Święta Mama

W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić. Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie». (Mt 11, 25-30)

Nigdy bym nie wpadł na to, aby te słowa odnieść do uroczystości pogrzebowej, czyjejkolwiek. A w środę to właśnie je odczytał ks. Tomek, a na ich temat mówił w homilii pogrzebowej Mszy Świętej za Mamę ks. Krzysiek. Tym bardziej z perspektywy czasu zaskakujące jest dla mnie to, co i jak powiedział – ok. 10 minut przed Mszą, kiedy składał mi w zakrystii kondolencje i witaliśmy się, pytał, czy są jakieś teksty, które chcielibyśmy usłyszeć w liturgii – odpowiedziałem, że nie, że pozostawiam to celebransom. 
Do dzisiaj nie wiem, skąd wziął się w kościele ks. Tomek. Ks. Krzyśka poprosiłem w naszym imieniu, bo Mama zawsze uwielbiała go słuchać w Jakubku, w latach jego „duszpastuchowania” akademickiego – jeśli kogoś by chciała posłuchać, to właśnie jego. Sam tego nie pamiętam, ale podobno kościół był pełen ludzi – m.in. nasza (moja i brata) wychowawczyni z podstawówki, mieszkająca blok dalej od rodziców, i bardzo wiele życzliwych osób. 
Maślak zaczął od tego, że nie jest niczym złym bycie prostaczkiem przed Bogiem – bo mądrością i roztropnością przed Nim tak naprawdę mało kto, żeby nie powiedzieć: nikt nie może się pochwalić (nie przypadkiem gdzie indziej jest mowa o prostocie dziecka, potrzebnej do wejścia do Królestwa). To wręcz pewnego rodzaju łaska i błogosławieństwo. I tych właśnie prostaczków – każdego z nas – Dobry Bóg woła i zaprasza od momentu Chrztu przez całe życie, właśnie tymi słowami: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Nie kto inny, nie inaczej – Ja jestem odpowiedzią, finiszem, wielkim finałem i ostateczną nagrodą dla wytrwałych. Bóg zaprasza nas do wspólnego wędrowania drogami życia – przy czym wcale nie jest tak, że musi być lekko, łatwo i przyjemnie. Każdy ma swoje jarzma, krzyże, grzechy, wady i problemy – sztuką jest nie zwalać ich na innych, a umieć dobrze zagospodarować i znieść. 
Boże zaproszenie w życiu i jego przyjęcie nie stanowi jakiegoś klucza, kamienia filozoficznego, który rozwiązuje wszystkie problemy i czyni wszystko prostym jak przysłowiowy drut. To przestrzeń i płaszczyzna, która właśnie temu, co trudne, męczące i bolesne pozwala nadać piękny sens i wymiar wykraczający poza to, co doczesne. Jezus wprost wskazuje na siebie, każe uczyć się właśnie od Niego cichości i pokory serca, w codziennych problemach, trudach, czasami dramatach, takim niejednokrotnym krzyżowaniu. Tylko On jest ukojeniem, tylko On sam stanowi odpowiedź i nagrodę dla wytrwałych. To tylko z Nim wszystkie te brzemiona i krzyże otrzymują nowy sens – stając się, jak mówi ewangelista, słodkimi czy też lekkimi; do udźwignięcia, do zniesienia, do wypełnienia. 
W kontekście odchodzenia słowa te nabierają zupełnie nowego wymiaru – wielka obietnica i zapowiedź dla tych, których „życie zmienia się, ale się nie kończy” (jedna z prefacji z Mszy za zmarłych), którzy po ludzku dochodzą do swojego ziemskiego końca. Zresztą, tak naprawdę – to obietnica jest głównie dla tych, którzy po nich pozostają – rodziny, bliskich, krewnych, przyjaciół. Ten, kto umarł i przeszedł dalej – ta osoba już wie, dla niej wiara przemienia się w wiedzę i poznanie dosłownie twarzą w twarz Boga Ojca, który, jak wierzymy, zaprasza do swojego domu. Ta nadzieja jest głównie dla nas, którzy pozostajemy tutaj, pogrążeni w żałobie, żalu i smutku po odejściu kochanej Mamy. Mama już w Bogu znalazła ukojenie swojej duszy – a teraz to ukojenie po jej odejściu ma stać się naszym udziałem; w tych szczególnie trudnych dniach, kiedy Bóg zaprasza i przytula, ot tak, jak Ojciec, i prosi, aby pozwolić Jemu samemu być ukojeniem tego wszystkiego, co targa pełnym żalu i bólu sercem. To jest nadzieja dla nas i, jak wierzymy, stało się udziałem Mamy w godzinie jej śmierci. A do tego taka piękna rzeczywistość wymiany – Mama już nie musi dźwigać tego, co było trudne po ludzku za życia na ziemi, a będąc w bliskości Boga staje się naszym orędownikiem, który może podpowiadać i prowadzić, pomagać z tymi naszymi sprawami. Wierzę w to bardzo mocno. Kto może bardziej i więcej pomóc, niż święta Mama?
Msza Święta była piękna i prosta. Na cmentarzu dosłownie tłum ludzi – koleżanki i koledzy Mamy bardzo się zorganizowali (rodzina pozostała niewielka), sporo znajomych brata, kilku moich. Po fakcie – także ludzie ode mnie z pracy, jak się dowiedziałem, kolejne miłe zaskoczenie. Prosta, cicha kaplica z prostą kamienną jasną urną, prosty krzyż – takie, jak by to chciała Mama; zawsze podkreślała, że chce być skremowana. Odprowadzenie Mamy do grobu – spotkała się i spoczęła obok babci, a grób dalej prababcia. Króciutka ceremonia – Mama pośmiertnie została przez Prezydenta RP odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, odznaczenie odebrał brat. Płakałem kilka razy, najgorzej było, kiedy – na prośbę taty – dziękowałem wszystkim w naszym imieniu (przygotowałem tekst na kartce wieczorem, ale jak się rozkleiłem, to mówiłem zupełnie z głowy, bo nic nie widziałem…). A potem tylko rosnące morze kwiatów na grobie. Zupełnie przypadkiem zauważyłem – wieniec od nas był dokładnie taki, jakie Mama (zawsze sama) przygotowywała: dużo gałązek z igłami, zielonego, i jakieś proste kwiaty. 
Jest bardzo ciężko. W czwartek, trzecie w ogóle i ostatnie przed wakacjami i jesienią kolokwium, ustne i najtrudniejsze. Trzeba jakoś spróbować chociaż ogarnąć materiał. Pełno formalności do załatwienia związanych z odejściem Mamy – ale to chyba dobrze, bo jest się czym zająć. Sprawa w sądzie z pracodawcą – pociągniemy ją z bratem dalej, chodzi o zasadę a nie pieniądze. I taki straszny żal, który po prostu czasami się odzywa w sercu – dzisiaj np. kiedy spojrzałem na pralkę, bo przypomniała dzień, kiedy przed ślubem właśnie z Mamą łaziliśmy po sklepie, żeby ją wybrać i kupić… Momentami wydaje mi się, że jest ok, a momentami się rozsypuję… 

Kuchnia Boga – czyli wiara i właściwe proporcje jako przepis na szczęście

Uprzedzam, sporo tego będzie. Dawno nic nie napisałem pozytywnego, więc się zebrało.

>>>

Apostołowie prosili Pana: Przymnóż nam wiary. Pan rzekł: Gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: Wyrwij się z korzeniem i przesadź się w morze, a byłaby wam posłuszna. Kto z was, mając sługę, który orze lub pasie, powie mu, gdy on wróci z pola: Pójdź i siądź do stołu? Czy nie powie mu raczej: Przygotuj mi wieczerzę, przepasz się i usługuj mi, aż zjem i napiję się, a potem ty będziesz jadł i pił? Czy dziękuje słudze za to, że wykonał to, co mu polecono? Tak mówcie i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono: Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać. (Łk 17,5-10)
Mnie się to rzuciło w oczy tak na samym początku. Ważne w tym tekście jest wszystko, także to – kto prosi. Kontekst sytuacji. Proszą apostołowie – ci, którzy są jakby pierwowzorami powołanych, i to bynajmniej tylko do kapłaństwa (albo kapłaństwa – ale nie tylko rozumianego jako sakramentu, ale także kapłaństwa powszechnego). Proszą powołani – ci, którzy chcą, odpowiadając na wezwanie Boga, realizować ten cel, tę drogę, jaką Bóg im wskazał. Nie proszą osoby, które dopiero co Jezusa poznały, pierwszy raz słyszą Dobrą Nowinę – ale ludzie zdecydowani, którzy już jakiś czas temu podjęli decyzję, a teraz tylko konsekwentnie w tej decyzji trwają, a przynajmniej chcą trwać. To ważne – prosić o wiarę ma każdy, bez względu na to, czy na początku swojej drogi i przygody z Bogiem jest, czy dalej, czy nawet już przy jej końcu. To sztuka, jakiej człowiek ma się uczyć całe życie. 
Oni wiedzieli – coś w nich już z tej Bożej łaski kiełkuje. Jakaś tam wiara w nich już jest. Wiara zakorzeniona w nich przez Boga – która tylko z tego Boga pomocą może rosnąć i w efekcie końcowym dać dobre owoce życia wierzącego. Po co wiara? Do dobrego życia, najogólniej rzecz biorcą. Do skutecznej współpracy z Bogiem – bo nie o pozory tu chodzi, ale rezultaty. Zaryzykowałbym stwierdzenie – wiara to nic innego jak właśnie otwartość i współpraca z Bożą łaską, z Jego Duchem. Zasłuchanie w Niego i umiejętne rozwijanie w sobie daru, który otrzymałem na chrzcie świętym i ma się rozwijać droga kolejnych stopni chrześcijańskiego wtajemniczenia – sakramentów. Dlatego są one tak ważne, dlatego ważna jest spowiedź, eucharystia i częste (a nie od wielkiego dzwonu) z nich korzystanie. Ale o sakramentach – kiedy indziej. Żadna magia, czary, moc. 
O. Grzegorz Kramer SI świetnie napisał: Bóg pomnaża to, co już jest. A co jest w człowieku? To, kim człowiek jest, i to, co Bóg dał. Reszta zależy od samego człowieka. Tak jak ciasto – co potrzebujesz, aby powstało? Składniki i znajomość przepisu, właściwe zmieszanie i przygotowanie. Z człowiekiem jest tak samo – składniki to ja i Boże dary. Przepis – nauka Kościoła, Biblia, przykazania, sakramenty. Jeśli umiejętnie i prawidłowo będę łączył jedno z drugim – wyjdzie to, co wyjść powinno, czyli zadowolony z życia człowiek, szczęśliwy, spełniony, zrealizowany. Jeśli oleję przepis – wyjdzie najpewniej frustrat, desperat, zmęczony, znudzony, zniecierpliwiony, zły na wszystko i na wszystkich. Wybór należy do mnie. 
 
Trzeba wyrabiać to ciasto swojego życia. Czy przepis jest dobry? Tak, sprawdzony przez wielu, których Bóg do szczęścia doprowadził. Powielam coś bez sensu, Bóg tworzy według pewnego schematu? Tak – ramy są takie same dla wszystkich. Ale każdy człowiek jest wyjątkowy, nie ma takiego samego – i w tych ramach realizuje się w sposób właściwy tylko sobie, jedyny w swoim rodzaju. Sprawdzone metody, ten dobry przepis + jedyny w swoim rodzaju człowiek = szczęśliwy człowiek. Proste? Proste. 
Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać. Służba to bardzo trudna sprawa, szczególnie dzisiaj – gdy każdy tylko byłby najchętniej kierownikiem, dyrektorem, prezesem. Tak mi się przypomina, w tym kontekście, film Zróbmy sobie wnuka (z genialną rolą Andrzeja Grabowskiego), puszczany w sobotę wieczorem – gdzie mało rozgarnięty pracownik (chyba jedyny lub 1 z 2) ulokowanego w centrum wielkiego miasta gospodarstwa rolniczego, zabiegając o względy pewnej kobiety, prosi głównego bohatera o to, czy w obecności tejże kobiety mógłby zwracać się do niego w sposób bardziej kulturalny, np. panie kierowniku albo panie dyrektorze. Kto zna film – wie, o co chodzi (kto nie zna, niech obejrzy, bo dobre). A Jezus w tym całym zabieganiu za stołkami i tytułami wskazuje jasno – bez względu na to, czyim jesteś szefem, ilu ludzi masz pod sobą, ile spraw zależy od ciebie – zawsze jesteś tylko sługą, chociażby Boga samego. Tak naprawdę – sługą tych wszystkich, z którymi się stykasz, nawet gdy nie zdajesz sobie z tego sprawy. 
Nie ma nic złego w tym, że człowiek oczekuje uznania i zbiera słowa tegoż właśnie, gdy swoją pracą na nie zasłuży. To normalne i naturalne. Jest jednak coś takiego, jak nasza pycha, nasze ego, które może wtedy niebezpiecznie rosnąć i zasłaniać, z biegiem czasu, zdrowe podejście do wielu kwestii – w tym do samego siebie, swoich dokonań i swojej wielkości. Jak się nie pogubić? Z wiarą właśnie – z tymi właściwymi proporcjami do przepisu na udane życie i bycie.
Uczniowie prosili, aby Bóg przymnożył im wiary – i dobrze. Modlitwa to bardzo ważna sfera, ważny aspekt życia, nie od święta, ale codzienności. Nie można jednakże popaść w skrajność – no, to ja się pomodlę, więc Ty, Boże, odwal za mnie wszystko, skoro tak ładnie Cię poprosiłem, pomodliłem się, poszedłem do kościoła czy nawet mszę zamówiłem… Nie bez powodu w innym miejscu w Piśmie Świętym jest napisane wiara bez uczynków martwa jest sama w sobie (Jk 2,17) Słowa muszą przekładać się na czyny. Więc działaj. Przesadzanie morw czy przenoszenie gór może być zbyt trudne – więc należy zacząć od tego, co zwykłe, codzienne, czasami wręcz monotonne i nudne. Nie każdego droga wiedzie przez spektakularność. Świętość można osiągnąć rzeczami najprostszymi, niczym nadzwyczajnym. Heroiczność nie musi być oszałamiająca i rzucająca się w oczy. Żeby Bóg mógł coś pomnożyć – trzeba to coś stworzyć z tego, co On dał. A tego On nie zrobi za człowieka. 
Świętość przez codzienność, świętość w codzienności? Tak. To jest właśnie wezwanie, jakie Bóg kieruje do każdego z nas. Pewnie, zdarzają się osoby wybitne, których powołanie jest na inną skalę – sługa Boży Jan Paweł II na przykład. Ale to wyjątki. Każdy z nas ma swój ogródek, swoje życie, niezależnie od powołania, gdzie do tej świętości ma dojrzewać. Usuwając to, co zbędne, a kształtując i budując to, co dobre. Pozbywając się chwastów i wszystkiego tego, co przeszkadza, rozprasza. Tak, nawet, a może przede wszystkim wtedy, gdy to, co trzeba usunąć, na pierwszy rzut oka wydaje się fajne, ładne, kuszące i pozornie dobre. Szczególnie tutaj potrzebny jest radykalizm. Musi mnie być stać na to, aby karczować siebie samego do oporu – aż zniknie to wszystko, co zarasta serce i zasłania jedyne prawdziwe źródło – Jego samego.
I z czasem może, a nawet powinno, się okazać – że to wszystko to ta moja własna morwa, o której ewangelista mówi, i co do której Bóg oczekuje, abym ją usunął. To jest moje zadanie – na dzisiaj, jutro i tak do końca. Nudne? Nie. Ambitne. Wyczerpujące też. Ale nie po to o wiarę się modlimy, o jej przymnożenie, żeby ją kisić w sobie – ale po to, aby ją kreatywnie spożytkować. 
 
Tylko od czegoś trzeba zacząć. Najlepiej – od swojej wiary, od tego ziarnka gorczycy. To dar od Boga – zrobisz z nim coś? Czy pozwolisz mu się zagubić, zmarnować? Bóg pomoże – ale musisz sam coś zrobić pierwszy. Najpierw musi cię być stać na wolę zmiany i pracy nad sobą. Dopiero wtedy Bóg będzie miał co pomnażać.
>>>
Na nowo ostatnimi czasy odkryty ponownie Pax (dzięki Dudiemu, a dokładniej linkowi u niego) zapisał się w annałach pojęć liturgicznych i homiletycznych, formułując definicję makdonaldyzmu homiletycznego. Zachęcam do zapoznania się z jego opisem zjawiska – bardzo ciekawe, niestety (bo zjawisko samo w sobie – przykre conajmniej).
„Makdonaldyzm homiletyczny” – ciekawe sformułowanie. A jak nazwiać zjawisko, powszechne, którego niestety doświadczyłem wczoraj ZNOWU podczas Mszy Świętej, a mianowicie: czytanie po Ewangelii, tj. w miejscu na HOMILIĘ (nie kazanie), tego + zaproszenia generała… pardon, metropolity, na jakiś bliżej nieokreślony spęd diecezjalny? Bo mnie szlag trafia – po najmniejszej linii oporu. Żeby to jakaś nauka była, jakieś rozważania, coś o Ewangelii. Nie – „skrót wydarzeń” z kolejnego, pasjonującego z pewnością (…) zlotu KEP. Zbitka frazesów, jak zwykle w tonie „jaki ten polski Kościół prężny i wspaniały”.

Przeraża mnie to. Bo ludziom w kościele – na rękę, czyta ksiądz jeszcze szybciej niż na kolanie napisane zwykle kazanie, śpi/przysypia się lepiej… Księdzu – tym bardziej, bo nie trzeba w/w kazania na kolanie pisać (tudzież uskutecznić, mniej lub bardziej „spontanicznego” makdonaldyzmu homiletycznego). A biskupi? Tego za cholerę nie wiem – co oni chcą osiągnąć, spisując takie pierdoły, i każąc je czytać w kościoła w niedzielnej mszy, zamiast homilii? Zniechęcać ludzi nie trzeba – wystarczy, że raz, drugi przyjdą i takich głupot posłuchają, to nie wrócą. Pogratulować.

Żaden dowcip. Gdzie znaleźć sensowne rozważanie do Ewangelii? Na blogach kilku osób, duchownych i nie tylko, które to Słowo rozważają. Bo z ambony – coraz rzadziej.

>>>

Przypominam ci, abyś rozpalił na nowo charyzmat Boży, który jest w tobie przez włożenie moich rąk. Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, ale mocy i miłości, i trzeźwego myślenia. Nie wstydź się zatem świadectwa Pana naszego ani mnie, Jego więźnia, lecz weź udział w trudach i przeciwnościach znoszonych dla Ewangelii według mocy Boga! Zdrowe zasady, któreś posłyszał ode mnie, miej za wzorzec w wierze i miłości w Chrystusie Jezusie! Dobrego depozytu strzeż z pomocą Ducha Świętego, który w nas mieszka. (2 Tm 1,6-8.13-14)

Sam nie jestem ich zapalonym fanem (za mocno, jak dla mnie…), ale inspiracja piękna. A więc – jaki zespół czerpie z powyższych słów, wpisał je jako swoje jakby credo? Oczywiście, 2 Tm 2.,3, czyli tzw. Tymoteusz. Warto w tym miejscu podziękować za tych ludzi – za ich świadectwo i za tych wszystkich, których, tak specyficzna przecież, muzyka przyciąga do Boga, a bez niej mogli by do Niego nigdy nie trafić.

>>>

Nie wiem, pewnie niewiele osób zauważyło – w ciągu jakiś… 4 dni zmieniłem drugi raz szablon w tymże przybytku blogowym. Tamten fajny był, jakby powrót po długim czasie do konwencji: ciemne tło i białe napisy. Ale niestety, nawet jak dla mnie – za ciemne, źle się to czytało.

Więc najprawdopodobniej zostanie w formie takiej, jak obecnie. Z porankiem i niebem w tle.  

Szczerość pod ciężarem krzyża

Nie lubię, jak ksiądz homilię czyta z kartki. 
 
Naprawdę – nie wiem, czy tylko ja (bo większość życia przy ołtarzu z drugiej strony ołtarza, niż obecnie, spędziłem) to zauważam, ale to naprawdę się rzuca w oczy. Nawet jak się próbuje udawać, że na tej ambonie nie leży żadna kartka. W życiu chyba spotkałem 1 księdza, który – nie wiem, jak to robił – czytał z kartki kazanie i robił to tak, że gdyby nie to, że stałem obok i widziałem kartkę, nigdy bym nie powiedział, że czyta…
Ja rozumiem – trema, np. kazanie prymicyjne, odpust czy jakaś wielka uroczystość – można mieć coś przygotowane, ale właściwie max powinien być to konspekt, a nie całość do przeczytania. Ale zwykła msza niedzielna? Monotonna recytacja, zero krępacji przy widocznym bardzo przekładaniu kolejnych kartek czytanego tekstu – pewnie znudzony, na pewno ze 2 raz conajmniej czyta (msza w niedzielę wieczorem, na pewno wcześniej już odprawiał). 
Już nie wspominając o tym, że mówienie bite 15 minut o kapłaństwie w kontekście wczorajszych tekstów – na mój gust mało powiązane ze sobą. Czyli – nie dość, że czytane, to jeszcze nawet nie homilia, a kazanie po prostu. I to wszystko – nowy wikary, facet ze 2 lata może po święceniach. Co będzie dalej? 😐 
Nie wiem, może ktoś zinterpretuje to jako czepialstwo… Jednak nie wmówi mi nikt, że nie da się powiedzieć sensownego kazania, gdy się je po prostu przemyśli, przemodli i przygotuje, posługując się co najwyżej konspektem, czy ściągą z jakiś cytatów? Nie znoszę, niestety coraz popularniejszej postawy, gdy księża swoje kapłaństwo i związaną z tym służbę traktują jak każdą inną robotę, np. urzędnika – przyjść, zrobić, odwalić, mieć z głowy. 
Dlatego tak bardzo mnie cieszy każdy, najmniejszy nawet, wyjątek od tej reguły. Jak choćby wspomniane kiedyś już kazania na każdej mszy w rodzinnej obecnie parafii – czy to rano, czy wieczór, krótkie, bez ściągawek, gotowców. A o ile lepsze. 
>>>
Jutro w Kościele święto Podwyższenia Krzyża Świętego – na tę okoliczność bardzo dobry tekst, wywiad na temat krzyża właśnie, przytaczam w całości za GN. Długie, wiem, ale warto przeczytać. Pogrubienia – moje.
Pytania spod krzyża
O. Wojciech Ziółek, prowincjał krakowskich jezuitów

Marcin Jakimowicz: Zaczynamy?
O. Wojciech Ziółek: – Tak. Ale bardzo bym nie chciał, żeby to było moje wymądrzanie się na temat cierpienia. Wobec krzyża wszyscy jesteśmy głupi. Gdy przychodzi cierpienie, zawsze zaczynamy edukację od pierwszej klasy. O cierpieniu powinni mówić ci, których ono bezpośrednio dotyka. Ciągle ich bardzo wielu wokół mnie: młody człowiek w ciężkiej depresji, samotna matka będąca ofiarą przemocy, 40-letni ksiądz z rakowym wyrokiem, rodzice po stracie dziecka… Każde z tych cierpień zatyka gębę i już na początku powiem, że bardzo się boję, by jej nie otwierać dla powiedzenia paru ładnie uczesanych sloganów lub tak zwanych życiowych mądrości.

O. John Chapman pisał: „Uczucie, jakie wywołuje cierpienie, to bunt przeciw niemu, a nawet przeciw Opatrzności. Gdybyśmy cierpiąc, mogli odczuwać spokój, byłoby ono raczej przyjemne”. A my chcielibyśmy dotknąć krzyża z błogosławieństwem na ustach, nucąc fugę Bacha…
– Bo wmówiono nam, że chrześcijańska postawa jest taka, by od razu pokornie przyjąć, zgodzić się. No ale zaraz… Ta zgoda, jeśli ma być prawdziwa, musi być poprzedzona etapami odrzucenia, buntu, a dopiero potem ewentualnie stać nas na powiedzenie, że się zgadzam

Czy cedzenie przez zęby: „Panie, błogosławię Cię za tę biegunkę” Bogu się podoba?
– A błogosławi pan?

Uczyli mnie, by błogosławić. „Wiara to uwielbiona depresja” – czytałem. A potem łapię się na tym, że znów zmarnowałem łaskę. Bolało, a ja wierzgałem…
– To zawsze podejrzane, gdy ktoś zbyt łatwo zgadza się na cierpienie. Bo taka zgoda to ucieczka, po to, by nie bolało. Zakłady psychiatryczne są pełne ludzi uciekających od cierpienia. I to jest dopiero ból! „Łzy to znak, że bije serce” – śpiewa Pod Budą. Z krzyżem jest trochę tak jak z drogą do Santiago. To nie my pokonujemy drogę, ale ona nas. Nie my radzimy sobie z cierpieniem, tylko ono sobie z nami. Z tym natychmiastowym błogosławieniem krzyża trzeba być bardzo ostrożnym. Bo to zazwyczaj pójście na skróty, nieudolne przeskoczenie nad etapami buntu i krzyku. W efekcie zamiast chrześcijaństwa prawdziwego, do bólu, mamy jego upudrowaną podróbkę unikającą bólu istnienia. Krzyż to jedna z nitek, z których utkane jest nasze życie. To nitka wściekle czerwona, a my wolimy raczej beżowe, pastelowe, śliczniutkie. Ta paskudna czerwona nijak nam do niczego nie pasuje. Ale dopiero z perspektywy lat, gdy patrzymy na płótno życia z oddali, widzimy, że bez tej czerwieni byłoby ono mdłe i wypłowiałe. Ale to widać później, a nie teraz, gdy jesteśmy w oku cyklonu.

Katecheci opowiadają, że nie potrafią „sprzedać” młodym tematu krzyża…
– Zgadzam się z nimi. Młodzi czują, czym pachnie cierpienie. Oni tylko odrzucają zbyt łatwe tłumaczenia, a już, nie daj Boże, że trzeba cierpieć, „bo tak nam powiedział Pan Jezus”.

A tak powiedział?
– Jakoś tak nie za bardzo. [Jezus] Nie powiedział: musicie cierpieć. Nie mówił, że cierpienie ma sens samo w sobie. Powiedział: „Jeśli kto chce iść za mną…”. Celem nie jest to, by cierpieć, ale jak w serialowej piosence: „Na dobre i na złe. Dokąd biegnie ścieżka nie wiem, lecz na końcu Ty”.

Cytat jednej z „obrończyń krzyża” pod Pałacem Prezydenckim: „Na krzyżu brakuje już tylko orła. Ale mamy już zamówionego”. To bluźnierstwo?
– Na temat krzyża pod pałacem nie powiem nic. Od maleńkości byłem ministrantem i co roku w Wielki Piątek bardzo przeżywałem, gdy widziałem, jak mój proboszcz padał na posadzkę. Podobnie wzruszony byłem, gdy już po święceniach sam leżałem na posadzce. Wszystko inne w Wielki Piątek nie jest już takie ważne. Może jeszcze tylko ta chwila ciszy, gdy po słowach: „i skłoniwszy głowę, wyzionął ducha” wszyscy klękają. Tak sobie myślę (uwaga: będę mówił teraz jak ksiądz), że w tej całej zadymie potrzeba nam właśnie czegoś takiego, a nie mojego wypowiadania się na temat tej pani, czy jej wypowiadania się na mój temat. Św. Ignacy w czasach reformacji, gdy krzyż był przedmiotem politycznych manipulacji i rozgrywek na skalę większą niż dziś, nie wdawał się w dyskusje, tylko podprowadzał ludzi pod krzyż i kazał pytać się: Co ja uczyniłem dla Chrystusa? Co czynię dla Niego? Co chcę uczynić dla Chrystusa w przyszłości. To są prawdziwe pytania, które trzeba sobie postawić pod krzyżem. Jeśli każdy z nas ich sobie sam nie zada, to nadal będziemy się jedynie wyzywać od bezbożników lub zadymionych.

Przytulone do krzyża mistyczki wołają: pragnę cierpieć. To dewiacja? Współcześni psychoterapeuci znaleźliby sporo materiału badawczego.
– Tak nawiasem, współcześni psychoterapeuci wiele materiału badawczego znaleźliby, patrząc w lustro. Mają takie ciągotki, by eliminować wszystko, co wykracza poza ramy określone przez ich psychologizmy. Na wszystko, co się w nich nie mieści, patrzą jak na chorobę.

Mała Tereska na kozetce…
– Mała Tereska to się załapuje nie tylko na kozetkę, ale na porządną terapię indywidualną, grupową i leczenie farmakologiczne… To, co mówię, nie dotyczy tylko psychologów ateistów, ale i katolików. Wszystko w imię hasła, że „łaska buduje na naturze”. Ale przecież natura tej łaski nie determinuje, bo w przeciwnym razie Tereska na świętość by się „nie załapała”, a Franciszka czy Ignacego nie przyjęliby do zakonów. Mistycyzm to nie są duchowe odloty. To szczególna bliskość i zjednoczenie z Bogiem. A jak jest bliskość, to się chce być tak jak ta druga osoba. Moja znajoma ma od wielu lat córeczkę z porażeniem mózgowym. To dziecko nie mówi, nie widzi, nie chodzi, miewa silne ataki epilepsji. Kilka lat temu u mojej koleżanki zaczęły się niewyjaśnione omdlenia. Podejrzenie: guz mózgu. Zaczęła uczyć babcię tej dziewczynki, jak się nią opiekować, bo liczyła się z tym, że niebawem odejdzie. Po badaniach okazało się, że to nie guz, ale epilepsja. Teraz bierze leki i jest dobrze, ale wtedy, gdy jej własna epilepsja została zdiagnozowana, powiedziała swojemu przyjacielowi: „Wiesz, Paweł, teraz to ja wreszcie czuję to, co ona”. I przecież, na litość Boską, nie chodziło jej o to, że fajnie mieć epilepsję, ale o to, że „teraz to ja już wiem, co ona czuje”. To jest odpowiedź na pytanie o mistyczki przytulone do krzyża. 

Czy krzyż zawsze krzyżuje nasze plany? Da się na niego przygotować?
Krzyż nas upokarza. Uczono nas, że powinniśmy go spokojnie przyjmować. A Pan Jezus na krzyżu krzyczał: „Czemuś mnie opuścił?”. My tymczasem zastanawiamy się, czy będzie nam lepiej do twarzy, gdy powiemy: „Bądź wola Twoja”, czy może jednak bardziej po katolicku będzie powiedzieć: „O Panie, przyjmij moje cierpienie”.

Albo „Jezu, ufam Tobie” – wersja łagiewnicka…
– Tak (śmiech), wybieramy jedną z wersji. I jest to nic innego jak nasze pindrzenie się przed Panem Bogiem. Jezus w Ogrójcu nie był wzniosły. Gdy siedzimy przy kimś ciężko chorym, to nie ma tam żadnych teatralnych gestów. To tylko w amerykańskich filmach jest tak, że zanim facet umrze, to jeszcze zdąży pożegnać się z rodziną, rozpisać majątek, wypalić cygaro i rzucić ostatni dowcip. Prawdziwe cierpienie jest mało filmowe. Ono bardzo przeraża i dlatego do głosu dochodzą instynkty, rozpacz, złość. W tej złości krzyczy się też do Pana Boga: „Dlaczego ja?”, albo „Ratuj, bo nie przeżyję”. Albo się Pana Boga… wyzywa. Mówił pan, że o. Chapman pisał: „Buntujemy się nawet przeciw Opatrzności”. Jak to „nawet”? Przede wszystkim przeciw Opatrzności! Ktoś musi być winny. W tych krzykach, choćby to było wyzywanie Pana Boga, zawarta jest paradoksalnie cała nasza wiara. Nie wiem, czy wpadł panu w ręce komiks o prof. Gadaczu? To był ksiądz, zakonnik, wybitny filozof, który będąc prowincjałem, zakochał się, został ojcem, wystąpił, zostawił kapłaństwo, i któremu zmarło dwoje jego dzieci. W tym komiksie opowiada, że gdy miał się urodzić jego pierwszy syn, tłumaczył właśnie „Gwiazdę zbawienia” Rosenzweiga. Gdy zadzwonił telefon, akurat był przy zdaniu z Biblii, gdzie żona mówi do Hioba: „Przeklnij Go i umieraj”. Postawił kropkę i pojechał do szpitala. Był przy narodzinach swego syna i zaraz potem przy jego śmierci. Po dwóch latach, gdy wciąż jeszcze tłumaczył tę księgę, urodziła mu się córka, która po pół roku strasznych cierpień też zmarła. Dziennikarz pyta się go: „No i co, wtedy przeklął pan Boga?”. A on odpowiada: „Nie. Ale powiedziałem Mu: – Wcześniej to ja się starałem, ale teraz, po czymś takim, to Ty się postaraj o mnie, żebym przeżył i żył, a nie tylko egzystował”. No, jak to nie jest piękne, to lepiej się wszyscy zbiorowo wypiszmy z całego tego pobożnego udawania.

Taka brutalna szczerość z Bogiem jest piękna?
A czy relacja, która nie jest szczera, może być piękna? Nasze rozpaczliwe krzyki kierowane do Niego z naszych krzyży odzierają nas z przypudrowanego fałszu i ukazują prawdę o relacji z Nim. Dzięki takim krzykom może się okazać, że ten ktoś, w kogo wierzyłem, to nie był wcale Pan Bóg, tylko jakieś straszliwe monstrum, które domagało się nieustannie ofiar i nie znało słowa „miłosierdzie”. Byłem kiedyś wolontariuszem w hospicjum. Medycyna paliatywna już dawno opisała poszczególne fazy umierania: negacja, bunt, apatia, w końcu akceptacja. Problem jest taki, że czas mija i nie wszyscy się załapują na ten ostatni etap. Śmierć jakoś nie czeka na to, aż każdy dociągnie do etapu akceptacji, tylko niektórych zgarnia w fazie buntu, a innych w fazie apatii. I co?

I Pan Bóg – myślimy – będzie musiał teraz przemaglować te dusze w czyśćcu, by dokończyły odrabianie poszczególnych etapów.
– Właśnie. A On jest inny. On rozumie, że w takich sytuacjach nawet bunt, nawet apatia, nawet negacja i wyzwiska pod Jego adresem są modlitwą. Widział pan kiedyś jakieś poranione przez życie dziecko, które buntuje się przeciw temu, że posypała mu się rodzina, że nie czuje się kochane? Widział pan, jak takie dziecko potrafi krzyczeć, gryźć i kopać? A przecież pod tym wszystkim jest wielkie wołanie o miłość, pragnienie przytulenia się. Skoro ja, zły, obłudny i podstępny jezuita, to rozumiem, to Pan Bóg ma tego nie rozumieć???

>>>

Cieszę się zawsze, jak znajduję bloga kogoś, kogo bloga czytałem, po czym zniknął. A dzisiaj, u Dudiego, znalazłem Paxa w nowej, wordpressowej, odsłonie.

>>>

Czy można być świętym – nie w średniowieczu, ale w czasach nam właściwie współczesnych – będąc zwykłym żebrakiem właściwie, jałmużnikiem? 
Tak. Zakon Braci Mniejszych Kapucynów od wczoraj ma kolejnego swojego przedstawiciela na ołtarzach – bł br. Leopolda Márqueza Sáncheza z Alpandeire w Hiszpanii. Żaden ksiądz, biskup czy papież – zwykły skromny braciszek zakonny, który po prostu był święty w tym swoim żebraniu. 
>>>
Lefebryści czy niektórzy sceptycy w ramach wspólnoty Kościoła mówią z niesmakiem, przekąsem czy to zwykłą ironią o wiośnie Kościoła, nazywając tak puste kościoły i klasztory, brak powołań, spadek udziału wiernych w nabożeństwach… A jednak jest druga strona medalu – nowe ruchu i wspólnoty w Kościele, zainteresowania tymi najstarszymi, najtrudniejszymi zakonami. Puste miejsca zapełniają inni – jak w Brukseli
>>>
Na dniach papież wyrusza w podróż apostolską w miejsce wyjątkowo trudne. Nie, nie do żadnego kraju misyjnego, buszu czy do pogan… Choć może jednak misyjnego, i do neopogan? Bo do Wielkiej Brytanii. O tym, że podróż to będzie trudna – mówią wszyscy – bo trudno inaczej to nazwać.  Ale trzeba modlić się o siły dla niego, a dla tych, do których zmierza, o otwarte serca i dobrą wolę, aby chcieli po prostu posłuchać tego, co ma im do powiedzenia.
>>>
Mija… 3 tydzień, jak u teściów siedzimy. Dobry układ – żonka nie jest sama, tylko ze szwagierką i teściową, zajmują się sobą; a ja mam kąt (osobny pokój), gdzie mogę po pracy się pouczyć, nie przeszkadzając innym. I tak jeszcze najpewniej jakieś 2 tygodnie – 25.09 egzamin… Nadal proszę o wsparcie modlitewne. 
A maleństwo nasze rośnie. W zeszłym tygodniu – zakupy by Allegro, kilka sztuk ciuszków ciążowych – spodenki, legginsy (bez skojarzeń z reklamą Ery :P) – i to wszystko z wysyłką kurierem za kwotę mniejszą niż 1 para spodni ciążowych, które swego czasu teściowa kupiła w sklepie żonce. Przydatne to Allegro 🙂 A żonka już się ślini na różne śpioszki i ciuszki dla maleństwa – ale na razie (powiedzmy) twardo obstaję, żeby poczekać, aż poznamy płeć, bo nie chcę mieć synka, który od małego w różowych śpioszkach będzie paradował, bo mama się pospieszyła z zakupami… 
W czwartek żonka do ginekologa się wybiera, i musi postarać się o zwolnienie. Dzwonił kolega od niej z pracy – mówi, że taki bałagan i chaos jest, żeby nie wracała. Zresztą, to nie jest miejsce do pracy dla kobiety  w ciąży. Nikt po 4 h, jak ustawa każe, nie pozwoli jej odejść od komputera; nosić tony papieru nie raz i nie dwa razy musi, czasami po drabinach łazić, a do tego nierzadko dużo stresu. Więc mam nadzieję, że zwolnienie dostanie.