardziej skutecznie jakąś rolę. Oczywiście, wpływa to na sposób odbioru takiej osoby – czy jest dla mnie wiarygodna, czy też nie. Czy potrafi coś przekazać i zarazić czymś, czy ją po prostu oleję i przejdę dalej, zapomnę. Tu Jezus spowodował wręcz zdumienie – i to właśnie nie tyle z powodu tego, co mówił, co tego, jak to mówił. Nie teoretyk, znawca Pisma i uczony – ale jak Ten, który mówi o działaniu siebie samego, swoim własnym; o mocy danej konkretnie właśnie Jemu.

Czytaj dalej Nauka z mocą

Błogosławiona monotonia

Kiedy człowiek podejmie pewną samodyscyplinę, po jakimś czasie zaczynie odkrywać, że nic nie daje tak niesłychanej świeżości, jak proste przeżywanie życia. (Krzysztof Pałys OP)

Doświadczanie tej prostej prawdy powyżej jest bardzo przyjemne. 
Nie monotonia, rutyna, ale pewna prawidłowość, systematyka, trzymanie się schematu, planu dnia – żeby nie marnować czasu, który jest potrzebny na sprawy ważne (nauka) i ważniejsze (czas dla Boga). 
Powoli. Codziennie prawie tak samo, a jednak inaczej. Obserwując w chwilach przerwy świat za szybą. 
To daje ukojenie. 
A i siostrzyczki, poproszone o duchowe wsparcie, obiecały: „Pozdrawiam bardzo serdecznie i życzę mocy Ducha Świętego na czas nauki i egzaminów. Za chwilę pójdę na drugą Mszę św. i złożę wszystkie prośby na ołtarzu. Poza tym wspólnie poprosimy naszą Ukochaną Matuchnę Trzykroć Przedziwną, aby podziałała przedziwnie czyli cudownie. Dużo spokoju i dobrych pytań!!!” 🙂

Pomódlcie się za aplikantów

Nie podejrzewam, aby tego bloga czytało zbyt wielu prawników.
Faktem jest, że ja sam – jak również sporo Koleżanek i Kolegów tak w Gdańsku, jak i wielu miejscach Polski, zarówno aplikantów radcowskich, jak i adwokackich – przygotowujemy się do egzaminu zawodowego (radcowskiego, adwokackiego), który będziemy zdawać w dniach 11-13 marca 2015 r.

Nie wchodząc w szczegóły – baaardzo duża ilość materiału, każdy prawie pracuje zawodowo, a czasu nie ma zbyt wiele. Stąd pomysł – pomóżcie modlitwą! 
Ja już jestem na urlopie od poniedziałku – staram się ogarną gigabajty skryptów, komentarzy i innych pomocnych rzeczy, powtórzyć przepisy i wprawić się w rozwiązywaniu kazusów. Z jednej strony – sporo czasu, z drugiej strony – wcale nie tak dużo. Staram się dzień zaczynać Mszą Świętą – póki co się udaje. Za to jakoś weny do nauki brak… 
Dlatego – i ja, i inni, prosimy o wsparcie. Żebyśmy ten czas na naukę dobrze wykorzystali, uczyli się tego z czego kazusy dadzą nam do rozwiązywania, żeby komisje egzaminacyjne były życzliwie i aby się po prostu udało zdać – co stanowi ukoronowanie nie tylko 5 lat studiów, ale i kolejnych 3 lat aplikacji (nauka, praktyki, występowanie w sądzie itp).
Nie wiem, ile osób deklaruje się jako wierzący (ale znam takich w swoim środowisku, jest ich całkiem sporo) – ale na pewno każda taka osoba, a nawet nie identyfikująca się specjalnie z Kościołem, wiarą i Bogiem będzie wdzięczna za życzliwe wsparcie i pamięć.
W imieniu wszystkich zdających – dzięki!

Żeby ta intencja była widoczna – wrzuciłem ją też w moduł w menu po prawej stronie.

Jedna jest, a wszystko może

Jest bowiem w Mądrości duch rozumny, święty, jedyny, wieloraki, subtelny, rączy, przenikliwy, nieskalany, jasny, niecierpiętliwy, miłujący dobro, bystry, niepowstrzymany, dobroczynny, ludzki, trwały, niezawodny, beztroski, wszechmogący i wszystkowidzący, przenikający wszelkie duchy rozumne, czyste i najsubtelniejsze. Mądrość bowiem jest ruchliwsza od wszelkiego ruchu i przez wszystko przechodzi, i przenika dzięki swej czystości. Jest bowiem tchnieniem mocy Bożej i przeczystym wypływem chwały Wszechmocnego, dlatego nic skażonego do niej nie przylgnie. Jest odblaskiem wieczystej światłości, zwierciadłem bez skazy działania Boga, obrazem Jego dobroci. Jedna jest, a wszystko może, pozostając sobą, wszystko odnawia, a przez pokolenia zstępując w dusze święte, wzbudza przyjaciół Bożych i proroków. Bóg bowiem miłuje tylko tego, kto przebywa z Mądrością. Bo ona piękniejsza niż słońce i wszelki gwiazdozbiór. Porównana ze światłością – uzyska pierwszeństwo, po tamtej bowiem nastaje noc, a Mądrości zło nie przemoże. Sięga potężnie od krańca do krańca i włada wszystkim z dobrocią. (Mdr 7,22-8,1)

Na pierwszy rzut oka tylko gra słów – ale jaka! Czytanie czwartkowe. Mądrość to dar Ducha Świętego, którego bardzo często nam brakuje, a jednocześnie z którego braku nie zdajemy sobie sprawy. Co innego – grzeszność – tego raczej nikt nie neguje, żyjemy sobie z nią i jesteśmy jej świadomi. Ale żebyśmy byli niemądrzy, albo – jak kto woli – głupi? Nie, skądże. Każdy jest najmądrzejszy, specjalista od polityki, sportu, ekonomii i spraw wiary, a jakże. Na wszystkim się znamy i o wszystkim mówimy – byle dużo, głośno, w sposób zauważalny. 
Ten tekst – starotestamentalny przecież – mocno mi z tą wyliczanką na początku przypomina pawłowy hymn o miłości z I listu do Koryntian. Duch Mądrości, tej prawdziwej, ewidentnej, od Boga pochodzącej. Subtelnej a zarazem przenikliwej, beztroskiej i wszechmogącej. No właśnie. Skoro ona wszystko przenika i przez wszystko przechodzi – czemu nie każdy jest mądry? Bo niektórzy są we własnym mniemaniu tak „mądrzy”, że nic im nie pomoże, na nic się nie otworzą, i wszystko po nich spływa – niestety. Co ważne – autor natchniony wiąże ją wprost z dobrocią Bożą, której Mądrość ma być obrazem. A więc nie tylko taka chodząca encyklopedia, ale też odniesienie do wartości zgoła innej – pojęcia dobra, którego przecież Bóg jest pierwszym i tak naprawdę jedynym źródłem. 
I te mądrościowe słowa bardzo ładnie pasują do dzisiejszej, niedzielnej Ewangelii:

Strzeżcie się, żeby was nie zwiedziono. Wielu bowiem przyjdzie pod moim imieniem i będą mówić: Ja jestem oraz: Nadszedł czas. Nie chodźcie za nimi. I nie trwóżcie się, gdy posłyszycie o wojnach i przewrotach. To najpierw musi się stać, ale nie zaraz nastąpi koniec. Wtedy mówił do nich: Powstanie naród przeciw narodowi i królestwo przeciw królestwu. Będą silne trzęsienia ziemi, a miejscami głód i zaraza; ukażą się straszne zjawiska i wielkie znaki na niebie. Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować. Wydadzą was do synagog i do więzień oraz z powodu mojego imienia wlec was będą do królów i namiestników. Będzie to dla was sposobność do składania świadectwa. Postanówcie sobie w sercu nie obmyślać naprzód swej obrony. Ja bowiem dam wam wymowę i mądrość, której żaden z waszych prześladowców nie będzie się mógł oprzeć ani się sprzeciwić. A wydawać was będą nawet rodzice i bracia, krewni i przyjaciele i niektórych z was o śmierć przyprawią. I z powodu mojego imienia będziecie w nienawiści u wszystkich. Ale włos z głowy wam nie zginie. Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie. (Łk 21,5-19)

Mądrość to przede wszystkim umiejętność rozróżnienia tego, co dobre, od tego co złe. To umiejętność odróżnienia Bożego proroka od szarlatana i oszusta. Mądrość to umiejętność zdrowego dystansu wobec tego, co ten ziemski świat porywa, fascynuje i przeraża – wojny, kataklizmy. Mądrość to też – a może nade wszystko – świadomość tego, że każdy, kto działa tylko w imię swoich partykularnych interesów, kto zwodzi i innych i prowadzi ich na manowce, tej prawdziwej Mądrości będzie złorzeczył, odsądzał od czci i wiary, bo ona obnaża jego słabości i ukazuje prawdę o zamiarach takiej osoby. I właśnie Boża Mądrość polega na tym, że człowiek nie układa sobie w głowie elaboratów, mów obronnych – Bóg sam przemówi. 
Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku – mądrość to umiejętność nie powiedzenia czegoś, zachowania w sercu pewnych słów, pohamowania języka, utrzymania nerwów i emocji na wodzy, cierpliwość… czyli to wszystko, czego tak bardzo mi brakuje. O co muszę się modlić i pokornie prosić.
Dawno był poprzedni tekst, następny raczej dopiero pod koniec miesiąca – ponieważ w imię zgłębiania mądrości branżowej przygotowuję się do najtrudniejszego kolokwium w tym roku na 26 listopada. O westchnięcie do Pana w tej intencji bardzo proszę. 

Deptanie po piętach

Przeczytane przed chwilą praktycznie.
– Duchowny, który z panią rozmwiał, nie mógł pani pomóc, ponieważ sam był zagubiony. Używał ciągle tych samych słów, jakimi księża pocieszali wiernych 500 lat temu. A przecież od tamtego czasu trochę poszliśmy do przodu. – Przerwał, jakby to, co powiedział, jego samego zabolało. – Na tym właśnie polega dzisiaj problem z religią. Tkwi w miejscu. Zamiast się otworzyć, szukać sposobu na to, aby nabrać znaczenia we współczesnym świecie, staje się defensywna, broni dotychczasowego stanu posiadania, cofa medialnie do najniższego wspólnego mianownika – nabiera cech fundamentalizmu. 
(…) 
– Problem jest w tym, że w twoim kraju religia jest tak skupiona na walce z nauką oraz trudnymi do odparcia argumentami ateistów, że wasi duchowni stracili poczucie, czym tak naprawdę powinna być wiara. W naszym kościele – wschodnim – oraz w wyznaniach takich jak buddyzm czy hinduizm zadaniem religii nie jest dostarczanie teorii lub wyjaśnień. Akceptujemy prawdę, że to, co boskie, jest nierozpoznawalne. Ale dla ciebie i podobnie myślących, kierujących się rozumem ludzi, rzecz sprowadza się do wyboru. Fakty albo wiara. Nauka albo religia. – Przerwał, po czym dodał: – Nie musisz wybierać. 
– Ale nauka i wiara nie są ze sobą zgodne. 
– Oczywiście, że są. Nie powinnuy ze sobą konkurować. Problem sprowadza się do waszych duchownych i waszych naukowców. Jedni drugim depczą po palcach. Wielkimi ciężkimi buciorami. Nie rozumieją, że religia i nauka mają po prostu inne cele. Nauki potrzebujemy, żeby zrozumieć, jak funkcjonuje wszystko na tej planecie i poza nią – my, natura, to, co nas otacza. Żaden myślący człowiek temu nie zaprzeczy. Ale religii również potrzebujemy. Nie dla żałosnych kontrteorii na temat tego, czego nauka nie jest w stanie udowodnić. Jest nam niezbędna z innego powodu, żeby zaspokoić innego rodzaju potrzebę – sensu. Dla nas, jako ludzi, ta potrzeba jest czymś zupełnie podstawowym. I wykracza poza dziedzinę nauki.
(…) 
– Wiele w życiu widziałem. Spotykałem dobrych, miłych, szczodrych ludzi, których dobre uczynki były niezwykle szlachetne. Ale widziałem też takich, którzy robili niewyobrażalne, potworne rzeczy. I to właśnie czyni nas ludźmi. Mamy rozum. Podejmujemy decyzje i wcielamy je w życie. Kształtujemy nasz los w relacjach z innymi. A Bóg – cokolwiek oznacza to słowo – jest po prostu wtedy w nas. Za każdym razem gdy dokonuejmy wyboru, czujemy Jego obecność. Jest w nas. 
Bynajmniej nic z teologicznej półki, jeśli chodzi o pochodzenie – choć słowa włożone w usta duchownego koptyjskiego. Z powieści o bardzo pomysłowej fabule, którą czytam. 
I tyle. Bez komentarza. Do zastanowienia. Choć według mnie nie ma tutaj nad czym myśleć – prawda i tyle. Szkoda, że ludzie tak często skupiają się na nie zauważaniu tych różnic i przeciwstawianiu wierze nauki. 

Już… a jednak

Już chciałem napisać, że właśnie wszystko się układa – bo się w sumie układa… A jednak. 
Rano rozmowa z mamą, przez telefon (tak, mam wyrzuty, że nie mam czasu do niej pojechać…) – po pierwszej serii chemii poprawa, progresja, udało się to świństwo utłuc kawałek, i teraz ma być radioterapia. Szybsza, ale i bardziej inwazyjna – 5 tygodni po 5 dni naświetleń, dzień w w dzień. To jeszcze dobra wiadomość – zła jest taka, że słabo się czuje ostatnio. A w domu – tak naprawdę, skoro jest z ojcem tylko – zostaje sama. 
Żonka zaziębiona chodzi, ale nie – jak to teściowie: dopóki gorączka z nóg nie zwali nie pójdzie do lekarza. Głupi upór – niestety, inaczej się tego nie da nazwać. Ten typ tak ma. A później jest problem – zamiast prewencji robi się tygodniowe albo lepsze zwolnienie, i marudzenie że później w pracy nadrabianie zaległości, itp. Nie wytłumaczysz, niestety, że lepiej pojeść jakieś piguły/syropki, ale nie paść, niż paść i się użalać. „Bo z byle czym do lekarza…” – taa, lepiej z anginą albo ostrym zapaleniem z gardła, a co, z grubej rury! Przepraszam za sarkazm, ale nie mogę tego słuchać. 
W pracy – jedno dobre – sam siedzę, więc spokój, co w kontekście ciężaru gatunkowego spraw, jakie mnie czekając, jest bardzo mile widziane. Np. dzisiaj – cały Boży dzień nad jedną sprawą, i to napisaną na razie na 2/3. Oczywiście „to proszę dość pilnie, bo…”. Aha.
A po powrocie do domu – okazuje się, że malutki z gilem dosłownie do pasa. Nic nie było widać rano – u takich maluszków te sprawy strasznie dynamiczne są. Oddychać nie może, popłakuje, smoczka nie da rady włożyć bo nie ma jak noskiem oddychać… Zrobiliśmy quasi-mycie, natarliśmy, psiknęliśmy do noska, maść majerankowa pod nosek, ciepła piżamka – zobaczymy. Zwykle po 2-3 dniach przechodziło. Swoją drogą – nawiązując do mojego sarkazmu w zakresie chorób powyżej – jak tu się dziwić, skoro i mama, i babcia (z którymi większość dnia spędza) są permanentnie zakatarzone lub zaziębione, i nie widzą w tym problemu, bo po co lekarzowi głowę pierdołami zawracać? Np. właśnie po to, żeby dziecko nie chorowało – nie mówię, że tylko przez to, bo pogoda też dziwna, wieje mocno, raz ciepło, raz zimno – ale to ich smarkanie i pokasływanie pomagać na pewno nie pomaga.

Na marginesie – kończy dzisiaj półtora roku, szczęście nasze 🙂

A ja? Za 10 dni – 20 września – pierwsze dwuczęściowe kolokwium. Kiedy się uczyć? No, niby wieczorami, i staram się po drodze czytać. Niewiele wychodzi, mały źle śpi ostatnio i zapchany nos nie wróży, żeby miało być lepiej, więc się nie pouczę za dużo… Opatrzność Boża ma pole do popisu 🙂

No i poszukuję dentysty, raczej chirurga. Wczoraj, podjadając wieczorem,
złamałem sobie ząb, siódemkę górną. Właściwie pół mi wypadło. Wypada
pójść i wyrwać resztę – nie zamierzam tego zęba dać robić, bo tak
wielkie wypełnienie i tak max za pół roku wypadnie przy gryzieniu –
ćwiczyłem to kiedyś już, więc szkoda pieniędzy (zapłacisz za
wypełnienie, a za pół roku i tak za wyrwanie tego, co zostanie, jak
wypełnienie wyleci). Słabo, bo otwarte to takie – a wyglądało tak, jakby
próchnica poszła w środku, z wierzchu czysto, nic nie widać… Teraz
się martwię, żeby w – bądź co bądź, otwartym – zębie się jakiś syf nie
zrobił. Udało mi się nieopodal wizytę za niewielkie pieniądze zaklepać.
Swoją drogą – też masakra, dzwonisz do x renomowanych klinik w okolicy –
terminy: proszę bardzo… na październik. Tłumaczę, że z otwartą dziurą
po złamanym zębie to nie bardzo tyle się da czekać – niestety. I tak
dobrze, że nie boli, oby tak dalej.  

Jakby ktoś chciał Panu Bogu pozawracać głowę w tych intencjach – miło by było.

Szczerość pod ciężarem krzyża

Nie lubię, jak ksiądz homilię czyta z kartki. 
 
Naprawdę – nie wiem, czy tylko ja (bo większość życia przy ołtarzu z drugiej strony ołtarza, niż obecnie, spędziłem) to zauważam, ale to naprawdę się rzuca w oczy. Nawet jak się próbuje udawać, że na tej ambonie nie leży żadna kartka. W życiu chyba spotkałem 1 księdza, który – nie wiem, jak to robił – czytał z kartki kazanie i robił to tak, że gdyby nie to, że stałem obok i widziałem kartkę, nigdy bym nie powiedział, że czyta…
Ja rozumiem – trema, np. kazanie prymicyjne, odpust czy jakaś wielka uroczystość – można mieć coś przygotowane, ale właściwie max powinien być to konspekt, a nie całość do przeczytania. Ale zwykła msza niedzielna? Monotonna recytacja, zero krępacji przy widocznym bardzo przekładaniu kolejnych kartek czytanego tekstu – pewnie znudzony, na pewno ze 2 raz conajmniej czyta (msza w niedzielę wieczorem, na pewno wcześniej już odprawiał). 
Już nie wspominając o tym, że mówienie bite 15 minut o kapłaństwie w kontekście wczorajszych tekstów – na mój gust mało powiązane ze sobą. Czyli – nie dość, że czytane, to jeszcze nawet nie homilia, a kazanie po prostu. I to wszystko – nowy wikary, facet ze 2 lata może po święceniach. Co będzie dalej? 😐 
Nie wiem, może ktoś zinterpretuje to jako czepialstwo… Jednak nie wmówi mi nikt, że nie da się powiedzieć sensownego kazania, gdy się je po prostu przemyśli, przemodli i przygotuje, posługując się co najwyżej konspektem, czy ściągą z jakiś cytatów? Nie znoszę, niestety coraz popularniejszej postawy, gdy księża swoje kapłaństwo i związaną z tym służbę traktują jak każdą inną robotę, np. urzędnika – przyjść, zrobić, odwalić, mieć z głowy. 
Dlatego tak bardzo mnie cieszy każdy, najmniejszy nawet, wyjątek od tej reguły. Jak choćby wspomniane kiedyś już kazania na każdej mszy w rodzinnej obecnie parafii – czy to rano, czy wieczór, krótkie, bez ściągawek, gotowców. A o ile lepsze. 
>>>
Jutro w Kościele święto Podwyższenia Krzyża Świętego – na tę okoliczność bardzo dobry tekst, wywiad na temat krzyża właśnie, przytaczam w całości za GN. Długie, wiem, ale warto przeczytać. Pogrubienia – moje.
Pytania spod krzyża
O. Wojciech Ziółek, prowincjał krakowskich jezuitów

Marcin Jakimowicz: Zaczynamy?
O. Wojciech Ziółek: – Tak. Ale bardzo bym nie chciał, żeby to było moje wymądrzanie się na temat cierpienia. Wobec krzyża wszyscy jesteśmy głupi. Gdy przychodzi cierpienie, zawsze zaczynamy edukację od pierwszej klasy. O cierpieniu powinni mówić ci, których ono bezpośrednio dotyka. Ciągle ich bardzo wielu wokół mnie: młody człowiek w ciężkiej depresji, samotna matka będąca ofiarą przemocy, 40-letni ksiądz z rakowym wyrokiem, rodzice po stracie dziecka… Każde z tych cierpień zatyka gębę i już na początku powiem, że bardzo się boję, by jej nie otwierać dla powiedzenia paru ładnie uczesanych sloganów lub tak zwanych życiowych mądrości.

O. John Chapman pisał: „Uczucie, jakie wywołuje cierpienie, to bunt przeciw niemu, a nawet przeciw Opatrzności. Gdybyśmy cierpiąc, mogli odczuwać spokój, byłoby ono raczej przyjemne”. A my chcielibyśmy dotknąć krzyża z błogosławieństwem na ustach, nucąc fugę Bacha…
– Bo wmówiono nam, że chrześcijańska postawa jest taka, by od razu pokornie przyjąć, zgodzić się. No ale zaraz… Ta zgoda, jeśli ma być prawdziwa, musi być poprzedzona etapami odrzucenia, buntu, a dopiero potem ewentualnie stać nas na powiedzenie, że się zgadzam

Czy cedzenie przez zęby: „Panie, błogosławię Cię za tę biegunkę” Bogu się podoba?
– A błogosławi pan?

Uczyli mnie, by błogosławić. „Wiara to uwielbiona depresja” – czytałem. A potem łapię się na tym, że znów zmarnowałem łaskę. Bolało, a ja wierzgałem…
– To zawsze podejrzane, gdy ktoś zbyt łatwo zgadza się na cierpienie. Bo taka zgoda to ucieczka, po to, by nie bolało. Zakłady psychiatryczne są pełne ludzi uciekających od cierpienia. I to jest dopiero ból! „Łzy to znak, że bije serce” – śpiewa Pod Budą. Z krzyżem jest trochę tak jak z drogą do Santiago. To nie my pokonujemy drogę, ale ona nas. Nie my radzimy sobie z cierpieniem, tylko ono sobie z nami. Z tym natychmiastowym błogosławieniem krzyża trzeba być bardzo ostrożnym. Bo to zazwyczaj pójście na skróty, nieudolne przeskoczenie nad etapami buntu i krzyku. W efekcie zamiast chrześcijaństwa prawdziwego, do bólu, mamy jego upudrowaną podróbkę unikającą bólu istnienia. Krzyż to jedna z nitek, z których utkane jest nasze życie. To nitka wściekle czerwona, a my wolimy raczej beżowe, pastelowe, śliczniutkie. Ta paskudna czerwona nijak nam do niczego nie pasuje. Ale dopiero z perspektywy lat, gdy patrzymy na płótno życia z oddali, widzimy, że bez tej czerwieni byłoby ono mdłe i wypłowiałe. Ale to widać później, a nie teraz, gdy jesteśmy w oku cyklonu.

Katecheci opowiadają, że nie potrafią „sprzedać” młodym tematu krzyża…
– Zgadzam się z nimi. Młodzi czują, czym pachnie cierpienie. Oni tylko odrzucają zbyt łatwe tłumaczenia, a już, nie daj Boże, że trzeba cierpieć, „bo tak nam powiedział Pan Jezus”.

A tak powiedział?
– Jakoś tak nie za bardzo. [Jezus] Nie powiedział: musicie cierpieć. Nie mówił, że cierpienie ma sens samo w sobie. Powiedział: „Jeśli kto chce iść za mną…”. Celem nie jest to, by cierpieć, ale jak w serialowej piosence: „Na dobre i na złe. Dokąd biegnie ścieżka nie wiem, lecz na końcu Ty”.

Cytat jednej z „obrończyń krzyża” pod Pałacem Prezydenckim: „Na krzyżu brakuje już tylko orła. Ale mamy już zamówionego”. To bluźnierstwo?
– Na temat krzyża pod pałacem nie powiem nic. Od maleńkości byłem ministrantem i co roku w Wielki Piątek bardzo przeżywałem, gdy widziałem, jak mój proboszcz padał na posadzkę. Podobnie wzruszony byłem, gdy już po święceniach sam leżałem na posadzce. Wszystko inne w Wielki Piątek nie jest już takie ważne. Może jeszcze tylko ta chwila ciszy, gdy po słowach: „i skłoniwszy głowę, wyzionął ducha” wszyscy klękają. Tak sobie myślę (uwaga: będę mówił teraz jak ksiądz), że w tej całej zadymie potrzeba nam właśnie czegoś takiego, a nie mojego wypowiadania się na temat tej pani, czy jej wypowiadania się na mój temat. Św. Ignacy w czasach reformacji, gdy krzyż był przedmiotem politycznych manipulacji i rozgrywek na skalę większą niż dziś, nie wdawał się w dyskusje, tylko podprowadzał ludzi pod krzyż i kazał pytać się: Co ja uczyniłem dla Chrystusa? Co czynię dla Niego? Co chcę uczynić dla Chrystusa w przyszłości. To są prawdziwe pytania, które trzeba sobie postawić pod krzyżem. Jeśli każdy z nas ich sobie sam nie zada, to nadal będziemy się jedynie wyzywać od bezbożników lub zadymionych.

Przytulone do krzyża mistyczki wołają: pragnę cierpieć. To dewiacja? Współcześni psychoterapeuci znaleźliby sporo materiału badawczego.
– Tak nawiasem, współcześni psychoterapeuci wiele materiału badawczego znaleźliby, patrząc w lustro. Mają takie ciągotki, by eliminować wszystko, co wykracza poza ramy określone przez ich psychologizmy. Na wszystko, co się w nich nie mieści, patrzą jak na chorobę.

Mała Tereska na kozetce…
– Mała Tereska to się załapuje nie tylko na kozetkę, ale na porządną terapię indywidualną, grupową i leczenie farmakologiczne… To, co mówię, nie dotyczy tylko psychologów ateistów, ale i katolików. Wszystko w imię hasła, że „łaska buduje na naturze”. Ale przecież natura tej łaski nie determinuje, bo w przeciwnym razie Tereska na świętość by się „nie załapała”, a Franciszka czy Ignacego nie przyjęliby do zakonów. Mistycyzm to nie są duchowe odloty. To szczególna bliskość i zjednoczenie z Bogiem. A jak jest bliskość, to się chce być tak jak ta druga osoba. Moja znajoma ma od wielu lat córeczkę z porażeniem mózgowym. To dziecko nie mówi, nie widzi, nie chodzi, miewa silne ataki epilepsji. Kilka lat temu u mojej koleżanki zaczęły się niewyjaśnione omdlenia. Podejrzenie: guz mózgu. Zaczęła uczyć babcię tej dziewczynki, jak się nią opiekować, bo liczyła się z tym, że niebawem odejdzie. Po badaniach okazało się, że to nie guz, ale epilepsja. Teraz bierze leki i jest dobrze, ale wtedy, gdy jej własna epilepsja została zdiagnozowana, powiedziała swojemu przyjacielowi: „Wiesz, Paweł, teraz to ja wreszcie czuję to, co ona”. I przecież, na litość Boską, nie chodziło jej o to, że fajnie mieć epilepsję, ale o to, że „teraz to ja już wiem, co ona czuje”. To jest odpowiedź na pytanie o mistyczki przytulone do krzyża. 

Czy krzyż zawsze krzyżuje nasze plany? Da się na niego przygotować?
Krzyż nas upokarza. Uczono nas, że powinniśmy go spokojnie przyjmować. A Pan Jezus na krzyżu krzyczał: „Czemuś mnie opuścił?”. My tymczasem zastanawiamy się, czy będzie nam lepiej do twarzy, gdy powiemy: „Bądź wola Twoja”, czy może jednak bardziej po katolicku będzie powiedzieć: „O Panie, przyjmij moje cierpienie”.

Albo „Jezu, ufam Tobie” – wersja łagiewnicka…
– Tak (śmiech), wybieramy jedną z wersji. I jest to nic innego jak nasze pindrzenie się przed Panem Bogiem. Jezus w Ogrójcu nie był wzniosły. Gdy siedzimy przy kimś ciężko chorym, to nie ma tam żadnych teatralnych gestów. To tylko w amerykańskich filmach jest tak, że zanim facet umrze, to jeszcze zdąży pożegnać się z rodziną, rozpisać majątek, wypalić cygaro i rzucić ostatni dowcip. Prawdziwe cierpienie jest mało filmowe. Ono bardzo przeraża i dlatego do głosu dochodzą instynkty, rozpacz, złość. W tej złości krzyczy się też do Pana Boga: „Dlaczego ja?”, albo „Ratuj, bo nie przeżyję”. Albo się Pana Boga… wyzywa. Mówił pan, że o. Chapman pisał: „Buntujemy się nawet przeciw Opatrzności”. Jak to „nawet”? Przede wszystkim przeciw Opatrzności! Ktoś musi być winny. W tych krzykach, choćby to było wyzywanie Pana Boga, zawarta jest paradoksalnie cała nasza wiara. Nie wiem, czy wpadł panu w ręce komiks o prof. Gadaczu? To był ksiądz, zakonnik, wybitny filozof, który będąc prowincjałem, zakochał się, został ojcem, wystąpił, zostawił kapłaństwo, i któremu zmarło dwoje jego dzieci. W tym komiksie opowiada, że gdy miał się urodzić jego pierwszy syn, tłumaczył właśnie „Gwiazdę zbawienia” Rosenzweiga. Gdy zadzwonił telefon, akurat był przy zdaniu z Biblii, gdzie żona mówi do Hioba: „Przeklnij Go i umieraj”. Postawił kropkę i pojechał do szpitala. Był przy narodzinach swego syna i zaraz potem przy jego śmierci. Po dwóch latach, gdy wciąż jeszcze tłumaczył tę księgę, urodziła mu się córka, która po pół roku strasznych cierpień też zmarła. Dziennikarz pyta się go: „No i co, wtedy przeklął pan Boga?”. A on odpowiada: „Nie. Ale powiedziałem Mu: – Wcześniej to ja się starałem, ale teraz, po czymś takim, to Ty się postaraj o mnie, żebym przeżył i żył, a nie tylko egzystował”. No, jak to nie jest piękne, to lepiej się wszyscy zbiorowo wypiszmy z całego tego pobożnego udawania.

Taka brutalna szczerość z Bogiem jest piękna?
A czy relacja, która nie jest szczera, może być piękna? Nasze rozpaczliwe krzyki kierowane do Niego z naszych krzyży odzierają nas z przypudrowanego fałszu i ukazują prawdę o relacji z Nim. Dzięki takim krzykom może się okazać, że ten ktoś, w kogo wierzyłem, to nie był wcale Pan Bóg, tylko jakieś straszliwe monstrum, które domagało się nieustannie ofiar i nie znało słowa „miłosierdzie”. Byłem kiedyś wolontariuszem w hospicjum. Medycyna paliatywna już dawno opisała poszczególne fazy umierania: negacja, bunt, apatia, w końcu akceptacja. Problem jest taki, że czas mija i nie wszyscy się załapują na ten ostatni etap. Śmierć jakoś nie czeka na to, aż każdy dociągnie do etapu akceptacji, tylko niektórych zgarnia w fazie buntu, a innych w fazie apatii. I co?

I Pan Bóg – myślimy – będzie musiał teraz przemaglować te dusze w czyśćcu, by dokończyły odrabianie poszczególnych etapów.
– Właśnie. A On jest inny. On rozumie, że w takich sytuacjach nawet bunt, nawet apatia, nawet negacja i wyzwiska pod Jego adresem są modlitwą. Widział pan kiedyś jakieś poranione przez życie dziecko, które buntuje się przeciw temu, że posypała mu się rodzina, że nie czuje się kochane? Widział pan, jak takie dziecko potrafi krzyczeć, gryźć i kopać? A przecież pod tym wszystkim jest wielkie wołanie o miłość, pragnienie przytulenia się. Skoro ja, zły, obłudny i podstępny jezuita, to rozumiem, to Pan Bóg ma tego nie rozumieć???

>>>

Cieszę się zawsze, jak znajduję bloga kogoś, kogo bloga czytałem, po czym zniknął. A dzisiaj, u Dudiego, znalazłem Paxa w nowej, wordpressowej, odsłonie.

>>>

Czy można być świętym – nie w średniowieczu, ale w czasach nam właściwie współczesnych – będąc zwykłym żebrakiem właściwie, jałmużnikiem? 
Tak. Zakon Braci Mniejszych Kapucynów od wczoraj ma kolejnego swojego przedstawiciela na ołtarzach – bł br. Leopolda Márqueza Sáncheza z Alpandeire w Hiszpanii. Żaden ksiądz, biskup czy papież – zwykły skromny braciszek zakonny, który po prostu był święty w tym swoim żebraniu. 
>>>
Lefebryści czy niektórzy sceptycy w ramach wspólnoty Kościoła mówią z niesmakiem, przekąsem czy to zwykłą ironią o wiośnie Kościoła, nazywając tak puste kościoły i klasztory, brak powołań, spadek udziału wiernych w nabożeństwach… A jednak jest druga strona medalu – nowe ruchu i wspólnoty w Kościele, zainteresowania tymi najstarszymi, najtrudniejszymi zakonami. Puste miejsca zapełniają inni – jak w Brukseli
>>>
Na dniach papież wyrusza w podróż apostolską w miejsce wyjątkowo trudne. Nie, nie do żadnego kraju misyjnego, buszu czy do pogan… Choć może jednak misyjnego, i do neopogan? Bo do Wielkiej Brytanii. O tym, że podróż to będzie trudna – mówią wszyscy – bo trudno inaczej to nazwać.  Ale trzeba modlić się o siły dla niego, a dla tych, do których zmierza, o otwarte serca i dobrą wolę, aby chcieli po prostu posłuchać tego, co ma im do powiedzenia.
>>>
Mija… 3 tydzień, jak u teściów siedzimy. Dobry układ – żonka nie jest sama, tylko ze szwagierką i teściową, zajmują się sobą; a ja mam kąt (osobny pokój), gdzie mogę po pracy się pouczyć, nie przeszkadzając innym. I tak jeszcze najpewniej jakieś 2 tygodnie – 25.09 egzamin… Nadal proszę o wsparcie modlitewne. 
A maleństwo nasze rośnie. W zeszłym tygodniu – zakupy by Allegro, kilka sztuk ciuszków ciążowych – spodenki, legginsy (bez skojarzeń z reklamą Ery :P) – i to wszystko z wysyłką kurierem za kwotę mniejszą niż 1 para spodni ciążowych, które swego czasu teściowa kupiła w sklepie żonce. Przydatne to Allegro 🙂 A żonka już się ślini na różne śpioszki i ciuszki dla maleństwa – ale na razie (powiedzmy) twardo obstaję, żeby poczekać, aż poznamy płeć, bo nie chcę mieć synka, który od małego w różowych śpioszkach będzie paradował, bo mama się pospieszyła z zakupami… 
W czwartek żonka do ginekologa się wybiera, i musi postarać się o zwolnienie. Dzwonił kolega od niej z pracy – mówi, że taki bałagan i chaos jest, żeby nie wracała. Zresztą, to nie jest miejsce do pracy dla kobiety  w ciąży. Nikt po 4 h, jak ustawa każe, nie pozwoli jej odejść od komputera; nosić tony papieru nie raz i nie dwa razy musi, czasami po drabinach łazić, a do tego nierzadko dużo stresu. Więc mam nadzieję, że zwolnienie dostanie.