Żeby chcieć chcieć

A oto znów przemówił do nich Jezus tymi słowami: Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia. Rzekli do Niego faryzeusze: Ty sam o sobie wydajesz świadectwo. Świadectwo Twoje nie jest prawdziwe. W odpowiedzi rzekł do nich Jezus: Nawet jeżeli Ja sam o sobie wydaję świadectwo, świadectwo moje jest prawdziwe, bo wiem skąd przyszedłem i dokąd idę. Wy zaś nie wiecie, ani skąd przychodzę, ani dokąd idę. Wy wydajecie sąd według zasad tylko ludzkich. Ja nie sądzę nikogo. A jeśli nawet będę sądził, to sąd mój jest prawdziwy, ponieważ Ja nie jestem sam, lecz Ja i Ten, który Mnie posłał. Także w waszym Prawie jest napisane, że świadectwo dwóch ludzi jest prawdziwe. Oto Ja sam wydaję świadectwo o sobie samym oraz świadczy o Mnie Ojciec, który Mnie posłał. Na to powiedzieli Mu: Gdzie jest Twój Ojciec? Jezus odpowiedział: Nie znacie ani Mnie, ani Ojca mego. Gdybyście Mnie poznali, poznalibyście i Ojca mego. Słowa te wypowiedział przy skarbcu, kiedy uczył w świątyni. Mimo to nikt Go nie pojmał, gdyż godzina Jego jeszcze nie nadeszła.  Ja odchodzę, a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim pomrzecie. Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie. Rzekli więc do Niego Żydzi: Czyżby miał sam siebie zabić, skoro powiada: Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie? A On rzekł do nich: Wy jesteście z niskości, a Ja jestem z wysoka. Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. Powiedziałem wam, że pomrzecie w grzechach swoich. Tak, jeżeli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach swoich. Powiedzieli do Niego: Kimże Ty jesteś? Odpowiedział im Jezus: Przede wszystkim po cóż jeszcze do was mówię? Wiele mam o was do powiedzenia i do sądzenia. Ale Ten, który Mnie posłał jest prawdziwy, a Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego. A oni nie pojęli, że im mówił o Ojcu. Rzekł więc do nich Jezus: Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja jestem i że Ja nic od siebie nie czynię, ale że to mówię, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba. Kiedy to mówił, wielu uwierzyło w Niego. (J 8, 12-30)

Skleiłem ze sobą 2 teksty, które czytane były w poniedziałek i wtorek – bo właściwie to kolejne części tej samej mowy Jezusa. Słowa bardzo ciekawe, bardzo zdecydowane – ale wydaje mi się, że dość mało znane (poza tym samym początkiem – o Światłości Świata), bo i rzadko czytane w Kościele. Co ciekawe, to tekst bezpośrednio następujący po – czytanym w niedzielę – opisie „afery” z kobietą cudzołożną.

Czytaj dalej Żeby chcieć chcieć

Światłość prawdziwa

Na początku było Słowo, 
a Słowo było u Boga, 
i Bogiem było Słowo. 
Ono było na początku u Boga. 
Wszystko przez Nie się stało, 
a bez Niego nic się nie stało, 
co się stało. 
W Nim było życie, 
a życie było światłością ludzi, 
a światłość w ciemności świeci 
i ciemność jej nie ogarnęła. 
Pojawił się człowiek posłany przez Boga, 
Jan mu było na imię. 
Przyszedł on na świadectwo, 
aby zaświadczyć o Światłości, 
by wszyscy uwierzyli przez niego. 
Nie był on światłością, 
lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości. 
Była Światłość prawdziwa, 
która oświeca każdego człowieka, 
gdy na świat przychodzi. 
Na świecie było Słowo, 
a świat stał się przez Nie, 
lecz świat Go nie poznał. 
Przyszło do swojej własności, 
a swoi Go nie przyjęli. 
Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, 
dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, 
tym, którzy wierzą w imię Jego, 
którzy ani z krwi, 
ani z żądzy ciała, 
ani z woli męża, 
ale z Boga się narodzili. 
Słowo stało się ciałem 
i zamieszkało między nami. 
I oglądaliśmy Jego chwałę, 
chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, 
pełen łaski i prawdy. 
Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: «Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie». Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział. Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył (J 1, 1-18).
Nic dziwnego, że ewangelia Janowa jest moją ulubioną, skoro tak pięknie się zaczyna. To tekst, który – poza jedną z liturgii uroczystości Narodzenia Pańskiego, Kościół odczytuje w Sylwestra, czyli na końcu roku kalendarzowego. I tak się zastanawiałem – czemu akurat w tym momencie? 
Prozaicznie – bo za chwilę rozpocznie się kolejny rok kalendarzowy, 2014, w którym ludzie sobie i Bogu będą próbowali udowodnić, że są samowystarczalni, że On nie jest potrzebny, że się narzuca, wymyśla, ogranicza, tłumi. Będą wyśmiewali współczesnych nam Janów Chrzcicieli, którzy wbrew wszystkim i wszystkiemu będą mówili właśnie o Światłości. Będą odstawiali w kąt, albo wręcz starali się tłumić tę Światłość jedyną, bo prawdziwą, która chce oświecić każdego człowieka, o ile tylko on na to pozwoli – mimo, że Jezus w innym miejscu wprost powiedział, że światło jest dla każdego (Łk 8, 16-17). 
My chcemy żyć inaczej. My chcemy być sługami tej Światłości, żyć nią, z niej czerpać i nią się inspirować – nie tylko do Trzech Króli albo do wyrzucenia choinki z domu, kiedy sprząta się bibelotki i ozdóbki, ale przez cały rok. Ten kolejny rok, który nam – wierzącym – wyznacza rytm roku liturgicznego: a więc nie tylko przez te chwile pełne radości, ale i smutne, bolesne, jak Wielki Post, który człowieka wiary stawia przed wielką tajemnicą męki i śmierci (a dopiero potem zmartwychwstania); w dni pełne sukcesów, ale i porażek, wydarzeń czasami zrozumiałych dopiero z bardzo dużej perspektywy czasu, kiedy wydawać się może, że Bóg jest daleko i o nas zapomniał. Tej Światłości musi wystarczyć na to wszystko – i z Bożą pomocą wystarczy, jeśli tylko będziemy o to prosić i uwierzymy, że ona wystarczy.

Ten rok zaczął się dramatycznie. Młody człowiek, właściwie recydywista, zabija samochodem (podejrzewa się, czy nie z premedytacją?) pod wpływem alkoholu i środków odurzających bodajże 6 osób; giną w tym rodzice, których dziecko zostaje w jednej chwili po ludzku same na świecie. W noc sylwestrową grupka pijanych ludzi zaczepia na ulicy innych, w tym jadących samochodami, wygraża im – jeden kierowca odjeżdża, bojąc się o swoje i pasażerów bezpieczeństwo, i za chwilę okazuje się, że w całej sytuacji ginie kompletnie pijana młoda kobieta w 9 miesiącu ciąży; w kilka dni potem umiera także, pierwotnie odratowane, dziecko ciężarnej. 
To może się wydawać bardzo makabryczne – ale czy nie zbliżamy się do czasów ostatecznych? Bóg nie grozi palcem, nie mówi ze smutkiem „a nie mówiłem?”. Cierpi tak samo jak ci, którzy ucierpieli w tych i tak wielu innych wydarzeniach – następstwach głupoty, nieodpowiedzialności, brawury, uzależnienia. A Słowo i tak znowu przyszło, znowu dla nas stało się Ciałem, i zamieszkało pomiędzy tymi, którzy Je w ogóle zauważyli i pokochali. Czasami warto – zanim dojdzie do takiej czy do innej tragedii, a ich w życiu mamy sporo – zastanowić się i odpowiedzieć na takie dość proste pytanie: czy warto się szarpać i próbować sobie coś udowodnić, czy ten czas życia – nie wiemy, jak długi – spożytkować sensowniej? 
Pozwólmy się oświecić tej jedynej, prawdziwej Światłości. Przyjmijmy Jej moc. 

Niech ta moc będzie z wami

Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. Jan daje o Nim świadectwo i głośno woła w słowach: Ten był, o którym powiedziałem: Ten, który po mnie idzie, przewyższył mnie godnością, gdyż był wcześniej ode mnie. Z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali – łaskę po łasce. Podczas gdy Prawo zostało nadane przez Mojżesza, łaska i prawda przyszły przez Jezusa Chrystusa. Boga nikt nigdy nie widział, Ten Jednorodzony Bóg, który jest w łonie Ojca, o Nim pouczył. (J 1,1-18)

Prolog ostatniej, jakże innej od pozostałych ewangelii Jana. Słowa, które w tych dniach jest okazja usłyszeć dwukrotnie – najpierw ci, którzy w dniu Narodzenia Pańskiego byli na Mszy w ciągu dnia lub wieczorem (nie na pasterce ani o świcie), ale też każdy, kto wybierze się na Mszę jutro, w ostatnim dniu kalendarzowym roku. Pozorna gra słów, o jakże głębokim znaczeniu. Chrystus jako Słowo wcielone, będące od początku z Boga i będące jednocześnie tym samym Bogiem. Praprzyczyna, siła sprawcza, życie wszystkiego, jedyna światłość. 
Nic dziwnego, że Jan odnosi się do… swojego imiennika, a Jezusowego kuzyna – Chrzciciela. Przecież współcześni im to właśnie Jana Chrzciciela uznali za Mesjasza, czemu ten musiał zaprzeczać, co uczynił wprost, nazywając się „głosem wołającego na pustyni” (Mt 3, 2), powołując się na „większego od siebie, któremu nie jest godzien zawiązać sandałów u nóg” (Mt 3, 11). Tutaj mamy podane wprost – nie Światłość czyli Mesjasz, ale posłany, aby Go wprost zapowiedzieć, wybrany spośród proroków do spięcia klamrą Starego i Nowego Przymierza, do wskazania ludziom Tego, na którego czekają – Światłość oświecającą, co prawda, wszystkich, ale mogącą oświecić naprawdę dopiero tego, który tego oświecenia szuka i pragnie, a z tym – jak wiemy –  już gorzej. 
Właśnie paradoks stajni betlejemskiej najlepiej opisują słowa – Bóg przychodzi do swojej własności, która Jego boskość skrytą pod postacią noworodka po prostu odrzuca, nie przyjmuje. Słowo stało się ciałem, można by powiedzieć, jakby na darmo, w ubóstwie, skrajnej nędzy, między pospólstwem i bydłem, na dodatek z żądnym krwi Herodem na karku. A jednak – to, że Słowo zamieszkało między nami nie umknęło uwadze wszystkich – są mędrcy, są pasterze, są chóry anielskie. Ci, którzy Boga chcą odnaleźć i zauważyć, nie zważając na pozory, dostępują tej wielkiej łaski powitania Króla Królów w Jego ziemskiej ludzkiej postaci. Chwała (na wysokości) Bogu – a na ziemi pokój ludziom dobrej woli; im właśnie. 
Ks. Artur Stopka udostępnił w tych dniach świetny obrazek. Nawiązanie do sagi Georga Lucasa jest bardzo na miejscu w kontekście użytego przez ewangelistę sformułowania – bardziej niż powszechnego. „Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi” – zatem i ja przyłączam się do życzeń, aby moc była z nami wszystkimi; nie żadna inna, żadna gwiezdna, z żadnej bajki – po prostu ta moc, którą przyniósł nam w darze, w prezencie na swoje urodziny, Syn Boży. Niech ta moc będzie z wami
>>>
Warto przytoczyć, tym bardziej że to słowa anglikańskiego zwierzchnika tejże wspólnoty, abp. Rowana Williamsa, z tegorocznej liturgii bożonarodzeniowej w katedrze w Canterbury:>

Jesus does not come just to answer the questions we think important … he does not come to give us a set of techniques for keeping God happy; and he certainly doesn’t come to create a harmlessly eccentric hobby for speculative minds. He comes to make humanity itself new, to create fresh possibilities for being at peace with God.

>>>

I kilka świetnych zdań (końcówka w zasadzie) z „Bieganiny za miłością” ks. prof. Jana Kracika z świątecznego TP (dziwne, nie znalazłem na www tej części, tylko dość pocięte cytaty). Cały numer polecam – np. także świetny dialog Turnaua z Mancewiczem, albo opowieść o Jerozolimie jako mieście wiecznego adwentu. Ale do rzeczy:

W liturgii drugiego dnia świąt współistnieją słodkie kolędy i wspomnienie załtuczonego Szczepana. Także duchowe narodziny Chrystusa w ludzkim życiu – czyli rozpoznanie i przyjęcie Boga przychodzącego w sposób często nieoczekiwany, betlejemski – miewają miejsce o dowolnej porze roku. Przeżywanie bożonarodzeniowego wydarzenia w kościelnej wspólnocie sprzyja przyjęciu Jego przesłania, ale nie zastąpi przecież osobistej decyzji uczestniczenia w misterium spotkania z Nowonarodzonym.

Przeszłości nie zmienimy, przyszłości nie znamy. To dziejąca się nieustannie teraźniejszość woła o betlejemskie światło, o wytrwałe nawroty ku dobru, o ludzi cierpliwej przemiany. Jest w tym wołaniu i krzyk tęsknoty za listonoszem nadziei. Niesie ją innym ten, kto zaczyna od siebie. Chrześcijanin myśli o przemianie własnego serca nie w kategoriach osobistego wyczynu, lecz współdziałania z Tym, który – choć dawno już przyszedł – jest ciągle nie dość intensywnie obecny w szopie ludzkich myśli, mowy i uczynków.

To właśnie tam odbyć się ma raz jeszcze Boże Narodzenie. Ciągle na nowo potrzebne i prawdziwe – mimo pakowania go przez wielu w sentymentalizm, folklor czy kicz.  

Czego, za autorem, wszystkim nam życzę – na to po-świętach i nadchodzący pojutrze nowy 2013 rok.

I – mała prośba w imieniu całej naszej trójki – o zdrowie, bo z tym krucho (ja na zwolnieniu od 10 grudnia…), bo reszta nam naprawdę niepotrzebna, a póki co wszyscy chorujemy :/

Wywyższenie, światło, umiłowanie

A jak Mojżesz wywyższył węża na pustyni, tak potrzeba, by wywyższono Syna Człowieczego, aby każdy, kto w Niego wierzy, miał życie wieczne. Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Albowiem Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by świat został przez Niego zbawiony. Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. A sąd polega na tym, że światło przyszło na świat, lecz ludzie bardziej umiłowali ciemność aniżeli światło: bo złe były ich uczynki. Każdy bowiem, kto się dopuszcza nieprawości, nienawidzi światła i nie zbliża się do światła, aby nie potępiono jego uczynków. Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu. (J 3,14-21)

Nie wiem, czemu, ale bardzo lubię ten tekst. Może z powodu ogromu nadziei, jaka z niego bije? 

To druga część rozmowy człowieka poszukującego szczerze, jakim niewątpliwie był dostojnik żydowski Nikodem, z Jezusem, który Nikodema niewątpliwie intrygował. Już jej wstęp był bardzo obiecujący – Nikodem wprost przyznał, że wierzy w Boże pochodzenie Jezusa i Jego misji. Pojawił się problem rozumienia ponownego narodzenia jako warunku dotarcia do Królestwa Niebieskiego. Problem nie byle jaki – bo nie o biologiczne narodzenie się na nowo chodziło, a o narodzenie sakramentalne, wejście w otwarte ramiona Boga zapraszającego katechumena do Kościoła. 
I tu jest problem. Problem, jaki mamy także bardzo często my sami. Bo za dużo rozumujemy po ludzku. Bo po ludzku nie da się zrozumieć spraw Bożych, o ile w ogóle człowiek jest w stanie je zgłębić (pewnie może je zrozumieć, gdy Boga zgłębić nie sposób). Do wszystkiego, co Boże, chcemy podejść i rozłożyć na części pierwsze, zaszufladkować wg naszych małych przyziemnych kryteriów. Tylko że tak się nie da.
Natomiast początek jest bardzo dosłowny. Obrazek z miedzianym wężem z historii Narodu Wybranego znamy, Jahwe pokarał buntowników plagą jadowitych węży, które kąsały ludzi; jednak każdy kto ujrzał węża z miedzi ustawionego w obozie przez Mojżesza, doznawał uzdrowienia (Lb 21, 4-9). To samo miało czekać w przyszłości Jezusa – już niebawem zostanie wywyższony na krzyżu. Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne. Bóg zostanie wywyższony w mękach, aby swoimi cierpieniami ukochać człowieka jeszcze bardziej i ofiarować mu największy i najwspanialszy dar. Człowiek nie musi już robić nic więcej, dosłownie… Tylko i jedynie uwierzyć. Tylko – a może aż? Bóg Ojciec posyła jedynego Syna nie dla swojego widzimisię, ale dla ludzi. 
Kto wierzy w Niego, nie podlega potępieniu; a kto nie wierzy, już został potępiony, bo nie uwierzył w imię Jednorodzonego Syna Bożego. Ciekawe zdanie. Koronny dowód na to, że decydujemy i dokonujemy wyborów my sami, nikt inny. Bóg kocha nas i szanuje na tyle, że pozostawia wolną rękę. Ale jednocześnie, uprzedza o konsekwencjach. Zrobisz, jak uważasz – ale pamiętaj, czym to się może skończyć. Łatwo i przyjemnie tu i teraz, czy wysiłek, niekiedy cierpienie, wyrzeczenia, ale na pewnej drodze do Boga? 
Światło przychodzi na świat – słowa, porównania takie, jak to Jan opisał wcześniej, w prologu do swojej ewangelii. I znowu – nawiązanie do naszego wyboru, wprost nazwanego sądem – Światło do nas przychodzi, ale zbyt dobrze jest nam babrać się w naszej ciemności, żebyśmy chcieli wyjść z cienia i zwrócić się ku Światłości. Mamy też wprost diagnozę – złe uczynki, tu jest problem. Możemy się uważać za religijnych, porządnych, chodzących może i do kościoła, przyjmujących sakramenty – po czym, odkreślając religijny niedzielno-świąteczny kącik życia religijnego Bogu, postępujemy po swojemu w naszym codziennym życiu. Czyli prawie wszędzie.   
Kto spełnia wymagania prawdy, zbliża się do światła, aby się okazało, że jego uczynki są dokonane w Bogu. Musimy pozbyć się, odrzucić to wszystko, co neguje lub odciąga od Światłości. Odejść od tego, co ciemne i złe, i już tym samym – niczym innym – wykonać pierwszy krok ku Światłości. Żeby, zbliżając się do tego Światła, z radością zrozumieć, że im dalej na tej drodze, tym bardziej jest ona spójna, logiczna, piękna i po prostu właściwa, jedyna. Pozwólmy Bogu uczynić dobro, rozbłysnąć Światłem w nas.  

Proste jest prawdziwe, a prawdziwe jest proste

W weekend skończyłem czytać kolejną rozmowę, wywiad-rzekę Petera Seewalda z Benedyktem XVI pt. Światłość świata. Na marginesie tego, że bardzo lubię tę formę książek, była to lektura mocno odkrywcza. Przybliża ona bardzo postać papieża, który nie waha się mówić w sposób bardzo przystępny i zrozumiały dla ludzi zwykłych o sprawach bardzo ważnych, kluczowych, a często gęsto rozmazywanych publicznie i zafałszowywanych. Mówi dla ludzi – mimo że sam jest wybitnym teologiem, naukowcem, do tego nierzadko posądzanym o zbytni rygoryzm (szczególnie w kontekście wieloletniej pracy na czele Kongregacji Doktryny Wiary).

Myślę, że im bardziej ktoś ma problemy ze zrozumieniem czegokolwiek w sprawach wiary, Kościoła, katolicyzmu – tym bardziej powinien po tę lekturę sięgnąć. Myśli o życiu, o świecie, o Kościele dzisiaj, o homosekualiźmie, kapłaństwie kobiet. Tradycyjnie – kilka najlepszych moim skromnym zdaniem myśli.
Wiedza jest władzą. To znaczy, że gdy coś poznam, to mogę też tym dysponować. Wiedza przyniosła ze sobą władzę, ale w taki sposób, że możemy teraz własną mocą zniszczyć ten świat, który – jak nam się wydaje – całkowicie poznaliśmy. Staje się jasne, że w dotychczasowym rozumieniu pojęcia postępu jako połączenia wiedzy i władzy brakuje istotnego elementu, a mianowicie aspektu dobra. Oto jest pytanie: czym jest dokładnie dobro? Dokąd wiedza ma prowadzić władzę? Czy chodzi tylko o to, aby móc nad czymś panować, czy też trzeba postawić pytanie o wewnętrzne kryteria, o to, co jest dobre dla ludzi, co jest dobre dla świata? Właśnie to, jak myślę, nie dokonało się w wystarczającej mierze. Przez to w dużym stopniu w gruncie rzeczy zaniedbany został aspekt etyczny, rozumiany również jako odpowiedzialność przed Stwórcą. Gdy bowiem władza jest napędzana tylko wiedzą, ten rodzaj postępu staje się rzeczywiście niszczycielski. 
Powszechnie wiadomo, że pojęcie prawdy stało się podejrzane. Oczywiście jest faktem, że zbyt często było ono nadużywane. W imię prawdy dochodziło do nietolerancji i okrucieństwa. Stąd też obawy, gdy ktoś mówi: to jest prawda, albo nawet: ja mam prawdę. Nigdy jej nie mamy, najwyżej ona ma nas. Nikt nie zaprzeczy, że z pretensjami do prawdy należy być ostrożnym i przezornym. 
Musimy mieć odwagę, aby powiedzieć: Tak, człowiek musi szukać prawdy; jest do tego zdolny. Oczywiście, prawda potrzebuje kryteriów, które mogłyby ją zweryfikować i sfalsyfikować. Musi także iść w parze z tolerancją. Prawda wskazuje nam jednak na stałe wartości, które ludzkość uczyniły wielką. Dlatego trzeba na nowo uczyć się pokory i w niej się ćwiczyć, aby uznać prawdę i pozwolić, aby ona była normatywna. 
Istnieją ustalone normy myślenia, które mają być narzucone wszystkim. Są one ogłaszane w tak zwanej negatywnej tolerancji. 
Ciągle na nowo ukazuje się w człowieku Boża obecność. To jest to zmaganie, które przenika całą historię. Jak powiedział św. Augustyn: Historia świata jest walką pomiędzy dwoma rodzajami miłości: miłości do siebie samego – aż do zniszczenia świata; i miłością do innych – aż do rezygnacji z siebie samego. Ta zawsze widoczna walka trwa także w naszych czasach. 
Widać, że człowiek dąży do nieskończonej szczęśliwości, chciałby osiągnąć przyjemność aż do ostatnich granic, chciałby posiąść to, co nieskończone. Tam jednak, gdzie nie ma Boga, nigdy mu się to nie uda. Dlatego musi on sobie sam stwarzać to, co nieprawdziwe, tworzyć fałszywy absolut. 
Nie każdy pontyfikat musi mieć całkiem nową misję. Teraz chodzi o kontynuację i uchwycenie dramaturgii czasu; w nim należy trzymać się mocno Słowa Bożego jako decydującej instancji i równocześnie nadać chrześcijaństwu prostotę i głębię, bez których nie może ono działać.
Rzeczywiście żyjemy w epoce, w której konieczna jest nowa ewangelizacja; w której Ewangelia powinna być głoszona w swojej wielkości, ciągle aktualnej racjonalności, a zarazem głoszenie to winno mieć moc przekraczającą to, co racjonalne, aby docierać w nasze myślenie i rozumienie.
Trzeba oczywiście zawsze pytać o to, co – nawet jeśli uważane było za przynależące do istoty chrześcijaństwa – stanowiło jedynie wyraz pewnej epoki. Czym jest zatem to, co rzeczywiście istotne? To znaczy,  że musimy powracać ciągle na nowo do Ewangelii i do przekazu wiary, aby zobaczyć, po pierwsze, co do niego należy? Po drugie, co w uprawniony sposób zmienia się wraz z upływem czasu? Po trzecie: co do przekazu wiary nie należy? Zasadniczym problemem jest ostatecznie zawsze umiejętność właściwego rozróżniania. 
Sformułowanie Jana Pawła II jest bardzo istotne: Kościół nie ma „żadnej władzy”, aby wyświęcać kobiety. My nie mówimy, że nie chcemy, ale że nie możemy. Pan nadał Kościołowi postać dwunastu apostołów, a ich następcami stali się później biskupi i prezbiterzy. To nie my nadaliśmy Kościołowi tę postać, została ona przez Niego ukonstytuowana. Podporządkować się temu jest aktem posłuszeństwa, szczególnie trudnego w dzisiejszej sytuacji. Ale właśnie to jest ważne, że Kościół pokazuje: Nie jesteśmy jakimś samowolnym reżimem. Nie możemy robić tego, co chcemy. Szukamy woli Pana dla nas i jej się trzymamy, nawet jeśli to w tej kulturze i tej cywilizacji jest mozolne i trudne. 
Jedną rzeczą jest to, że są oni [homoseksualiści] ludźmi z ich problemami i radościami i że jako ludzie, nawet jeśli noszą w sobie takie skłonności, zasługują na szacunek i nie mogą być z tego powodu dyskryminowani. Szacunek dla człowieka jest czymś absolutnie podstawowym i rozstrzygającym. Czymś innym jest jednak wewnętrzny sens seksualności. Można by powiedzieć, jeśli ktoś tak chce wyrazić, że ewolucja wyłoniła płciowość w celu reprodukcji gatunku. Tak widzi to również teologia. Sensem seksualności jest zbliżenie mężczyzny i kobiety, a przez to dawanie ludzkości potomstwa, dzieci, przyszłości. To jest wewnętrzna determinacja, która jest zawarta w istocie seksualności. Wszystko inne jest sprzeczne z jej wewnętrznym sensem. Tego musimy się trzymać, także wtedy, gdy w naszych czasach się to nie podoba. 
Nie jestem z zasady przeciwko komunii na rękę, sam tak jej udzielałem i tak ją przyjmowałem. Przez to, że teraz proszę o przyjmowanie komunii na kolanach i udzielam jej do ust, chciałem podkreślić cześć należną realnej obecności Chrystusa w Eucharystii. (…) W tej atmosferze, którą – jak się uważa – tworzy także przyjęcie komunii, łatwo pomyśleć: wszyscy przesuwają się do przodu, to i ja pójdę. Chcę mocno zaakcentować, że powinno być oczywiste: tu dzieje się coś szczególnego! Tutaj jest obecny Ten, przed którym pada się na kolana. Uważajcie na to! To nie tylko społeczny ryt, w którym moglibyśmy wszyscy uczestniczyć bądź też powstrzymać się od uczestnictwa. 
Idziemy coraz bardziej w kierunku chrześcijaństwa z wyboru, zdecydowanego. Od niego zależy bowiem, w jakim stopniu ogólne oddziaływanie chrześcijaństwa będzie skuteczne. Powiedziałbym, że dzisiaj trzeba z jednej strony wzmacniać, ożywiać i rozszerzać to zdecydowane chrześcijaństwo, aby więcej ludzi wyznawało świadomie swoją wiarę i żyło nią.  Z drugiej strony musimy uznać, że chociaż jako chrześcijanie nie jesteśmy po prostu czymś tożsamym z kulturą czy narodem jako takimi, to jednak mamy siłę, aby tworzyć i kształtować kulturowe i narodowe wartości, które są przyjmowane także wtedy, gdy większość społeczeństwa nie jest wierzącymi chrześcijanami. 
– Czy papież wierzy ciągle w to samo, w co wierzył, będąc dzieckiem?
– Odpowiedziałbym tak samo. Ująłbym to tak: proste jest prawdziwe – a prawdziwe jest proste. Nasza trudność polega na tym, że stojąc przed wielkim drzewem, nie zauważamy już lasu; że wobec tak wielkiej wiedzy nie znajdujemy już mądrości. 
Tylko dopóty zafascynowani jesteśmy poszczególnymi odkryciami, mówimy: nie ma nic więcej; wiemy już wszystko. Jednak w momencie, w którym rozpoznajemy niesłychaną wielkość całości, wzrok podąża dalej i pojawia się pytanie o Boga, od którego wszystko pochodzi.

Chrzciciele po swojemu – Boże światełka

Jan zobaczył Jezusa, nadchodzącego ku niemu, i rzekł: Oto Baranek Boży, który gładzi grzech świata. To jest Ten, o którym powiedziałem: Po mnie przyjdzie Mąż, który mnie przewyższył godnością, gdyż był wcześniej ode mnie. Ja Go przedtem nie znałem, ale przyszedłem chrzcić wodą w tym celu, aby On się objawił Izraelowi. Jan dał takie świadectwo: Ujrzałem Ducha, który jak gołębica zstępował z nieba i spoczął na Nim. Ja Go przedtem nie znałem, ale Ten, który mnie posłał, abym chrzcił wodą, powiedział do mnie: Ten, nad którym ujrzysz Ducha zstępującego i spoczywającego nad Nim, jest Tym, który chrzci Duchem Świętym. Ja to ujrzałem i daję świadectwo, że On jest Synem Bożym. (J 1,29-34)
To z niedzieli, jak zwykle jestem do tyłu… O czym to tekst? O radykalizmie. Ktoś zaprzeczy – nie, przecież wyraźnie, o Janie Chrzcicielu i chrzcie Jezusa. Niby ma rację. To fragment, jeden z wielu, opowieści o Jezusie – ale trzeba umieć ją przełożyć, jak zawsze, na język współczesnego człowieka, aby zrozumieć. Co zrozumieć? Sens tego, co Bóg mówi i na co wskazuje, co stawia nam jako przykład – i jak ja mam ten przykład zastosować, wykorzystać w swoim życiu. Bo po co się starać, bo życie jest monotonne, bo wszystko jest przewidywalne. Bo za mało pieniędzy, za słabo płacą, za mało doceniają, za dużo wymagają (także najbliżsi, rodzina, przyjaciele – a człowiek by w domu pospał, poleżał przed tv albo z gazetą), doba za krótka, itp.
Wiesz, co jest naszym największym problemem? Mamy tendencję do bylejakości. Sporo z tego, co robimy, robimy na pół gwizdka, w pracy odwalamy fuszerki, byle szybciej, byle łatwiej, po najmniejszej linii oporu. Robimy, bo musimy – nie dlatego, że chcemy dobrze zrobić. Co najgorsze – jak człowiek zaczyna tak podchodzić do obowiązków mniej przyjemnych, ale koniecznych (np. praca) – to potem bardzo szybko takie podejście może przenieść się też na inne rzeczy, materie, sprawy. Takie wszechogarniające zniechęcenie.
Pewnym drogowskazem, znakiem że takie rozumowanie jest zupełnie złe, jest I czytanie niedzielne. Czy Izajasz był byle jaki, zanim go Bóg powołał na proroka? Można założyć, że nie – był człowiekiem pobożnym, ale także bardzo dobrze wykształconym  odznaczał się znajomością spraw publicznych, polityki, kwestii religijnych i społecznych oraz wielką kulturą; był osobą znaną na królewskim dworze. Współcześni mu pewnie by powiedzieli – wybitny. A jednak, Bóg stawia sprawę jasno – to za mało:
 Tyś Sługą moim, Izraelu, w tobie się rozsławię. Wsławiłem się w oczach Pana, Bóg mój stał się moją siłą. A teraz przemówił Pan, który mnie ukształtował od urodzenia na swego Sługę, bym nawrócił do Niego Jakuba i zgromadził Mu Izraela. A mówił: To zbyt mało, iż jesteś Mi Sługą dla podźwignięcia pokoleń Jakuba i sprowadzenia ocalałych z Izraela! Ustanowię cię światłością dla pogan, aby moje zbawienie dotarło aż do krańców ziemi. (Iz 49,3.5-6)
Wielkość po ludzku, znajomości, towarzystwo, referencje, wykształcenie – to za mało, nawet gdy człowiek jest bogobojny, pobożny, wierzący. To zbyt mało – słowa Boga. A na pewno za mało i źle, gdy byle jak wegetujemy z dnia na dzień, bez ambicji, marzeń, celów, starając się tylko przeżyć kolejny dzień, dożyć do weekendu. I tutaj Bóg znowu stawia nam przed nosem jakby dosłownie Jana Chrzciciela. Czy był on pewien tego, co ogłosił? Czy Bóg dosłownie wskazał mu Jezusa w sposób tak spektakularny, jak oddaje to Pismo Święte – otwarte niebo, gołębica, światło i głos Najwyższego? Może to tylko przenośnia, dodana aby uświadomić, że Bóg wprost, w sposób zdecydowany i dokładny wskazał Janowi Jezusa? Może to wszystko obyło się bez tak spektakularnych znaków – a sformułowano je, aby nam, czytającym po wiekach, łatwiej było zrozumieć: Bóg dał Janowi znak, wobec którego Jan nie miał żadnych wątpliwości?

Takie znaki są wszędzie wokół nas i dzisiaj. Zaproszeniem są choćby zacytowane wyżej słowa Izajasza. To nie tylko kawałek jego autobiografii – jak to sam został przez Boga wezwany i powołany – ale zaproszenie i zachęta, jaką Pan kieruje do każdego z nas. Światłość nie oznacza roli – proroka, chrzciciela grzeszników, mesjasza – ale postawy, sposobu życia. Tą światłością ma być każdy z nas – tam, gdzie aktualnie się znajduje. 
Nie da się ukryć, że Jan ryzykował. Nie mógł przewidzieć, co ludzie zrobią. Jak się poczyta cały ten 1 rozdział Janowej ewangelii, nie sposób niestety dojść do tego, wobec kogo wypowiedział te słowa o Jezusie, wskazując, iż jest On Mesjaszem – napisane jest, że rzekł. Do kogo, pod czyim adresem? Nie bał się jednak. Wiedział, pewny świadectwem i obietnicą Boga, że tak musi postąpić. Gwarantem, że to, co robi, ma sens – było nic innego jak zapewnienie Najwyższego (w tym wypadku – konkretne objawienie o osobie Jezusa). Czy wiedział, że jego misja doprowadzi go – jak i Tego, którego wskazał – do śmierci? Wiedział na pewno, że jego misją jest wzywanie do nawrócenia, i był jej wierny – do końca. W końcu, za to właśnie zginął, za uparte nazywanie grzechów grzechami i napominanie.
Czy to było łatwe zadanie? Pewnie, wiele osób szło za Janem – później wskazał im Jezusa, aby za Nim poszli – ale równie wiele, o ile nie więcej i potężniejszych miał wrogów i przeciwników. Grzechów i słabości, które nas drążą, ale do których sami przed sobą się nie przyznajemy, jest bardzo dużo – i bardzo nie lubimy, kiedy ktoś je wytyka palcami i nazywa po imieniu. To była ciężka praca. Jakaś analogia? Jak człowiek żyje uczciwie, wkłada siły w pracę, a serce w rodzinę, troszczy się o to wszystko i stara – to jest podobnie. Nie każdy z nas ma być Janem Chrzcicielem – ale każdy ma być taki, jak Jan: wytrwały, dobitny, zdecydowany i radykalny. 
 To jest ta światłość, którą mamy świecić, której chce dla nas Bóg, a o której mówi Izajasz. Nieprzypadkowo – światłość, bo pochodząca od pierwotnej Światłości – W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła (J 1, 4-5). Nie swoim własnym światłem, blaskiem własnych dokonań czy cnót mamy świecić – ale światłem Boga. Tego światła, realizowania się w ten sposób w głębi serca każdy z nas – czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie – pragnie. Pytanie brzmi – czy tylko na tęsknocie się skończy, czy spróbujesz wreszcie sam zaświecić?
>>>
Przykry przykład tego, że w imię poprawności politycznej Europie grozi zamykanie kościołów – i to z Barcelony, miejsca które bardzo lubię… I dlaczego? Bo papież ośmielił się przypomnieć w czasie zeszłorocznej pielgrzymki Hiszpanom o wartościach. A władze uniwersytetu, gdzie znajduje się kaplica, nie potrafią (a może nie chcą?) zapewnić modlącym się bezpieczeństwa. Brzmi dramatycznie – jakby mówić o jakimś miejscu na Bliskim Wschodzie, w Ziemi Świętej; a chodzi o środek cywilizowanej Europy. Widać nie tylko o tę cywilizowaność chodzi.