Dyskretnie kochająca obecność

W piątek minął rok czasu od odejścia Mamy. 
Dla mnie bardzo smutnym było to… że chyba się już pogodziłem z tym faktem i nauczyłem się z nm żyć. Na własnej skórze przećwiczyłem i to jest jakby jedno, natomiast nie wierzę w twierdzenie pt. „czas leczy rany” (coś jak to tischnerowskie „nie uszlachetnia” w odpowiedzi na porzekadło, jako by cierpienie miało uszlachetniać). No bo nie leczy. Działamy tylko tak, że o pewnych sprawach ciągle jakby nie pamiętamy – i jest ok; aż do momentu, kiedy ta kwestia powraca, i wtedy wszystko – przynajmniej u mnie – wraca ze zdwojoną siłą. 
Wierzę, że Mama jest święta – bo jest już tam, gdzie i ja, i większość z nas zmierza, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego bardzo często – szczególnie ostatnio – zadaję sobie w różnych sprawach pytanie: a co by Mam zrobiła? Pomijając jej – bardzo szczególne – podejście do wiary i niezwykłą uczciwość, z jaką stawiała sprawy z nią związane – chyba jestem do niej bardzo w tym podobny. I cieszę się z tego – bo na pewno dobrą jest wiara prosta, ale już co innego z wiarą bezmyślną, albo z przyzwyczajeniem maskowanym jako wiara. 
Pisałem niedawno, niecały miesiąc temu skończyła się wreszcie sprawa sądowa z pracodawcą Mamy. To było bardzo dużo emocji. I duża frajda – że co prawda nie tutaj, ale będąc tam także ona może się cieszyć z tzw. sprawiedliwości, której finalnie stało się zadość. Jak to powtórzyła w tych dniach jedna z Mamie bardzo życzliwych osób – ona by sama pewnie powiedziała: „i znowu sukces”. Dokładnie. Tak właśnie by powiedziała.
To jest dla mnie mocno dziwne i niezrozumiałe – ale jakby odeszła wczoraj. Bardzo dokładnie ją pamiętam. Mam takie przebłyski wspomnień, pewnie z okresu, kiedy byłem może ciut starszy od Domika dzisiaj (czyli dosłownie te 4-5 lat?) – pojedyncze obrazy. I potem tyle bardziej coraz świadomych, wspomnień z tych 24 lat wspólnego życia, a potem kolejnych 4 już osobno, ale przecież często razem. Nigdy się ze swoją obecnością nie narzucała. Zawsze wiedziała, że pewne rzeczy człowiek musi sam przetrawić – lepiej poczekać, być i wspierać na odległość. Że do ostatecznych wniosków zawsze trzeba dojść samemu – rodzic może pomóc, opowiedzieć o swoich doświadczeniach, coś zasugerować, ale nigdy nie narzucać czy wmuszać, bo to tylko zniechęca i niczego nie uczy. Taka dyskretna, ale bardzo kochająca obecność. I w przeciwieństwie do ojca – zawsze potrafiła okazać radość, dumę z jakiegoś nawet drobnego sukcesu – aż momentami nie mogłem uwierzyć, że takie byle co mogło sprawić tyle radochy. Jak bardzo cieszyła się, kiedy urodził się Domik – dzisiaj zaczynam dostrzegać, jak bardzo on jest do niej podobny… A w tym wszystkim zupełnie oderwana od kwestii materialnych, samowystarczalna, minimalistka. 
Pewnie już o tym pisałem, ale kiedy odeszła, to posypały się maile od ludzi bardzo jej życzliwych, wielu przyjaciół. I motywem przewodnim w nich było to, że była Mama po pierwsze zawsze autentyczna i lubiana za to, że – bez względu na cenę – „waliła między oczy” czyli nigdy nie owijała w bawełnę, a mówiła dokładnie to, co myśli. Po drugie, zawsze można było na nią liczyć – trzymała się swoich przekonań i dla ludzi bliskich potrafiła zrobić naprawdę bardzo dużo. 
 
Nikt nie spodziewał się, że odejdzie akurat wtedy – po chemioterapii w 2012 r. było dobrze, czuła się dużo lepiej; ja się podłamałem trochę, kiedy zaczęły się bóle głowy, a badania potwierdziły przerzuty do mózgu. Może nie świadomie, ale gdzieś tam z tyłu głowy bałem się – co będzie dalej? wiadomo, jak przebiega taka choroba. Były dni, kiedy Mama nie nadawała się do życia, leżała sobie, z powodu bólów głowy. Była trochę nieswoja, nie pamiętała pewnych rzeczy, widać było kłopoty ze skupieniem – ale nikt na to nie patrzył, bo liczyło się, że była z nami. I nagle wszystko się skończyło – mimo, że tego dnia była u lekarza, widziała się ze swoją dobrą przyjaciółką (a matką chrzestną mojego brata, walczącą od wielu lat z rakiem…), że poprosiła brata, żeby ją wysadził wcześniej, bo chciała się przejść do domu i spacer sobie zrobić. Po prostu umarła. Jak tata zadzwonił – siedziałem w pracy – jak tylko zobaczyłem numer, to wiedziałem, że coś jest nie tak… 
Zupełnie przypadkiem ten piątek mieliśmy teraz wolny. Można było spokojnie pojechać na cmentarz. Bardzo lubię to miejsce. I jak tam sobie siedzę, i rozmawiam z nią – tak samo, jak Mama, przychodząc z nami od małego na groby swojej mamy i babci, z nimi rozmawiała. Opowiadam o tym, co się dzieje, jak młody rośnie, co się udało, co się nie udało, na co brakuje cierpliwości, jakieś małe sukcesy czy porażki. Za każdym razem mam wrażenie – właściwie to jestem pewien – jakby ona była obok, usiadał, przytuliła się, i dawała znak: jestem z wami, nawet bardziej i mocniej niż wtedy, za życia, i kibicuję wam mocno.
Dzięki, Matuś, za wszystko. Tak, jak Ty mówiłaś babciom, tak ja dzisiaj mówię Tobie: żebyś tylko się nie musiała za nas tam z góry wstydzić. Damy sobie jakoś radę, chociaż bez Ciebie.

Przyjaciel

Jak zwykle, z poślizgiem – o tekście sprzed urodzin, o których już pisałem… tydzień temu.

Jezus powiedział do swoich uczniów: To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. (J 15,12-17)

Pierwsza uwaga – kurczę, znam to. Skąd? Ze ślubu naszego. Sam ten tekst wybrałem jako Ewangelię naszej mszy ślubnej. Co więcej – o tym już pisałem w kontekście ślubu. Co najmniej, bo wydaje mi się, że nie tylko. Ale to przecież nie jest kontekst, który temat wyczerpuje. Bo miłość przecież nie kończy się i nie oznacza tylko relacji między zakochanymi, małżonkami. 
Bóg traktuje nas bardzo serio – skoro nazywa nas przyjaciółmi. Przyjaciel to nie byle kto – niektórzy mówią, że przyjaciele czasami są równie ważni (ważniejsi?) od małżonka; przyjaźń często zaczęła się wiele czasu przed małżeństwem, niestety, czasami trwa również dłużej od małżeństwa, co jest przykre. To pojęcie oznacza przede wszystkim zaufanie, zawierzenie, pokładanie nadziei, relację bardzo bliską i ważną. To nie jest na wyrost. To nie są słowa, które mają pobudzić do westchnienia i wzruszenia. To nie zostało powiedziane, żeby człowiek poczuł się niegodny, malutki i słaby. 

To drogowskaz – że właśnie sam Bóg pierwszy mnie (i każdemu innemu też) zaufał, żebym i ja nauczył się ufać: a) Jemu, Bogu, b) innemu człowiekowi. Nie dlatego, że „wypada”, w ramach rewanżu, żeby być w porządku. To jest bez sensu, szkoda czasu – a jednocześnie uznaje się Boga za głupka, myśląc, że Jemu jest to do czegokolwiek potrzebne. Nie jest – On się cieszy, gdy człowiek Mu ufa, ale świat się nie zawali, gdy człowiek to (co się bardzo często zdarza) olewa. Wtedy i dlatego tylko, kiedy sobie uświadomię, że dla Boga jestem ważny i chce – On, wielki, nieskończony, nie do ogarnięcia – ofiarować mi swoją przyjaźń. Bóg zwierza się człowiekowi, że chce być jego przyjacielem – co najgłębszy wyraz miało w tym, że w Jezusie umarł na krzyżu po to, aby zmartwychwstać. 

Bóg zaprasza do przyjaźni z Nim. Ważne jest to, aby Boga nie sprowadzić tylko do roli przyjaciela – jednego z wielu. On jest tym przyjacielem, może być tym najlepszym, który nigdy nie odejdzie, zawsze wysłucha i (jeśli Mu się pozwoli i posłucha – odpowie). On jest również przyjacielem – ale ta przyjaźń w pełnym wymiarze to relacja z Bogiem: Ojcem, Stwórcą, Trójjedynym, Zbawicielem i właśnie przyjacielem. Każdym z tych wskazanych, wszystkim na raz. 
„Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał – aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje”. To ważne słowa, bo Bóg każdego z nas wybiera w jedyny i wyjątkowy sposób, wręcz jedyny w swoim rodzaju. Każdy z nas – z tą różnicą: jedni to już wiedzą, inni jeszcze nie – przeznaczony jest do czegoś, co raz przychodzi zrozumieć łatwiej, raz i po wielu latach niekiedy myślenia, że to bez sensu i Bóg mnie olał. Każdy ma owocować na swój sposób, a jedną z płaszczyzn owocowania są relacje, w których z kolei jedną z najpiękniejszych jest przyjaźń. Nie tak doskonała, jak ta, którą Bóg daje człowiekowi – ale Bóg zaprasza mnie, żebym znajdował w ludziach przyjaźń i takie relacje budował. Budowanie, sensownie, tak naprawdę, tej przyjaźni to coś, co przekracza własne ludzkie możliwości – ale co może się udać, jeśli ludzie zrobią tam miejsce dla Boga
Jakiś czas temu sporo myślałem. Wiele jest osób, które mają napięty do granic wytrzymałości kalendarz – po pracy/szkole cały czas spotkania, piwo tu, kawa tam, impreza. Z pozoru – wow, ile relacji, pewnie sami przyjaciele, fajnie tak. Przy okazji stwierdziłem, że sam mam bardzo niewielu przyjaciół. Tak? No chyba jednak nie, bo poobserwowałem, co się działo, kiedy takiej osobie waliło się wiele rzeczy na głowę. Okazało się, że rozmowa na temat spraw ważnych dość naturalnie wyszła tej osobie ze mną – a w jej toku, że nie miała z kim porozmawiać. Czyli jednak tych przyjaciół nie było. I tego jest pełno – ludzie biegają, czasami nie nadążając sami, żeby mieć poczucie tego, że nie są sami. Tylko że nawet w tej całej grupie ludzi, z którymi się stykają, relacje są najczęściej na poziomie mielizny, płyciutkie – a jak przychodzi do sytuacji podbramkowej, to zostają sami. 
To jest wyzwanie. Zbudować prawdziwą przyjaźń. To jest coś, co wielu z nas nie wychodzi – z powodu czego cierpimy. Z Bogiem, paradoksalnie, może być łatwiej – i może takie świadome odpowiedzenie na Jego przyjaźń to dobry punkt wyjścia do poukładania i poszukania prawdziwej przyjaźni u ludzi? Co jest w tym piękne i takie spójna? Ano to, że wszystko związane z przyjaźnią może prowadzić kiedyś ponownie do tego tekstu, u góry – o ile przyjaźń przerodzi się w miłość. Ale to już inna historia. 
>>>
W czwartek zakończyła się prawomocnie sprawa, jaką kontynuowaliśmy z bratem po Mamie. 
Kamień spadł mi z serca. W sumie zakładałem optymistycznie, że „nasze u góry” – może nie tyle na podstawie wyroku sądu pierwszej instancji, ale widząc dramatyczną argumentację przeciwnika w apelacji – ale cóż, ten kto zna temat, wie, że dopóki człowiek wyroku nie słyszał, nie ma co być pewnym. 
Najpierw półgodzinne opóźnienie, potem radosna twórczość (żenada, po prostu bzdury – w wykonaniu pełnomocnika fachowego) przeciwnika – i wreszcie. „Oddala apelację”. 
Nie cieszę się z pieniędzy, które w ten sposób uzyskam – całkiem spora sumka łącznie. Cieszę się, że wygraliśmy – ale to jest gorzka radość. Cały ten proces i wszystkie nerwy z nim związane to wina głupoty pracodawcy. Gdyby pomyślał, porozmawiał z Mamą, wyjaśnił sytuację – nie było by problemu, sprawa by nigdy nie zaistniała. Postanowił ją postawić przed faktem dokonanym, po czym w toku procesu naginając w żałosny sposób rzeczywistość na własne potrzeby – wyszło jak wyszło, stracili łącznie 10.000 zł. A to, co powodowało moją wściekłość i zawzięcie – niestety, ale mówię to wprost – to fakt, że popsuli w ten sposób Mamie ostatnie 3 miesiące życia, kiedy musiała się jeszcze tym martwić. 
Nie dożyła ani tego wyroku, ani pierwszego – ale jestem spokojny, że wie, że wygraliśmy, i że się cieszy. To była sprawa honoru. Chyba była by dumna – a ja się cieszę, bo to jednocześnie sukces zawodowy jakiś tam. 
W tym tygodniu Mama mi mocno towarzyszy… Najpierw był Dzień Matki – dzień po urodzinach moich – niestety, w poniedziałek nie miałem jak, więc na grób pojechaliśmy w niedzielę. Domiś zmówił modlitwę, niesamowite jest: zawsze wie, że jedziemy na cmentarz, że do babci Ewy, że zapalić świeczkę. Posiedziałem sobie chwilę sam i pogadałem z Mamą – tak, jak ona to robiła, przychodząc z nami, kiedy gadała ze swoją mamą i babcią. Pierwszy Dzień Matki bez Mamy… Ciężko. Rok temu też nikt nie wiedział, że od Dnia Matki został jej niecały miesiąc życia… Nie doceniamy tego, co mamy – aż tego szlag nie trafi. A potem ten czwartek i rozprawa. Ha! I jest nawiązanie do przyjaźni – niesamowite było, ile osób i jak życzliwie podeszło do mnie, okazało pomoc i wspierało w tej sprawie. Mama miała wielu przyjaciół – takich prawdziwych, co my widzimy teraz, kiedy jej już nie ma. 

Mama inaczej

Dzisiaj nieco inaczej, nie stricte o liturgii słowa jak zwykle. Bo o uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny chodzi, dla innych Matki Bożej Zielnej, jeszcze dla innych rocznicę (123) tzw. cudu nad Wisłą, czy też po prostu – zupełnie po świecku, bez akcentu maryjnego – święto Wojska Polskiego. 
Po prostu uświadomiłem sobie, że od czasu odejścia mojej Mamy – zaraz będą 2 miesiące – sytuacja jest zupełnie inna, i tak po ludzku jako dla człowieka wierzącego mam teraz inną Mamę, właśnie Maryję. Mimo, że – jak wierzę – i jedna, i druga są teraz częścią wiekuistej radości, do której my wszyscy zmierzamy. Z tego zaś płyną jakby dwa dla mnie wnioski. Po pierwsze, te wielokrotne w ciągu roku wspomnienia, święta i uroczystości maryjne to kolejna okazja, aby wspomnieć Mamę. Może nie we Wniebowzięcie, ale wczoraj, była ku temu fajna okazja – spotkaliśmy się z właściwie jedyną bliższą zbliżoną wiekowo do nas rodziną ze strony Mamy, siłą rzeczy były wspomnienia o prababci, babci i Mamie. Tak pozytywnie, bez użalania się. Po drugie, to dni, kiedy uświadamiam sobie od tego krótkiego czasu, jak wiele jest mądrości w tym, że Kościół wzrok wierzących raz po raz kieruje właśnie na nią – na Maryję. Bez znaczenia, czy w tajemnicy jej wniebowzięcia, szkaplerza, zwiastowania Pańskiego, królowej różańcowej czy w jakiejkolwiek z postaci, w których na przestrzeni wieków przypominała o sobie ludziom, przynosząc kolejne łaski. I po trzecie – że chyba właśnie ci, którzy już po ludzku swojej Mamy nie mają na ziemi, szczególnie to zauważają. 
A liturgia, ewangelia tego dnia (Łk 1,39-56) pokazuje bardzo wielką pokorę i chęć bycia użyteczną ze strony Maryi. Sama, w cudowny sposób nosząc pod sercem Syna, za przeproszeniem tłucze się kawał drogi do dalekiej i starszej krewnej Elżbiety, po czym następuje jakby pierwszy dialog Jezusa z Janem: dwójka nienarodzonych ludzi – Bóg-Człowiek i ostatni z proroków, który wskaże Go, dają znać o niezwykłości dziecka Maryi, co staje się zrozumiałe także dla Elżbiety. Maryja wędruje, aby pomóc, aby wspierać – a jednocześnie nie przestaje dziękować Bogu za wyróżnienie, jakie ją spotkało, doceniając wyjątkowość swojej sytuacji, nawet jeśli nie do końca była świadoma tego, co ją czeka w przyszłości. Działa, żyje i nie przestaje dziękować Bogu za to, czym ją obdarzył – otwarta na wszystko i potrafiąca to, co ją spotyka, przyjmować w duchu wiary i zawierzenia. I o ile samo to nie czyni ją tym, kim się w historii Kościoła stała, to jednak być może właśnie dlatego ją, a nie kogo innego, Bóg wybrał na matkę tak Jego Syna, jak i – ostatecznie, na podstawie słów Jezusa z krzyża – na matkę całego Kościoła i wszystkich ludzi, symbolicznie reprezentowanych przez umiłowanego ucznia. Niby takie proste sprawy – a sam wiem, jak ciężko z tym jest. 
Bardzo trafiła do mnie w tym roku modlitwa przy błogosławieństwie ziół w tym dniu, są tam m.in. takie słowa:

Zachowaj je od zniszczenia, aby wzrastały, radowały oczy, przynosiły jak najobfitszy plon i mogły służyć zdrowiu ludzi i zwierząt. A gdy będziemy schodzić z tego świata, niechaj nas, niosących pełne naręcza dobrych uczynków, przedstawi Tobie Najświętsza Dziewica Wniebowzięta, najdoskonalszy owoc ziemi, abyśmy zasłużyli na przyjęcie do wiecznego szczęścia.

Kapitalne porównanie. My jako ludzie otrzymujemy nie tyle do panowania, co do wykorzystywania dobra w postaci tego, co rośnie, kwitnie – i w tym dniu przynosimy plony tych roślin z prośbą, aby Bóg im błogosławił dla dobra wszystkich (nie tylko ludzi!) swoich stworzeń na tym świecie. I jednocześnie żywimy nadzieję, wierzymy, że tak samo sytuacja będzie wyglądała w Dniu Sądu: tacy sami my z naręczami dobrych spraw i rzeczy, tylko że tymi zgromadzonymi i jakoś tam wypracowanymi przez siebie za pomocą tego, co dobry Bóg dał do wykorzystania. Mama zawsze lubiła kwiaty, dużo ich było w domu, często je przynosiła i zbierała – sama, nigdy kupne. Tak, zdecydowanie ten obrazek bardzo do mnie trafia – Mama idąca z naręczem kwiatów (jeśli to by miały być dobre uczynki, to na pewno wyjątkowo spory bukiet by się uzbierał) na spotkanie z Odwieczną Miłością. 
W tych dniach wraca także różaniec, modlitwa przez wielu – przeze mnie także czasami – niedoceniana. A bo to takie bezmyślne klepanie – nie da się ukryć, wtedy nie ma sensu. Jednakże ja w niej widzę bardzo duży sens, ponieważ jest w ten sposób uniwersalna, że małą koronkę zmieścisz wszędzie, aby w jakimkolwiek momencie dnia (no, może poza kierowaniem pojazdami – tu jednak radził bym skupić się na jeździe) powierzyć Bogu przez Maryję wszystkie sprawy swoje, i nie tylko swoje: radości, porywy serca i dziękczynienie oraz prośby. Tu nie trzeba wymyślać epopei w ramach rozważań. Czasami wystarczy dosłownie jedna myśl – to ma być modlitwa szczera, z serca, twoja. 
I wreszcie ostatnia myśl, często wracające słowa pieśni, która szczególnie mi się wbiła w pamięć, bo zasłyszana przy/w jednym z podhalańskich kościółków, z pięknym widokiem Tatr, urokliwymi kapliczkami tu i tam czy sanktuarium dominikańskim na Wiktorówkach:

1. Dobra Matko i Królowo z Jasnej Góry,
Z wdzięcznym sercem dziś ku Tobie wznoszę wzrok,
Nie potrafię podziękować za Twe Serce,
Którym wspierasz każdy czyn mój, każdy krok.

Ref. Jesteś tuż obok mnie, jesteś ze mną,
W rannej mgle, w słońcu dnia i w noc ciemną.
Wspierasz mnie, chronisz mnie w swych ramionach.
Jesteś tuż obok mnie w każdy dzień.

2. Gdy upadam, Ty wyciągasz do mnie ręce,
Gdy mi ciężko, Ty oddalasz to, co złe.
Twą obecność czuję zawsze, czuję wszędzie,
Z Tobą, Matko, tak radosne serce me!
 
3. Choćby chmury przysłoniły Cię, Maryjo,
I zginęła gdzieś za nimi Twoja twarz,
Wiem, że Serce Twe i oczy zawsze żyją,
Wiem, że jesteś przy mnie blisko, wiem, że trwasz.

Święta Mama

W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn, i ten, komu Syn zechce objawić. Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie». (Mt 11, 25-30)

Nigdy bym nie wpadł na to, aby te słowa odnieść do uroczystości pogrzebowej, czyjejkolwiek. A w środę to właśnie je odczytał ks. Tomek, a na ich temat mówił w homilii pogrzebowej Mszy Świętej za Mamę ks. Krzysiek. Tym bardziej z perspektywy czasu zaskakujące jest dla mnie to, co i jak powiedział – ok. 10 minut przed Mszą, kiedy składał mi w zakrystii kondolencje i witaliśmy się, pytał, czy są jakieś teksty, które chcielibyśmy usłyszeć w liturgii – odpowiedziałem, że nie, że pozostawiam to celebransom. 
Do dzisiaj nie wiem, skąd wziął się w kościele ks. Tomek. Ks. Krzyśka poprosiłem w naszym imieniu, bo Mama zawsze uwielbiała go słuchać w Jakubku, w latach jego „duszpastuchowania” akademickiego – jeśli kogoś by chciała posłuchać, to właśnie jego. Sam tego nie pamiętam, ale podobno kościół był pełen ludzi – m.in. nasza (moja i brata) wychowawczyni z podstawówki, mieszkająca blok dalej od rodziców, i bardzo wiele życzliwych osób. 
Maślak zaczął od tego, że nie jest niczym złym bycie prostaczkiem przed Bogiem – bo mądrością i roztropnością przed Nim tak naprawdę mało kto, żeby nie powiedzieć: nikt nie może się pochwalić (nie przypadkiem gdzie indziej jest mowa o prostocie dziecka, potrzebnej do wejścia do Królestwa). To wręcz pewnego rodzaju łaska i błogosławieństwo. I tych właśnie prostaczków – każdego z nas – Dobry Bóg woła i zaprasza od momentu Chrztu przez całe życie, właśnie tymi słowami: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Nie kto inny, nie inaczej – Ja jestem odpowiedzią, finiszem, wielkim finałem i ostateczną nagrodą dla wytrwałych. Bóg zaprasza nas do wspólnego wędrowania drogami życia – przy czym wcale nie jest tak, że musi być lekko, łatwo i przyjemnie. Każdy ma swoje jarzma, krzyże, grzechy, wady i problemy – sztuką jest nie zwalać ich na innych, a umieć dobrze zagospodarować i znieść. 
Boże zaproszenie w życiu i jego przyjęcie nie stanowi jakiegoś klucza, kamienia filozoficznego, który rozwiązuje wszystkie problemy i czyni wszystko prostym jak przysłowiowy drut. To przestrzeń i płaszczyzna, która właśnie temu, co trudne, męczące i bolesne pozwala nadać piękny sens i wymiar wykraczający poza to, co doczesne. Jezus wprost wskazuje na siebie, każe uczyć się właśnie od Niego cichości i pokory serca, w codziennych problemach, trudach, czasami dramatach, takim niejednokrotnym krzyżowaniu. Tylko On jest ukojeniem, tylko On sam stanowi odpowiedź i nagrodę dla wytrwałych. To tylko z Nim wszystkie te brzemiona i krzyże otrzymują nowy sens – stając się, jak mówi ewangelista, słodkimi czy też lekkimi; do udźwignięcia, do zniesienia, do wypełnienia. 
W kontekście odchodzenia słowa te nabierają zupełnie nowego wymiaru – wielka obietnica i zapowiedź dla tych, których „życie zmienia się, ale się nie kończy” (jedna z prefacji z Mszy za zmarłych), którzy po ludzku dochodzą do swojego ziemskiego końca. Zresztą, tak naprawdę – to obietnica jest głównie dla tych, którzy po nich pozostają – rodziny, bliskich, krewnych, przyjaciół. Ten, kto umarł i przeszedł dalej – ta osoba już wie, dla niej wiara przemienia się w wiedzę i poznanie dosłownie twarzą w twarz Boga Ojca, który, jak wierzymy, zaprasza do swojego domu. Ta nadzieja jest głównie dla nas, którzy pozostajemy tutaj, pogrążeni w żałobie, żalu i smutku po odejściu kochanej Mamy. Mama już w Bogu znalazła ukojenie swojej duszy – a teraz to ukojenie po jej odejściu ma stać się naszym udziałem; w tych szczególnie trudnych dniach, kiedy Bóg zaprasza i przytula, ot tak, jak Ojciec, i prosi, aby pozwolić Jemu samemu być ukojeniem tego wszystkiego, co targa pełnym żalu i bólu sercem. To jest nadzieja dla nas i, jak wierzymy, stało się udziałem Mamy w godzinie jej śmierci. A do tego taka piękna rzeczywistość wymiany – Mama już nie musi dźwigać tego, co było trudne po ludzku za życia na ziemi, a będąc w bliskości Boga staje się naszym orędownikiem, który może podpowiadać i prowadzić, pomagać z tymi naszymi sprawami. Wierzę w to bardzo mocno. Kto może bardziej i więcej pomóc, niż święta Mama?
Msza Święta była piękna i prosta. Na cmentarzu dosłownie tłum ludzi – koleżanki i koledzy Mamy bardzo się zorganizowali (rodzina pozostała niewielka), sporo znajomych brata, kilku moich. Po fakcie – także ludzie ode mnie z pracy, jak się dowiedziałem, kolejne miłe zaskoczenie. Prosta, cicha kaplica z prostą kamienną jasną urną, prosty krzyż – takie, jak by to chciała Mama; zawsze podkreślała, że chce być skremowana. Odprowadzenie Mamy do grobu – spotkała się i spoczęła obok babci, a grób dalej prababcia. Króciutka ceremonia – Mama pośmiertnie została przez Prezydenta RP odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, odznaczenie odebrał brat. Płakałem kilka razy, najgorzej było, kiedy – na prośbę taty – dziękowałem wszystkim w naszym imieniu (przygotowałem tekst na kartce wieczorem, ale jak się rozkleiłem, to mówiłem zupełnie z głowy, bo nic nie widziałem…). A potem tylko rosnące morze kwiatów na grobie. Zupełnie przypadkiem zauważyłem – wieniec od nas był dokładnie taki, jakie Mama (zawsze sama) przygotowywała: dużo gałązek z igłami, zielonego, i jakieś proste kwiaty. 
Jest bardzo ciężko. W czwartek, trzecie w ogóle i ostatnie przed wakacjami i jesienią kolokwium, ustne i najtrudniejsze. Trzeba jakoś spróbować chociaż ogarnąć materiał. Pełno formalności do załatwienia związanych z odejściem Mamy – ale to chyba dobrze, bo jest się czym zająć. Sprawa w sądzie z pracodawcą – pociągniemy ją z bratem dalej, chodzi o zasadę a nie pieniądze. I taki straszny żal, który po prostu czasami się odzywa w sercu – dzisiaj np. kiedy spojrzałem na pralkę, bo przypomniała dzień, kiedy przed ślubem właśnie z Mamą łaziliśmy po sklepie, żeby ją wybrać i kupić… Momentami wydaje mi się, że jest ok, a momentami się rozsypuję… 

Mama odeszła

Wszystko się posypało 20 czerwca. Wtedy odeszła Mama.

Tak sobie myślę – dzień się źle zaczął. Rano rozwaliła mi się teczka – przed samym wyjściem do pracy trzeba było się przepakowywać. Przed południem podszedłem jeszcze do taty do pracy po ostatni papier – ZUS wymyślił sobie, kompletnie nieczytelną, tabelkę a’la pełnomocnictwo – brat wydrukował, Mama podpisała i miałem dołączyć do wniosku o rentę. Tak naprawdę w pracy nic tego dnia nie zrobiłem – dosłownie. Od samego rana kserowałem dokumenty (żeby kopia została – ZUS życzy sobie oryginały), potem to wszystko układałem, parafowałem, sprawdzałem po 3 razy. Jak już skończyłem – zapakowałem w kopertę, zaadresowałem. Chwila spokoju, coś tam dokończyłem w pracy. Pomyślałem – zadzwonię do mamy, było ok. 13:00. Nie odbierała – nic dziwnego, stwierdziłem, pewnie u lekarza jeszcze była. 
O 13:59 – godzinę zapamiętam do końca życia – zobaczyłem: dzwoni tata. Momentalnie nabrałem złych przeczuć – widzieliśmy się ze 3 godziny wcześniej. Płakał. Powiedział jedno zdanie – że mogę tego nie wysyłać, bo Mama umarła. 
Po pół godzinie wycia w toalecie jakoś się ogarnąłem, powiedziałem w sekretariacie, co się stało i że wychodzę. Ta podróż do domu do rodziców była jakaś nierzeczywista… Dobrze, że miałem okulary przeciwsłoneczne, bo łzy leciały ciurkiem cały czas. Taka bezsilna rozpacz, przeplatana chyba dość bezmyślnie z jednej strony, a z wielką wiarą z drugiej zdrowaśkami zaciskanych do białości palców na małym różańcu. I jakby w tle, jak jakiś dziwaczny pokaz slajdów, tony wspomnień – od maleńkiego do ostatniego spotkania, w minioną niedzielę. Na miejscu wszedłem do kościoła, w którym tyle razy polecałem Bogu wszystko i wszystkich, piękne i bolesne sprawy – generalnie pełen turystów, błysków fleszy i rozmów; uciekłem do bocznej kaplicy i uświadomiłem sobie, że nie wiem, co Mu mam powiedzieć. Kołatające się po głowie „dlaczego?” brzmiało dość bezsensownie – przecież nie znamy dnia ani godziny (np. Mt 25, 1-13), czyli Mamy czas po prostu nadszedł. Pozostała chyba tylko wielka prośba o to, aby Mama w Nim samym znalazła doskonały odpoczynek i swoje miejsce. Tam, gdzie już nic nie boli, gdzie nie ma zmartwień i bólu – a każdy stapia się z odwieczną Miłością. 
Do dzisiaj tego nie ogarniam. Mama walczyła z rakiem półtora roku – i o ile miał bym bać się tego najgorszego, to nie raz, ale nie w tym czasie. Była bardzo słaba po zabiegach związanych z płucami w zeszłym roku – lekarze sami przecierali oczy, kiedy naprawdę szybko doszła do siebie. Wszystko szło w pięknym kierunku – do momentu tych bólów głowy, które pojawiły się na wiosnę. Pomimo beznadziejnego poziomu służby zdrowia ludzi tak ciężko chorych nawet w naszym chorym kraju diagnozują szybko – okazało się najgorsze: przerzuty do mózgu, nieoperacyjne, w 2 miejscach. Szybkie badania, uderzeniowa krótka radioterapia. Tydzień wcześniej zaczęła się chemioterapia. Rozmawiałem z ludźmi, wiedziałem, że znane są przypadki, gdy tego typu przerzuty zabijają dosłownie w ciągu tygodni. Mama zaczęła mieć problemy z koncentracją i pamięcią – natomiast cały czas funkcjonowała normalnie, sama, spotykała się z ludźmi, wychodziła albo jeździła na spacery. Zauważyliśmy, że przybrała nieco na wadze, w niedzielę na obiedzie z radością patrzyliśmy, jak wrócił jej apetyt. Wszystko szło, po ludzku sądząc, ku dobremu – wiedzieliśmy, że musi się udać. 
W czwartek poszła do swojej pani onkolog, widziała się tam z matką chrzestną brata – też walczącą od lat z nowotworem. Porozmawiały, Mama miała poczekać na brata, który wracając z uczelni miał zawieźć ją do domu. Zdzwonili się, młodemu się przedłużyły zajęcia – nie ma problemu, powiedziała, czuła się świetnie, pogoda była śliczna, pojedzie tramwajem. Dzwoniła jeszcze z odległości ok. 15 minut od domu. To brat znalazł Mamę w domu, jeszcze bezskutecznie próbował ją reanimować. Gdy przyjechało pogotowie – lekarz stwierdził zgon. Pocieszał, że przy takim schorzeniu to najlżejsza dla chorego droga odejścia – gdyby choroba postępowała, Mama po prostu stawała by się coraz bardziej odległa, coraz mniej by pamiętała i kojarzyła, a przy tym bardzo by bolało… Tu – upadła, krwotok wewnętrzny, i umarła. Tak po prostu. 
Tata się dosłownie rozsypał – wiedzieliśmy, że to na naszych barkach spocznie przygotowanie pogrzebu i ogarnięcie wszystkiego. Siedzieliśmy w domu, rycząc jak bobry. Była i już jej nie ma. Większość wziąłem na siebie, wszystko udało się całkiem sprawnie załatwić. Mama mówiła nie raz o testamencie – znaleźliśmy w jej pokoju, faktycznie, spisany na dodatek w dniu urodzin mojej żony, 3 lata temu. Serce aż ściskało, kiedy czytaliśmy to charakterystyczne pochylone pismo, którym przez tyle lat Mama wpisywała dedykacje w książki, jakimi nie raz nas obdarowywała (zawsze ciesząc się, że obydwoje lubimy czytać), czy zwykłe kartki w kuchni, kiedy wychodziła wcześniej do pracy – to i to macie na obiad, kupcie to, zdzwonimy się w dzień, ściskam Mama. Ciągle mam w telefonie jej numer – zgodziła się na komórkę dopiero, kiedy zachorowała – i sporo smsów sprzed 2-3 dni przed jej odejściem. Przejrzeliśmy jej skrzynkę mailową – żeby sprawdzić, z kim utrzymywała kontakt, i powiadomić o jej odejściu i pogrzebie. Niesamowite było to, że wiele maili pomijała, ale otwierała każdy ode mnie, szczególnie ze zdjęciami Dominiczka. Dostaliśmy bardzo dużo kondolencji – piękne było to, że zupełnie różni, znani z innych sytuacji życiowych (szkoła, studia, praca, po prostu przyjaciele) opisywali Mamę w ten sam sposób, wskazując na te same cechy charakteru – nie żadne ogólniki i laurki, ale konkrety. 
Jedna z przyjaciółek napisała, że w ostatnim mailu, na 3 dni przed odejściem, Mama napisała, że „czas już odpocząć”. Czy coś przeczuwała? Czy czuła, co się zbliża? Nie wiem, i pewnie się nie dowiem. Na pewno miała świadomość, że rak mózgu to w pewnym sensie kwestia czasu, zanim człowiek odchodzi. Lekarze kazali być dobrej myśli – ale mam wrażenie, że swoje mogli wiedzieć i rozumieć, że koniec się zbliża; nie mam im tego w ogóle za złe, Mama do końca była pełna woli życia, zawsze mówiła, że „jak już zwalczę to świństwo, to…” – miała dużo planów, chciała więcej czasu spędzać z naszym małym…. i nie zdążyła. Pan Bóg zdecydował inaczej. 
Teraz tak sobie myślę, że nigdy bardziej niż w tamtych dniach w Niego nie wierzyłem – może to zabrzmi paradoksalnie. To odejście Mamy nie spowodowało u mnie kryzysu wiary w tym sensie, że zanegowałem Jego samego i wszystko, w co dotąd wierzyłem. Wściekałem się na Niego, złorzeczyłem, próbowałem zrozumieć – dlaczego tak, dlaczego teraz – ale równocześnie wierzyłem, że w tej chwili Mama jest już tylko w cieniu Jego rąk, w blasku Jego miłosiernego spojrzenia. Że w Nim właśnie znajduje ukojenie i swoją przystań, do której tak naprawdę zawsze zmierzała – wychowując nas na ludzi bynajmniej nie idealnych i genialnych, ale mam nadzieję mądrych, o kręgosłupie moralnym, pewnych wartościach, którym od małego wpajano, że trzeba być, a nie mieć i to przede wszystkim dla innych, że nie można wstydzić się swoich poglądów, że trzeba umieć bronić swojego stanowiska, umieć się sprzeciwić temu, co złe – i tylu innych pięknych prawd. W tym tego, że człowiek po to ma serce i rozum, żeby z obydwu korzystać – wierząc, ale i myśląc. Dlatego tak strasznie lekko zrobiło mi się na sercu, kiedy we wtorek – miałem tego dnia 2 kolokwia, musiałem pójść – przyśniła mi się Mama i była po prostu uśmiechnięta. Dla mnie to znak, że znalazła odpowiedź na wszystko i jest już tam, dokąd wszyscy zmierzamy, szczęśliwa i ukochana przez Boga. 
Żegnaj, Mamusiu. Nie masz pojęcia – i ja chyba też nie – jak ciężko będzie żyć bez Ciebie, która od zawsze i zawsze po prostu byłaś obok. Ale wierzę i wiem, że jesteś tam u góry i patrzysz na nas. Mam nadzieję, jak to Ty zawsze mówiłaś, kiedy odwiedzaliśmy babcie na cmentarzu, że nie będziesz musiała się za nas wstydzić. 
Adieu. Do zobaczenia – z Bogiem i w Bogu. 

Jak to będzie z tymi żniwami

Jezus odprawił tłumy i wrócił do domu. Tam przystąpili do Niego uczniowie i prosili Go: Wyjaśnij nam przypowieść o chwaście! On odpowiedział: Tym, który sieje dobre nasienie, jest Syn Człowieczy. Rolą jest świat, dobrym nasieniem są synowie królestwa, chwastem zaś synowie Złego. Nieprzyjacielem, który posiał chwast, jest diabeł; żniwem jest koniec świata, a żeńcami są aniołowie. Jak więc zbiera się chwast i spala ogniem, tak będzie przy końcu świata. Syn Człowieczy pośle aniołów swoich: ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Wtedy sprawiedliwi jaśnieć będą jak słońce w królestwie Ojca swego. Kto ma uszy, niechaj słucha! 
(Mt 13,36-43)

Niewiele jest w Ewangelii miejsc, gdzie Jezus tak dokładnie, wprost, że bardziej się nie da, tłumaczy przypowieść. I do tego – uczniom. Nie ma tu jednak ani słowa wyrzutu – po prostu wyjaśnienie. Bo Bóg – Ten prawdziwy – przychodzi do człowieka, aby uprościć, aby wyprostować to co zakręcone i powykrzywiane, aby ułatwić i zatroszczyć się. (W tym kontekście – polecam świetny felieton o. Dariusza Kowalczyka SI z najnowszego GN)
Bóg jako wielki i dobry Siewca, który działa rękami swojego Syna. Nasiona to my – ludki Boże, istniejące od momentu naszego poczęcia, i dążące ku nieskończoności ze swoją nieśmiertelną duszą z jednej strony, i ludzkimi słabościami z drugiej. Każdą swoją decyzją, każdym dokonanym wyborem zbliżamy się do owego Dnia Sądu, tak obrazkowo powyżej opisanego jako żniwa, i stajemy się – a to synami królestwa, gdy postępujemy właściwie, a to synami Złego, kiedy dajemy się owemu Złemu skusić. 
Czy należy powyższe słowa interpretować jako permanentny koniec dla tych, którzy w swoim życiu częściej wybierali Złego, stając się bardziej jego synami? Czy spotka ich los, jaki spotyka chwasty, spalane bez mrugnięcia okiem w ogniu? Nie wątpię – Bóg przyjdzie i będzie sądził. Będą Mu wiadome wszystkie uczynki danego delikwenta, owe zgorszenia i nieprawości. I pewnie tych opornych spotka jakaś, być może bardzo nawet dotkliwa kara w formie czegoś, co znamy jako „czyściec”. Nie wierzę jednak (niestety?) w to, że Bóg – Miłość bez końca – będzie chciał kogokolwiek zatracić na przysłowiowy „amen”, bo – przy całym szacunku dla Jego wielkości i faktu, iż dał nam wolną wolę, to stało by w sprzeczności z Jego umiłowaniem każdego z nas. 
Mamy czas tutaj, na ziemi, dany aby dokonywać wyborów, opowiadać się po Jego lub Złego stronie. W końcowym rozrachunku, przy owych anielskich żniwach, Bóg rozsądzi, i niektórych nagrodzi od razu, a niektórym każe poczekać, i sama świadomość tej konieczności będzie dla nich wydaje mi się dość dotkliwą karą, takim właśnie oczyszczaniem. Zdecydowanie o. Wacław Hryniewicz OMI mnie przekonuje w tym zakresie 🙂
>>>
To był – jeszcze jest – dość napięty i intensywny czas. Podjąłem decyzję i zrealizowałem ją – porozumiałem się z pracodawcą co do rozwiązania umowy. Formalnie pracuję do końca sierpnia, praktycznie zaś 2 sierpnia jestem ostatni dzień, reszta to proporcjonalny wymiar urlopu do wykorzystania. Materialnie na tym stracimy – kilkaset złotych mniej; forma zatrudnienia w nowym miejscu też mniej ciekawa – umowa na zastępstwo zamiast umowy na czas nieoznaczony (ale zakładam, że będzie dobrze, jak się sprawdzę to zatrudnią normalnie). No i niepełny etat – w urzędzie się tak nie da, że niby jesteś, ale jeden dzień w tygodniu Cię nie ma. Ale pod każdym względem praca będzie spokojniejsza, lepsza, bardziej normalna, w sensowniejszych godzinach – będę w domu wcześniej. Urząd – fakt, w pewnym sensie „wielki powrót”. 
Tak więc wszystko jakby się układało. Ostatnie 3 dni w tej pracy. Zupełnie inne podejście do wszystkiego, spokój, dystans. Nie rusza mnie to już. Na nic się nie napinam, nie muszę się wykazywać – bo i po co, przede wszystkim dlatego, że nawet kiedy mi zależało i się wykazywałem, to nikt nawet tego nie zauważał.
Mama szczęśliwie przeszła pierwszą serię chemioterapii, w kontekście tego, jakie mogły być, naprawdę praktycznie obyło się bez komplikacji i skutków ubocznych. Trzymamy mocno kciuki, teraz odpoczywa, niestety przez tropikalną pogodę trudno się oddycha.  

Nieskończone zwielokrotnienie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą. Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie! Albowiem na tym polega Prawo i Prorocy. (Mt 7,7-12)

Piękna kontynuacja tekstu dzisiejszego czytania (Est [Wlg] 14,1.3-5,12-14), w którym królowa Estera podjęła bardzo mądrą decyzję: zwrócenia się do Boga w bardzo pięknych słowach m.in. „Wspomnij, Panie, pokaż się w chwili udręczenia naszego i dodaj mi odwagi. Królu bogów i Władco nad wszystkimi władcami’. 
Pan Bóg już taki jest, że nie znosi lenistwa. Taka prawda. Nie mówi dzisiaj – siedź i rozmyślaj o niebieskich migdałach, a spadnie ci ode mnie manna z nieba. Spadała, ale gdy tego naprawdę wymagała sytuacja, w wypadku Narodu Wybranego. Bóg jest Bogiem czynu, ludzi aktywnych, ludzi gotowych do działania i walki. Szukać, kołatać, prosić. Działać. Zawierzyć swoje działanie Bogu – ale nie pozostawiać Go na polu działania jako Tego, co ma odwalić całą czarną robotę, a człowiek przychodzi potem na gotowe – i działać z Jego imieniem na ustach i w sercu. 
Nie wiem, czy każdy człowiek jest zły – natomiast  każdy z pewnością ma nagrabione wiele, nagrzeszone. Stworzeni na Boży obraz i podobieństwo, z natury rzeczy jesteśmy dobrzy i co najwyżej się psujemy w życiu, przez co stajemy się gorsi. Jeśli to zło, o którym pisze ewagngelista, a mówi Jezus, rozumieć jako grzeszność – niestety, smutna prawda. A jednak, w tej grzeszności potrafimy być między sobą dobrzy, pomocni, bezinteresowni, troskliwi. Potrafimy usłyszeć potrzeby innych – dzieci, wnuków, małżonka, osób najbliższych, przyjaciół. Nie sposób więc wątpić, aby Bóg był nieskończonym zwielokrotnieniem tych naszych pozytywnych cech, którymi kieruje się, działając wobec małego człowieczka. 
Lubimy, jak wszyscy naokoło są mili, uprzejmi, uczynni, pomocni – wobec mnie. Lubimy być obiektami tego, co dobre, przyjmować to wszystko. W drugą stronę – na zewnątrz – już gorzej, bo tu włącza się mentalność Kalego tak zwana. Jak ja świnię podrzucę komuś – to ok; ale jak ktoś mnie – to wara! Mało to konsekwentne, ale cóż. Bóg wskazuje na to, że powinniśmy jednak wykazać się tym minimum konsekwencji i  tak działać wobec innych, jakiego działania my od nich oczekujemy. Zwykła uczciwość. 
Mamy tendencję do proszenia, zasypywania Boga swoimi intencjami. Niektórzy mówią – bez przesady, pewne rzeczy można samemu… Można. Ale warto i w tych sprawach szukać Bożego wsparcia, zawierzać te sprawy Jemu wprost. Jezus jednak w wielu miejscach wskazuje prosto – proście! Proszenie zresztą przychodzi nam dość łatwo. A dziękowanie? Tu już gorzej. Najczęściej o tym zapominamy – jak się już uda, jak po wszystkim, to temat zamknięty; a podziękować? No bez przesady. Warto o tym pamiętać – i poza proszeniem pomyśleć o dziękczynieniu, rozmowie z Bogiem zupełnie innej, ale równie dobrej i skutecznej, a przede wszystkim: świadczącej o tym, że pamiętamy o Nim nie tylko w tych podbramkowych chwilach, ale także wtedy, gdy jest dobrze. 
Piękna sprawa. Prosić, kołatać, ale i dziękować – i w tych różnych relacjach, różnych płaszczyznach rozmowy, odnajdywać Jego wolę. 
Dziękuję za słowa modlitwy za moją mamę, na pewno ona sama jest za nie równie wdzięczna. Jest podobno lepiej, ale pozostaje wiele niewiadomych. Więc nadal proszę.