W ręku Jego my i nasze słowa – i nie tylko

Papież bardzo aktywnie pielgrzymował do Wielkiej Brytanii – więc jeszcze co nieco na ten temat, jako że pielgrzymka już się zakończyła (tylko mi czasu brakuje, żeby pisać – a że zagadnień jakby sporo, to i wpisy pewnie nieznośnie długie?).
Jeszcze w piąte 17.09.2010 Benedykt XVI w Twickenham w południowo-zachodnim Londynie dokonał inauguracji  Fundację Sportu im. Jana Pawła II, podczas której mówił pięknie o potrzebie zdrowej rywalizacji i konkurencji, nie tylko patrzeniu na wynik, i o tym, czym ma być kształcenie młodych ludzi:

Uznajemy, że bardziej (niż końcowy wynik – PAP) liczy się to, jak postępujemy i jak konkurujemy przed Bogiem i innymi. Z Bożą pomocą chcemy respektować i podtrzymywać życiodajnego ducha, który manifestuje się w sporcie, myślach, słowach i uczynkach”.

Papież przypominał także o ważności i konieczności wręcz bycia nie tylko dla siebie, dla zysku – a dla ludzi wokół:

Proszę was, abyście nie stawiali sobie jednego ograniczonego celu i pomijali wszystkie inne. Posiadanie pieniędzy umożliwia bycie wielkodusznym i czynienie dobra w świecie, ale jeśli robi się to dla samego siebie, nie wystarcza to, abyśmy byli szczęśliwi. Bycie w wysokim stopniu wyszkolonym w niektórych działaniach lub zawodach jest dobre, ale nie da nam zadowolenia, jeśli nie będziemy ciągle dążyli do czegoś jeszcze większego. Może to uczynić nas sławnymi, ale nie zrobi z nas ludzi szczęśliwych.

Całość przemówienia do młodych – tutaj

Tego samego dnia papież spotkał się z przedstawicielami oświaty, nauczycielami i wychowawcami w Kolegium Uniwersytetu Najświętszej Maryi Panny w londyńskiej dzielnicy Twickenham (całość przemówienia – tutaj):

Oświata nigdy nie jest i nigdy nie może być rozpatrywana jako działalność utylitarna i nic więcej. Jej sednem jest kształtowanie osoby ludzkiej, wyposażenie jej w to, co potrzebne do zrealizowania życiowego potencjału. W największym skrócie chodzi w niej o przekazanie mądrości. A prawdziwa mądrość jest nierozłączna od wiedzy o Stwórcy

Co ciekawe, przynajmniej z pozoru (jako że w każdym tekście i tak, mniej lub bardziej, na pierwszy plan wysuwała się oczywiście kwestia skandali seksualnych) media brytyjskie również w pozytywnym sensie nie marginalizowały i pisały o pielgrzymce Następcy Piotra – w najpoczytniejszych tytułach pojawiły się na pierwszych stronach sformułowania typu „Nieprawdopodobna misja”, „Walka o wiarę” czy „Papież podkłada ogień pod ateistycznym ekstremizmem”. Szczególnie trafne wydaje się być to ostatnie – bo tu nie chodzi o żadną neutralność światopoglądową, a po prostu o agresywne tępienie wiary, na razie głównie katolickiej (choć z pewnością później także innych, o ile nastąpi na to społeczne przyzwolenie).

W tym kontekście – ciekawy akapit, papieska wizyta spowodowała wyartykułowanie jasne jak najbardziej słusznego poglądu odnośnie kwestii adopcji w Wielkiej Brytanii:

Papieska pielgrzymka jest dla „The Independent” okazją do powrotu do kwestii katolickich ośrodków adopcyjnych w Wielkiej Brytanii, które zostały zamknięte po tym, jak zakazano im wyłączać osoby homoseksualne w grona starających się o adopcję. „Autentyczny pluralizm społeczny pozwala na różnorodność a państwo zachęca do niego i chroni ów pluralizm. Katolickie agencje adopcyjne powinny mieć prawo nie brać pod uwagę par tej samej płci w procesie adopcji, jeśli instytucje te wierzą, że model kobieta i mężczyzna leży w najlepszym interesie dziecka” – stwierdza gazeta.

Nie obyło się również bez akcentów wybitnie ekumenicznych – i chwała Bogu, bo niewiele jest miejsc na świecie takich jak Wielka Brytania, gdzie doszło do tak fundamentalnych i brzemiennych dla dalszej historii chrześcijaństwa podziałów. Ale nie o wykład historyczny tu chodzi. Chodzi przede wszystkim o szukanie wśród podzielonych kościołów tego, co łączy, a nie co dzieli.

A prawda jest taka – na co odpowiedzią jest ustanowienie w zeszłym roku przez papieża możliwości powstawania personalnych struktur dla wspólnot anglikańskich, które chciały by powrócić do Kościoła katolickiego – że Kościół anglikański (jako wspólnota składająca się z bardzo wielu mniejszych, między sobą zróżnicowanych) jest niespójny i dzieli się coraz bardziej na linii sporów odnośnie rozumienia kolegialności (o czym może decydować synod czy zgromadzenie kościoła, a co jest prawdą od Boga pochodzącą, niepodlegającą dyskusji czy dywagacjom), przyzwolenia lub nie na małżeństwa homoseksualistów, czy święcenia kobiet lub homoseksualistów. A to tylko te najczęściej poruszane problemy, o których mowa publicznie. Zaryzykowałbym stwierdzenie – anglikański prymas, honorowy zwierzchnik tej wspólnoty abp Rowan Williams chyba poglądami w tych właśnie spornych kwestiach bliżej jest do wspólnoty katolickiej niż anglikańskiej. Co tylko może cieszyć.

Według mnie – kwestia przechodzenia, powrotów do Kościoła katolickiego wspólnot anglikańskich jest tylko i wyłącznie kwestią czasu – a właściwie rozwiązania problemów majątkowych; wspólnota opuszczając Kościół anglikański traci swój majątek – kościoły, kaplice, zaplecze duszpasterskie – i tu jest problem. Gdy ta kwestia zostanie jakoś rozwiązana, zjawisko to – myślę, modlę się i mam nadzieję – będzie na dużą skalę. A rozwiązanie chyba jest, i to dość proste – skoro na Zachodzie i w krajach anglosaskich kościoły często pustoszeją, niszczeją, nie ma kto w nich sprawować sakramentów, dochodzi do sprzedawania świątyń i zamieniania ich w dyskoteki, kluby, sklepy czy magazyny – to czy istniejące dziś wspólnoty katolickie, parafie, nie mogły by w ramach istniejących kościołów i zaplecza duszpasterskiego przyjąć powracających na łono Kościoła anglikanów? Mogli by, oczywiście. Tylko kwestia powiedzenia tego głośno, przygotowania i woli. W momencie reformacji postulaty nowych wspólnot mogły być interesujące, pociągające i nawet w dużej mierze słuszne, biorąc pod uwagę tamte czasy – jednak kierunek, w którym te bardziej radykalne wspólnoty anglikańskie zmierza, w żadnym wypadku nie prowadzi do Boga, a co najwyżej od Niego oddala, stawiając na ołtarzu człowieka z jego coraz to bardziej wymyślnymi zachciankami w imię wolności.

No i odjechałem od tematu – wizyty papieża. Cóż, taka spontaniczna refleksja. Papież również 17.09.2010 w piątek odprawił nieszpory ekumeniczne wraz z abpem Williamsem, a także obydwaj hierarchowie wygłosili przemówienia. Papież wskazał na wieloletni dialog pomiędzy wspólnotą katolicką a protestancką, zapoczątkowany niepozornym prywatnym spotkanie bł. Jana XXIII z jednym z poprzedników abpa Williamsa na stolicy Canterbury, abpem Geoffreyem Fisherem, do którego doszło w 1960 r. Wskazał, że w obecnych czasach, wspólnoty chrześcijańskie muszą patrzeć w kierunku tego, co łączy, a nie co dzieli; akcentować korzenie chrześcijańskie coraz bardziej laicyzujących się państw. Mówił także o tym, jak ważna dla świata, dla ludzi potrzebujących, jest współpraca na polu ekumenicznym, w celu propagowania pokoju. Ciekawym jest sformułowanie, jakiego papież użył – mówił mianowicie o przygodzie ekumenicznej. Całość przemówienia tutaj.

Doszło także, tego samego dnia, do spotkania Benedykta XVI z z duchownymi i świeckimi różnych wspólnot religijnych Wielkiej Brytanii – jedna krótka myśl z niego, a całość tekstu papieża tutaj:

Katolicy, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na całym świecie, nadal będą budować mosty przyjaźni z wyznawcami innych religii, aby leczyć krzywdy przeszłości i wspierać zaufanie między jednostkami i wspólnotami.

W krótkim spotkaniu z młodzieżą przed katedrą w Westminster, papież powiedział do młodych m.in.:

Proszę każdego z was, najpierw i przede wszystkim, abyście spojrzeli w głąb swego serca. Pomyślcie o całej miłości, do której przyjęcia zostały stworzone wasze serca, i o całej miłości, którą macie dać. Ostatecznie wszyscy zostaliśmy stworzeni do miłości. O tym właśnie wspomina Biblia, gdy pisze, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga: zostaliśmy stworzeni do poznania Boga miłości, Boga, który jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym oraz do znalezienia naszej najwyższej pełni w tej boskiej miłości, która nie ma początku ani końca.

Z kolei w sobotę 18.09.2010 Namiestnik Chrystusa odwiedził w Londynie Dom Świętego Piotra w dzielnicy Vauxhall, w którym mieszka 76 osób starszych – do których skierował takie słowa:

Kiedy postęp w medycynie i inne czynniki prowadzą do przedłużenia życia ludzkiego, ważne jest uznanie obecności coraz większej liczby osób starszych za błogosławieństwo dla społeczeństwa. (…) Bóg pragnie właściwego szacunku dla godności i wartości, zdrowia i dobrego samopoczucia osób starszych, zaś Kościół poprzez swe instytucje charytatywne w Wielkiej Brytanii i poza jej granicami stara się wypełniać Boży nakaz poszanowania życia, niezależnie od wieku i okoliczności. (…) Wiele przeżytych lat pozwala nam docenić piękno zarówno największego daru, jakim obdarzył nas Bóg, daru życia, a także kruchość ludzkiego ducha.

Oczywiście, nie obyło się bez nieporozumień… Gdy papież 18.09.2010 w katedrze w Westminster mówił o ofiarach molestowania seksualnego przez duchownych – media zinterpretowały jego słowa jako nazywanie ofiar męczennikami, podczas gdy papież powiedział tylko, że ich ofiara jest bliska ofiarom męczenników. Ale pretekst był – można było dopisać to, co nie zostało powiedziane, ale kto zwróci  na to uwagę…

Sprzeczne zaś informacje (jak zwykle, niestety, od czasu gdy na czele Biura Prasowego Watykanu stanął o. Federico Lombardi SI w miejsce zdecydowanie lepszego w tej roli dr Joaquina Navarro-Vallsa) pojawiły się odnośnie tego, czy Benedykt XVI w czasie pielgrzymki do Wielkiej Brytanii spotkał się z ofiarami tychże nadużyć seksualnych, czy nie. Rzecznik Watykanu twierdził, że nie – zaś… watykański L’Oservatore Romano napisał, iż tak, do takiego spotkania doszło.

Na istotny fakt zwrócił uwagę dziennik włoski La Repubblica, pisząc, że „papież zmienia stanowczo ton i ciężar” sensu teologicznego traumy „czyniąc podstawowym punktem odniesienia nie oprawcę, potwora w sutannie, a ofiarę, zajmującą najważniejsze miejsce na scenie”. 

I wreszcie – niedziela 19.09.2010, ostatni dzień pielgrzymki – spektakularna beatyfikacja konwertyty ze wspólnoty anglikańskiej, najpierw pastora, później oratorianina, wybitnego myśliciela, nie bez przesady człowieka, o którym można powiedzieć, iż w rozumieniu i podejściu do wielu kwestii wyprzedzał swoje czasy o dobry wiek – kard. Johna Henry’ego Newmanna.

Nie będę tutaj podejmował się pisania notki biograficznej – zrobił to bardzo dobrze x Tomasz Jaklewicz na potrzeby GN, gdzie opisał w jednym tekście życiorys nowego świętego, zaś w drugim – jego myśl i przesłanie.

Czego dowodzi życie i dzieło Newmanna? Że Bóg zawsze znajdzie drogę do serca człowieka, który szuka prawdy i poświęca temu poszukiwaniu życie. Że Bóg odpowiada na szczerze poszukiwanie Go, nawet gdy człowiek żyje w miejscu, środowisku tak bardzo innym niż Kościół katolicki, a nawet wręcz do niego wrogo nastawionym. No i zdecydowanie – że droga człowieka do prawdy, nawet gdy już jest duchownym, może okazać się bardzo długa i wręcz wychodząca poza ramy wspólnoty, w której wiara się zaczęła, dojrzewała i kształtowała. Bóg prowadzi ku prawdzie – pytanie polega na tym, czy człowiek jest gotowy za Nim pójść, i jak daleko? Czy tylko tam, gdzie to nie wymaga poświęceń i narażania się na ośmieszenie, wyszydzanie, pogardę czy wręcz nienawiść – czy dalej, dokąd trzeba, dokąd On prowadzi?

Nie mówiąc o tylu innych ważnych kwestiach, na które bł. Newmann zwrócił uwagę – rola świeckich w Kościele, to jak istotna jest formacja intelektualna, pogłębianie zarówno wiary, jak i wiedzy, poznawanie świata. A jednak – w tym umiłowaniu nauki wiedział, co jest ważniejsze: będąc znanym wykładowcą, porzucił swoją pracę i miejsce, bez którego pewnie nieco wcześniej życia nie wyobrażał sobie, i wybrał niewielkie oratorium, by tam żyć i pracować, i to do końca, nie zważając na zaszczyt nominacji kardynalskiej.

Czy Bóg choć trochę zbliżył się, a może czasami wszedł do serc Brytyjczyków, dzięki tej papieskiej pielgrzymce? Mam nadzieję.

Serce mówi do serca – Sith agus beannachd Dhe dhuaibh uile

Ważne słowa z ust papież padły już na pokładzie samolotu lecącego z Rzymu do szkockiego Edynburga – mówił o skandalach pedofilskich, o winie i zaniedbaniach ze strony Kościoła i woli pracy nad odzyskaniem nadszarpniętego zaufania:
Teraz jesteśmy w momencie pokuty, pokory i szczerości, tak jak napisałem (w liście) do biskupów Irlandii”. „Musimy odbyć czas pokuty i pokory oraz odnowić absolutną szczerość i nauczyć się jej na nowo. (…)_ Ksiądz w chwili święceń, przygotowywany przez lata do tego momentu, przyrzeka Chrystusowi, że stanie się jego głosem, jego ustami, jego ręką i będzie służyć całym swym jestestwem temu dobremu pasterzowi, który miłuje, pomaga i prowadzi do prawdy. Trudno zrozumieć, jak człowiek, który powiedział coś takiego, może potem popaść w taką perwersję. (…) Wiemy, że to jest choroba i że w tym przypadku wolna wola nie funkcjonuje. Musimy zatem pomóc tym osobom w wysiłku przeciwko samym sobie i wykluczyć wszelki ich dostęp do młodzieży. (…) Najwyższym priorytetem są ofiary; jak możemy im zadośćuczynić, co możemy zrobić dla tych osób, by przezwyciężyły traumę, by odnalazły życie i ufność w przesłanie Chrystusa. 
Nie zabrakło słów, zresztą skierowanych bezpośrednio do głowy państwa (i Kościoła protestanckiego także), przypominających z jednej strony o roli, jaką Zjednoczone Królestwo odegrało na przestrzeni wieków w zakresie umacniania i krzewienia chrześcijaństwa w Europie. Papież wspomniał wybitnych przedstawicieli tego narodu, i wezwał Brytyjczyków do wierności swoim korzeniom, które prowadzą do Chrystusa. 
Nieco dziwna może była odpowiedź królowej – czy rola Kościoła katolickiego to jedynie pomoc ubogim i potrzebującym (pierwszy akapit pod w/w linkiem), czy (to mnie już w ogóle rozbawiło) walka ze… zmianą klimatu? Tak, jak najbardziej – ale przede wszystkim głoszenie Chrystusa i Ewangelii, to jest podstawowa misja Kościoła i katolików, zresztą wszystkich chrześcijan. I czy jedyne, o czym można było (a może warto było) powiedzieć do takiego gościa i w takiej chwili, to wezwać, do wolności kultu i unikania przemocy w imię religii? To ostatnie – akurat pudło, chyba że pomyliła adresata tych słów z jakimś władcą muzułmańskim, za przeproszeniem… A gdzie jakaś deklaracja odnośnie woli tego, aby wartości chrześcijańskie były szanowane, doceniane i respektowane, niewyśmiewane w życiu Zjednoczonego Królestwa nie tylko podczas wizyty papieża?
Dziś Zjednoczone Królestwo stara się być społeczeństwem nowoczesnym i wielokulturowym. Niech w tym pełnym wyzwań przedsięwzięciu zachowuje zawsze szacunek dla tych tradycyjnych wartości i przejawów kultury, których najbardziej agresywne formy sekularyzmu już nie cenią ani nawet nie tolerują.
Te słowa odnoszą się nie tylko do Wielkiej Brytanii. To słowa do całego chrześcijańskiego świata,  wszystkich państw i narodów o korzeniach chrześcijańskich (niestety, coraz częściej tylko korzeniach – bo trudno cokolwiek nawiązującego do Boga odnaleźć tam obecnie), nie tylko do Brytyjczyków. Wolę nie mówić o państwach pozostałych kultur… Na każdym kroku dzisiaj widać zjawisko przerażające i zatrważające – pod płaszczykiem poprawności politycznej i w sposób chory rozumianej tolerancji akceptuje się najbardziej nawet niezrozumiałe i bezpodstawne żądania – czy to odnośnie swobody seksualnej, zgody na zabijanie poczętych dzieci, zrównania ze sobą i nazwania małżeństwem związków osób tej samej płci, przyznawania im prawa do adopcji dzieci, używanie argumentu nietolerancji w każdej sferze, bez względu na to, czy faktycznie dochodzi do jakiejkolwiek dyskryminacji.
Warto przeczytać homilię Benedykta XVI z parku Bellahouston w Glasgow.  Papież nawiązał do tego, że Jezus i dzisiaj posyła ludzi, aby głosili Królestwo Boże – także tam, w Wielkiej Brytanii, także do serc tych, którzy tej nauki i Dobrej Nowiny nie chcą słuchać. Zastanawiam się – co by Jezus powiedział, gdyby stanął pomiędzy ludźmi w takiej właśnie Anglii na przykład? Jak by nazwał, opisał to, co by odczuł, zobaczył – w kraju chrześcijańskim, choć może dzisiaj bardziej już z nazwy albo z przymusu, bo tak historycznie było.
Ewangelizacja kultury nabiera coraz większego znaczenia w naszych czasach, gdy „dyktatura relatywizmu” usiłuje przesłonić niezmienną prawdę o naturze człowieka, jego przeznaczeniu i jego ostatecznym dobru. Niektórzy próbują dzisiaj wykluczyć wiarę religijną z życia publicznego, sprywatyzować ją, a nawet przedstawiać ją jako zagrożenie dla równości i wolności. A jednak religia jest w rzeczywistości gwarantem prawdziwej wolności i szacunku, prowadząc nas do dostrzegania w każdej osobie brata lub siostry. Z tego powodu wzywam szczególnie was, świeccy, abyście zgodnie ze swym powołaniem otrzymanym na chrzcie i posłannictwem, nie tylko byli przykładami wiary w życiu publicznym, ale także abyście przyczyniali się do wspierania mądrości i wizji wiary na forum publicznym. Społeczeństwo dzisiejsze potrzebuje jasnych głosów, które proponują nasze prawo do życia nie w dżungli samozniszczenia i arbitralnych swobód, ale w społeczeństwie, które pracuje dla prawdziwego dobra swych obywateli i oferuje im przewodnictwo i ochronę w obliczu jego słabości i kruchości. Nie bójcie się pełnić tej służby dla swych braci i sióstr oraz przyszłości waszego umiłowanego narodu.

I wreszcie – słowa skierowane do młodych Brytyjczyków:

Wzywam was, abyście kierowali życie ku naszemu Panu (por. Ef 4,1) i ku samym sobie. Każdy dzień stawia przed wami wiele pokus – narkotyki, pieniądze, seks, pornografia, alkohol – o których świat mówi wam, że przyniosą wam szczęście, tymczasem są one niszczycielskie i powodują podziały. Jest tylko jedna rzecz, która przetrwa: miłość Jezusa Chrystusa osobiście do każdego z was. Szukajcie Go, poznawajcie Go i miłujcie Go a On wyzwoli was z niewoli błyskotliwej, lecz powierzchownej egzystencji, często proponowanej przez dzisiejsze społeczeństwo. Odrzućcie to, co bezwartościowe i uczcie się swej własnej godności jako dzieci Boże. W Ewangelii dzisiejszej Jezus prosi nas o modlitwę o powołania: modlę się, aby wielu z was poznało i pokochało Jezusa Chrystusa i – przez to spotkanie – poświęciło się całkowicie Bogu, szczególnie ci z was, którzy są powołani do kapłaństwa i życia zakonnego. Jest to zadanie, jakie Pan daje wam dzisiaj: Kościół obecnie należy do Was!
Boga, starając się bardzo, można wymazać z życia publicznego w społeczeństwie. Wierzących i praktykujących można wyśmiewać, nazywać oszołomami, nawet pozamykać w getcie. Publiczne wyrażanie przywiązania do wiary, odnoszenie się do wartości Bożych można nazywać ciemnogrodem, ograniczaniem dziwnie rozumianej wolności, swobody, prawa do samostanowienia itp.

Ale ani trochę nie zmieni to jednej kwestii – Bóg jest, widzi to, co się dzieje, i ludzi, którzy tak postępują. Smutne jest to, bo takie osoby działają przede wszystkim na swoją zgubę, sprowadzając na złą drogę innych. Bogu nasza wiara do szczęścia potrzebna nie jest – to my potrzebujemy Boga, nawet gdy się rękami i nogami tego wypieramy, negując Jego istnienie czy obarczając Go odpowiedzialnością za wszelkie zło, własne niepowodzenia (najczęściej z głupoty po prostu wynikające). 
Zatem – Boga szukajmy, poznawajmy i miłujmy, miłując tym samym wszystkich wokół nas. Tak, nawet – a może przede wszystkim – wtedy, gdy będziemy dla niektórych solą w oku czy znakiem sprzeciwu. Wiara to nie jest moda – jeśli wierzę, to także wtedy, gdy wszyscy inni pukają się w głowę lub śmieją.

Szczerość pod ciężarem krzyża

Nie lubię, jak ksiądz homilię czyta z kartki. 
 
Naprawdę – nie wiem, czy tylko ja (bo większość życia przy ołtarzu z drugiej strony ołtarza, niż obecnie, spędziłem) to zauważam, ale to naprawdę się rzuca w oczy. Nawet jak się próbuje udawać, że na tej ambonie nie leży żadna kartka. W życiu chyba spotkałem 1 księdza, który – nie wiem, jak to robił – czytał z kartki kazanie i robił to tak, że gdyby nie to, że stałem obok i widziałem kartkę, nigdy bym nie powiedział, że czyta…
Ja rozumiem – trema, np. kazanie prymicyjne, odpust czy jakaś wielka uroczystość – można mieć coś przygotowane, ale właściwie max powinien być to konspekt, a nie całość do przeczytania. Ale zwykła msza niedzielna? Monotonna recytacja, zero krępacji przy widocznym bardzo przekładaniu kolejnych kartek czytanego tekstu – pewnie znudzony, na pewno ze 2 raz conajmniej czyta (msza w niedzielę wieczorem, na pewno wcześniej już odprawiał). 
Już nie wspominając o tym, że mówienie bite 15 minut o kapłaństwie w kontekście wczorajszych tekstów – na mój gust mało powiązane ze sobą. Czyli – nie dość, że czytane, to jeszcze nawet nie homilia, a kazanie po prostu. I to wszystko – nowy wikary, facet ze 2 lata może po święceniach. Co będzie dalej? 😐 
Nie wiem, może ktoś zinterpretuje to jako czepialstwo… Jednak nie wmówi mi nikt, że nie da się powiedzieć sensownego kazania, gdy się je po prostu przemyśli, przemodli i przygotuje, posługując się co najwyżej konspektem, czy ściągą z jakiś cytatów? Nie znoszę, niestety coraz popularniejszej postawy, gdy księża swoje kapłaństwo i związaną z tym służbę traktują jak każdą inną robotę, np. urzędnika – przyjść, zrobić, odwalić, mieć z głowy. 
Dlatego tak bardzo mnie cieszy każdy, najmniejszy nawet, wyjątek od tej reguły. Jak choćby wspomniane kiedyś już kazania na każdej mszy w rodzinnej obecnie parafii – czy to rano, czy wieczór, krótkie, bez ściągawek, gotowców. A o ile lepsze. 
>>>
Jutro w Kościele święto Podwyższenia Krzyża Świętego – na tę okoliczność bardzo dobry tekst, wywiad na temat krzyża właśnie, przytaczam w całości za GN. Długie, wiem, ale warto przeczytać. Pogrubienia – moje.
Pytania spod krzyża
O. Wojciech Ziółek, prowincjał krakowskich jezuitów

Marcin Jakimowicz: Zaczynamy?
O. Wojciech Ziółek: – Tak. Ale bardzo bym nie chciał, żeby to było moje wymądrzanie się na temat cierpienia. Wobec krzyża wszyscy jesteśmy głupi. Gdy przychodzi cierpienie, zawsze zaczynamy edukację od pierwszej klasy. O cierpieniu powinni mówić ci, których ono bezpośrednio dotyka. Ciągle ich bardzo wielu wokół mnie: młody człowiek w ciężkiej depresji, samotna matka będąca ofiarą przemocy, 40-letni ksiądz z rakowym wyrokiem, rodzice po stracie dziecka… Każde z tych cierpień zatyka gębę i już na początku powiem, że bardzo się boję, by jej nie otwierać dla powiedzenia paru ładnie uczesanych sloganów lub tak zwanych życiowych mądrości.

O. John Chapman pisał: „Uczucie, jakie wywołuje cierpienie, to bunt przeciw niemu, a nawet przeciw Opatrzności. Gdybyśmy cierpiąc, mogli odczuwać spokój, byłoby ono raczej przyjemne”. A my chcielibyśmy dotknąć krzyża z błogosławieństwem na ustach, nucąc fugę Bacha…
– Bo wmówiono nam, że chrześcijańska postawa jest taka, by od razu pokornie przyjąć, zgodzić się. No ale zaraz… Ta zgoda, jeśli ma być prawdziwa, musi być poprzedzona etapami odrzucenia, buntu, a dopiero potem ewentualnie stać nas na powiedzenie, że się zgadzam

Czy cedzenie przez zęby: „Panie, błogosławię Cię za tę biegunkę” Bogu się podoba?
– A błogosławi pan?

Uczyli mnie, by błogosławić. „Wiara to uwielbiona depresja” – czytałem. A potem łapię się na tym, że znów zmarnowałem łaskę. Bolało, a ja wierzgałem…
– To zawsze podejrzane, gdy ktoś zbyt łatwo zgadza się na cierpienie. Bo taka zgoda to ucieczka, po to, by nie bolało. Zakłady psychiatryczne są pełne ludzi uciekających od cierpienia. I to jest dopiero ból! „Łzy to znak, że bije serce” – śpiewa Pod Budą. Z krzyżem jest trochę tak jak z drogą do Santiago. To nie my pokonujemy drogę, ale ona nas. Nie my radzimy sobie z cierpieniem, tylko ono sobie z nami. Z tym natychmiastowym błogosławieniem krzyża trzeba być bardzo ostrożnym. Bo to zazwyczaj pójście na skróty, nieudolne przeskoczenie nad etapami buntu i krzyku. W efekcie zamiast chrześcijaństwa prawdziwego, do bólu, mamy jego upudrowaną podróbkę unikającą bólu istnienia. Krzyż to jedna z nitek, z których utkane jest nasze życie. To nitka wściekle czerwona, a my wolimy raczej beżowe, pastelowe, śliczniutkie. Ta paskudna czerwona nijak nam do niczego nie pasuje. Ale dopiero z perspektywy lat, gdy patrzymy na płótno życia z oddali, widzimy, że bez tej czerwieni byłoby ono mdłe i wypłowiałe. Ale to widać później, a nie teraz, gdy jesteśmy w oku cyklonu.

Katecheci opowiadają, że nie potrafią „sprzedać” młodym tematu krzyża…
– Zgadzam się z nimi. Młodzi czują, czym pachnie cierpienie. Oni tylko odrzucają zbyt łatwe tłumaczenia, a już, nie daj Boże, że trzeba cierpieć, „bo tak nam powiedział Pan Jezus”.

A tak powiedział?
– Jakoś tak nie za bardzo. [Jezus] Nie powiedział: musicie cierpieć. Nie mówił, że cierpienie ma sens samo w sobie. Powiedział: „Jeśli kto chce iść za mną…”. Celem nie jest to, by cierpieć, ale jak w serialowej piosence: „Na dobre i na złe. Dokąd biegnie ścieżka nie wiem, lecz na końcu Ty”.

Cytat jednej z „obrończyń krzyża” pod Pałacem Prezydenckim: „Na krzyżu brakuje już tylko orła. Ale mamy już zamówionego”. To bluźnierstwo?
– Na temat krzyża pod pałacem nie powiem nic. Od maleńkości byłem ministrantem i co roku w Wielki Piątek bardzo przeżywałem, gdy widziałem, jak mój proboszcz padał na posadzkę. Podobnie wzruszony byłem, gdy już po święceniach sam leżałem na posadzce. Wszystko inne w Wielki Piątek nie jest już takie ważne. Może jeszcze tylko ta chwila ciszy, gdy po słowach: „i skłoniwszy głowę, wyzionął ducha” wszyscy klękają. Tak sobie myślę (uwaga: będę mówił teraz jak ksiądz), że w tej całej zadymie potrzeba nam właśnie czegoś takiego, a nie mojego wypowiadania się na temat tej pani, czy jej wypowiadania się na mój temat. Św. Ignacy w czasach reformacji, gdy krzyż był przedmiotem politycznych manipulacji i rozgrywek na skalę większą niż dziś, nie wdawał się w dyskusje, tylko podprowadzał ludzi pod krzyż i kazał pytać się: Co ja uczyniłem dla Chrystusa? Co czynię dla Niego? Co chcę uczynić dla Chrystusa w przyszłości. To są prawdziwe pytania, które trzeba sobie postawić pod krzyżem. Jeśli każdy z nas ich sobie sam nie zada, to nadal będziemy się jedynie wyzywać od bezbożników lub zadymionych.

Przytulone do krzyża mistyczki wołają: pragnę cierpieć. To dewiacja? Współcześni psychoterapeuci znaleźliby sporo materiału badawczego.
– Tak nawiasem, współcześni psychoterapeuci wiele materiału badawczego znaleźliby, patrząc w lustro. Mają takie ciągotki, by eliminować wszystko, co wykracza poza ramy określone przez ich psychologizmy. Na wszystko, co się w nich nie mieści, patrzą jak na chorobę.

Mała Tereska na kozetce…
– Mała Tereska to się załapuje nie tylko na kozetkę, ale na porządną terapię indywidualną, grupową i leczenie farmakologiczne… To, co mówię, nie dotyczy tylko psychologów ateistów, ale i katolików. Wszystko w imię hasła, że „łaska buduje na naturze”. Ale przecież natura tej łaski nie determinuje, bo w przeciwnym razie Tereska na świętość by się „nie załapała”, a Franciszka czy Ignacego nie przyjęliby do zakonów. Mistycyzm to nie są duchowe odloty. To szczególna bliskość i zjednoczenie z Bogiem. A jak jest bliskość, to się chce być tak jak ta druga osoba. Moja znajoma ma od wielu lat córeczkę z porażeniem mózgowym. To dziecko nie mówi, nie widzi, nie chodzi, miewa silne ataki epilepsji. Kilka lat temu u mojej koleżanki zaczęły się niewyjaśnione omdlenia. Podejrzenie: guz mózgu. Zaczęła uczyć babcię tej dziewczynki, jak się nią opiekować, bo liczyła się z tym, że niebawem odejdzie. Po badaniach okazało się, że to nie guz, ale epilepsja. Teraz bierze leki i jest dobrze, ale wtedy, gdy jej własna epilepsja została zdiagnozowana, powiedziała swojemu przyjacielowi: „Wiesz, Paweł, teraz to ja wreszcie czuję to, co ona”. I przecież, na litość Boską, nie chodziło jej o to, że fajnie mieć epilepsję, ale o to, że „teraz to ja już wiem, co ona czuje”. To jest odpowiedź na pytanie o mistyczki przytulone do krzyża. 

Czy krzyż zawsze krzyżuje nasze plany? Da się na niego przygotować?
Krzyż nas upokarza. Uczono nas, że powinniśmy go spokojnie przyjmować. A Pan Jezus na krzyżu krzyczał: „Czemuś mnie opuścił?”. My tymczasem zastanawiamy się, czy będzie nam lepiej do twarzy, gdy powiemy: „Bądź wola Twoja”, czy może jednak bardziej po katolicku będzie powiedzieć: „O Panie, przyjmij moje cierpienie”.

Albo „Jezu, ufam Tobie” – wersja łagiewnicka…
– Tak (śmiech), wybieramy jedną z wersji. I jest to nic innego jak nasze pindrzenie się przed Panem Bogiem. Jezus w Ogrójcu nie był wzniosły. Gdy siedzimy przy kimś ciężko chorym, to nie ma tam żadnych teatralnych gestów. To tylko w amerykańskich filmach jest tak, że zanim facet umrze, to jeszcze zdąży pożegnać się z rodziną, rozpisać majątek, wypalić cygaro i rzucić ostatni dowcip. Prawdziwe cierpienie jest mało filmowe. Ono bardzo przeraża i dlatego do głosu dochodzą instynkty, rozpacz, złość. W tej złości krzyczy się też do Pana Boga: „Dlaczego ja?”, albo „Ratuj, bo nie przeżyję”. Albo się Pana Boga… wyzywa. Mówił pan, że o. Chapman pisał: „Buntujemy się nawet przeciw Opatrzności”. Jak to „nawet”? Przede wszystkim przeciw Opatrzności! Ktoś musi być winny. W tych krzykach, choćby to było wyzywanie Pana Boga, zawarta jest paradoksalnie cała nasza wiara. Nie wiem, czy wpadł panu w ręce komiks o prof. Gadaczu? To był ksiądz, zakonnik, wybitny filozof, który będąc prowincjałem, zakochał się, został ojcem, wystąpił, zostawił kapłaństwo, i któremu zmarło dwoje jego dzieci. W tym komiksie opowiada, że gdy miał się urodzić jego pierwszy syn, tłumaczył właśnie „Gwiazdę zbawienia” Rosenzweiga. Gdy zadzwonił telefon, akurat był przy zdaniu z Biblii, gdzie żona mówi do Hioba: „Przeklnij Go i umieraj”. Postawił kropkę i pojechał do szpitala. Był przy narodzinach swego syna i zaraz potem przy jego śmierci. Po dwóch latach, gdy wciąż jeszcze tłumaczył tę księgę, urodziła mu się córka, która po pół roku strasznych cierpień też zmarła. Dziennikarz pyta się go: „No i co, wtedy przeklął pan Boga?”. A on odpowiada: „Nie. Ale powiedziałem Mu: – Wcześniej to ja się starałem, ale teraz, po czymś takim, to Ty się postaraj o mnie, żebym przeżył i żył, a nie tylko egzystował”. No, jak to nie jest piękne, to lepiej się wszyscy zbiorowo wypiszmy z całego tego pobożnego udawania.

Taka brutalna szczerość z Bogiem jest piękna?
A czy relacja, która nie jest szczera, może być piękna? Nasze rozpaczliwe krzyki kierowane do Niego z naszych krzyży odzierają nas z przypudrowanego fałszu i ukazują prawdę o relacji z Nim. Dzięki takim krzykom może się okazać, że ten ktoś, w kogo wierzyłem, to nie był wcale Pan Bóg, tylko jakieś straszliwe monstrum, które domagało się nieustannie ofiar i nie znało słowa „miłosierdzie”. Byłem kiedyś wolontariuszem w hospicjum. Medycyna paliatywna już dawno opisała poszczególne fazy umierania: negacja, bunt, apatia, w końcu akceptacja. Problem jest taki, że czas mija i nie wszyscy się załapują na ten ostatni etap. Śmierć jakoś nie czeka na to, aż każdy dociągnie do etapu akceptacji, tylko niektórych zgarnia w fazie buntu, a innych w fazie apatii. I co?

I Pan Bóg – myślimy – będzie musiał teraz przemaglować te dusze w czyśćcu, by dokończyły odrabianie poszczególnych etapów.
– Właśnie. A On jest inny. On rozumie, że w takich sytuacjach nawet bunt, nawet apatia, nawet negacja i wyzwiska pod Jego adresem są modlitwą. Widział pan kiedyś jakieś poranione przez życie dziecko, które buntuje się przeciw temu, że posypała mu się rodzina, że nie czuje się kochane? Widział pan, jak takie dziecko potrafi krzyczeć, gryźć i kopać? A przecież pod tym wszystkim jest wielkie wołanie o miłość, pragnienie przytulenia się. Skoro ja, zły, obłudny i podstępny jezuita, to rozumiem, to Pan Bóg ma tego nie rozumieć???

>>>

Cieszę się zawsze, jak znajduję bloga kogoś, kogo bloga czytałem, po czym zniknął. A dzisiaj, u Dudiego, znalazłem Paxa w nowej, wordpressowej, odsłonie.

>>>

Czy można być świętym – nie w średniowieczu, ale w czasach nam właściwie współczesnych – będąc zwykłym żebrakiem właściwie, jałmużnikiem? 
Tak. Zakon Braci Mniejszych Kapucynów od wczoraj ma kolejnego swojego przedstawiciela na ołtarzach – bł br. Leopolda Márqueza Sáncheza z Alpandeire w Hiszpanii. Żaden ksiądz, biskup czy papież – zwykły skromny braciszek zakonny, który po prostu był święty w tym swoim żebraniu. 
>>>
Lefebryści czy niektórzy sceptycy w ramach wspólnoty Kościoła mówią z niesmakiem, przekąsem czy to zwykłą ironią o wiośnie Kościoła, nazywając tak puste kościoły i klasztory, brak powołań, spadek udziału wiernych w nabożeństwach… A jednak jest druga strona medalu – nowe ruchu i wspólnoty w Kościele, zainteresowania tymi najstarszymi, najtrudniejszymi zakonami. Puste miejsca zapełniają inni – jak w Brukseli
>>>
Na dniach papież wyrusza w podróż apostolską w miejsce wyjątkowo trudne. Nie, nie do żadnego kraju misyjnego, buszu czy do pogan… Choć może jednak misyjnego, i do neopogan? Bo do Wielkiej Brytanii. O tym, że podróż to będzie trudna – mówią wszyscy – bo trudno inaczej to nazwać.  Ale trzeba modlić się o siły dla niego, a dla tych, do których zmierza, o otwarte serca i dobrą wolę, aby chcieli po prostu posłuchać tego, co ma im do powiedzenia.
>>>
Mija… 3 tydzień, jak u teściów siedzimy. Dobry układ – żonka nie jest sama, tylko ze szwagierką i teściową, zajmują się sobą; a ja mam kąt (osobny pokój), gdzie mogę po pracy się pouczyć, nie przeszkadzając innym. I tak jeszcze najpewniej jakieś 2 tygodnie – 25.09 egzamin… Nadal proszę o wsparcie modlitewne. 
A maleństwo nasze rośnie. W zeszłym tygodniu – zakupy by Allegro, kilka sztuk ciuszków ciążowych – spodenki, legginsy (bez skojarzeń z reklamą Ery :P) – i to wszystko z wysyłką kurierem za kwotę mniejszą niż 1 para spodni ciążowych, które swego czasu teściowa kupiła w sklepie żonce. Przydatne to Allegro 🙂 A żonka już się ślini na różne śpioszki i ciuszki dla maleństwa – ale na razie (powiedzmy) twardo obstaję, żeby poczekać, aż poznamy płeć, bo nie chcę mieć synka, który od małego w różowych śpioszkach będzie paradował, bo mama się pospieszyła z zakupami… 
W czwartek żonka do ginekologa się wybiera, i musi postarać się o zwolnienie. Dzwonił kolega od niej z pracy – mówi, że taki bałagan i chaos jest, żeby nie wracała. Zresztą, to nie jest miejsce do pracy dla kobiety  w ciąży. Nikt po 4 h, jak ustawa każe, nie pozwoli jej odejść od komputera; nosić tony papieru nie raz i nie dwa razy musi, czasami po drabinach łazić, a do tego nierzadko dużo stresu. Więc mam nadzieję, że zwolnienie dostanie.