Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało, co się stało. W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła. Pojawił się człowiek posłany przez Boga Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o Światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz /posłanym/, aby zaświadczyć o Światłości. Była Światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi. Na świecie było Słowo, a świat stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli. Wszystkim tym jednak, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię Jego którzy ani z krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga się narodzili. A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas. I oglądaliśmy Jego chwałę, chwałę, jaką Jednorodzony otrzymuje od Ojca, pełen łaski i prawdy. (J 1,1-14)
W samą tylko uroczystość Narodzenia Pańskiego Kościół przytacza nam, w zależności od tego, kiedy na Mszę pójdziemy, kilka zupełnie innych tekstów. Ten, specyficzny bardzo w swoim języku, jak i całość Janowej ewangelii, co ciekawe, usłyszała… większość, w pewnym sensie pewnie leniwych, którzy po prostu poszli na Mszę w dzień, nie dotarli ani na Wieczorną Mszę Wigilijną (żadną pasterkę dla dzieci – nie ma nic takiego) gdzie czyta się rodowód Jezusa (Mt 1,1-25), ani na Pasterkę gdzie czyta się opis Narodzenia (Łk 2,1-14), ani nawet na jakąś ranną Mszę (konkretnie – o świcie, pierwszą) gdzie czyta się krótki, a jakże wyrazisty fragment tylko o samej radości pasterzy (Łk 2,15-20). Ten tekst to powód, dla którego w swoich kawalerskich latach zawsze szedłem w dniu Narodzenia Pana na jeszcze jedną Mszę, wieczorem, żeby posłuchać tych właśnie słów.
Bóg bardzo dynamicznie, namacalnie – nie jako Wszechobecny-Nieosiągalny-Odległy-Byt – ale jako człowiek z krwi i kości, niepozbawiony swojego Bóstwa wchodzi do historii świata, zaczyna istnieć w konkretnym miejscu i czasie. Jezus jest postacią historyczną – co potwierdziło na przestrzeni wieków bardzo wiele źródeł, często bynajmniej nie chrześcijańskich. Swoją wielkość zamyka w kruchym ciele maleńkiego dziecka, które nieśmiało wyciąga ręce do swojej matki i opiekuna, ale i ufnie spogląda na oniemiałych ze zdumienia a to pasterzy, a to trzech mędrców/magów/króli (jak kto woli).
Czemu? Po co? Dlaczego? Głupio to, mało kulturalnie – ale odpowiem pytaniem na pytanie: a jakie to ma znaczenie? Moim zdaniem, z miłości. Bóg chciał nam, prostym i głupim ludziom, pokazać, jak Mu na nas zależy. Nie – zamanifestować swoją, Jego wielkość; mógłby tego dokonać w o wiele bardziej spektakularne sposoby. Zabita dechami dziura za Jerozolimą? Jaskinia? Żłób pełen siana? Owce i inny inwentarz? Mało efektywne. Bóg udowadnia nam, że Mu na nas zależy, właśnie tak, aby zaszokować – w formie, jaka nigdy z bóstwem by się nikomu nie skojarzyła. Inaczej – dociera ona do tych, którzy są tego Narodzenia świadkami dopiero, gdy widzą znaki; wcześniej sami nie potrafili zrozumieć słów proroctw, które wskazywały miejsce i znaki towarzyszące temu wydarzeniu.
Co zrobić, aby nie przegapić Jego przyjścia? Tak – powie ktoś – ale przecież Jezus już się narodził, dzisiaj jest 27 grudnia. Owszem, kolejny raz, i narodzi się jeszcze nieskończenie wiele razy w pamiątkach tego dnia, jakie my i nasze dzieci, wnuki będziemy obchodzili… Przyszedł, przychodzi i nie raz przyjdzie, nie tylko w dniach świętowania rocznicy Jego narodzin. Tu płynie nauka – nie skupiać się na tym, co zewnętrzne. To nie wystarczy. Żydzi, którzy nieco ponad 30 lat później tego maleńkiego Mesjasza ukrzyżowali, także byli przekonani, że spełniali swój obowiązek, wynikający z pobożności. Literalnie – mieli nawet rację. A czy mieli ją faktycznie? Nie. Bo nie chcieli zobaczyć tego, kim On był naprawdę – żadnym uzurpatorem, szarlatanem, magiem czy uzdrowicielem. Był Tym, na którego nawet oni, oprawcy, od wieków czekali.
Jeśli byłeś już przy żłóbku, pofatygowałeś się do kościoła – to świetnie. Jeśli nie – masz jeszcze czas i okazję. Spotkanie z żywym Bogiem to wydarzenie, które nie powinno pozostać bez echa. To coś, co – o ile autentyczne – ma przemienić, i to na trwałe. Ale wtedy moja wizyta u Niego musi być prawdziwa. Nie jako kolejna anonimowa osoba, która na wypadek tego, że On jednak istnieje, stara się dać odfajkować siebie na liście dobrych katolików co to nawet do żłóbka poszli. Gorzej, że pewnie jakby zapytać, po co, to by nie wiedział. Dialog z Maleńką Miłością, położoną w żłobie, jest trudny i nawet dziwny – bo jak tu rozmawiać z dzieckiem? Bóg nie jest przewidywalny, łatwy ani oczywisty. Trzeba kojarzyć – wiele lat później Jezus sam powie jeśli nie staniecie się jak dzieci… Do Boga położonego w stajence można iść tylko szczerze, tylko autentycznie, tylko z czystym sercem. Tak, jak do dorosłego idzie dziecko – ufne, prawdziwe, radosne.
W większości do żłóbka już szliśmy, i od tego żłóbka już wróciliśmy do brutalnej rzeczywistości – chyba, że ktoś się urlopuje, albo jest uczniem jeszcze. I gdy wydawać się może, że na nowo jesteśmy w tym samym świecie, z którego zanurzaliśmy się kilka dni temu w tajemnicę Jego Narodzenia – uwierz i pamiętaj, że wszystko jest inne, bo na zapleczu z pozoru tego samego świata narodził się prawdziwy Bóg. Tylko żeby to zrozumieć i żeby to mogło coś dla mnie zmienić – muszę otworzyć oczy. Światło można docenić tylko, gdy się ma odwagę w nie spojrzeć, otworzyć się na nie.
Dudi u siebie bardzo fajnie
zauważył (a małżonkiem jest o zdecydowanie dłuższym doświadczeniu i stażu ode mnie, pewnie mnie to bliżej do jego latorośli):
banalność życzeń…małośc słów… słowa są w gruncie rzeczy mało ważne – czasami lepiej spojrzeć w oczy po prostu, więc tym razem jakoś nie siliłem sięna kwieciste przemowy –…zauważyłem, że od paru lat z żoncią składamy sobie życzenia, właściwie niewiele sobie życząc…
Ma rację. Uświadomiłem to sobie, jak przeczytałem te słowa – i skojarzyłem, że moja żonka także nie lubi się przede mną wywnętrzać na okoliczność życzeń różnych, i zawsze w takiej sytuacji po prostu głęboko patrzy mi w oczy. Tam jest wszystko. Gdy dwoje nie tylko z obrączki i z papierka z USC/kościoła stara się być jednym ciałem, to faktycznie niewiele potrzeba słów.
Zachęcam do przeczytania dwóch naprawdę fajnych tekstów:
>>>
Trochę się opuściłem? Plan był może i mało ambitny, w każdym razie żeby w święta też coś napisać. W sumie – poza radosnym świętowaniem w gronie rodzinnym (ile można – trzeba trochę samotności w takich dniach nawet, przynajmniej ja potrzebuję) niewiele jest do roboty. Takie było założenie. Życie je mocno szybko zweryfikowało. Konkretnie – już w nocy z 23 na 24 grudnia. Obudziłem się z łbem jak bania, gorączką i bolącymi gnatami. Termometr prawdę ci powie – i tym razem oscylowała ona pomiędzy 37 a 38,5. Niby sporo – ale jak na moje możliwości nie tak tragicznie (w młodości kilka razy słupek rtęci mi się kończył…). Ale że młodość wspomniana to zamierzchła przeszłość – czułem się niezbyt ciekawie. A tu trzeba było sprzątnąć mieszkanie, umyć podłogi i zapakować się na wyjazd do teściów. Cóż, to posprzątaliśmy, spociłem się jak dziki, i byłem w jeszcze gorszej formie.
Jak teściu przyjechał, zanim pojechaliśmy, poszliśmy do apteki i wyszedłem z moją ulubioną pyralginą – broń ostateczna, choć po prawdzie na taką gorączkę niewiele innych rzeczy, przynajmniej u mnie, działało. Jak wtaszczyliśmy się do teściów na 4 piętro z tobołami i prezentami, to myślałem, że umrę. Szybko pigułka i walnąłem się w jednym pokoju. Generalnie, z niewielką przerwą na kolację wigilijną, leżałem, ni to śpiąc, ni to nie śpiąc, czując się fatalnie. Na noc eksmitowałem szwagierkę – poszła spać z żonką w gościnnym pokoju, a ja sam u niej, żeby nie zarażać (wtedy nie wiedziałem jeszcze, czym). Za dużo nie pospałem, bo z taką gorączką się nie da.
W sobotę nieco lepiej, choć i tak większość czasu w pozycji horyzontalnej. Gorączka mniejsza, gnaty mniej bolały, i już nie tak zimno. Za to – tadam – zaczęło mnie drapać tym razem gardło. Na razie nieśmiało, delikatnie, ale odczuwalnie. I dalej byłem bardzo słaby, więc rano zadzwoniłem do rodziców, że nici z pomysłu odwiedzenia ich tego dnia. Zresztą, technicznie też by było trudno – wszystko tak zasypało, że połowa osobówek nie była w stanie ruszyć na osiedlu. Teściu wieczorem zaproponował wódeczki przed spaniem (z cyklu od razu cię na nogi postawi!), ale grzecznie odmówiłem. Nic mi nie smakowało w ogóle, jeść mi się nie chciało – po pobycie u nich na święta… schudłem 2 kg 🙂 Więc tym bardziej wódeczki.
Noc była znośna, za to gardło w II dzień świąt – mniej. Generalnie czułem się całkiem blisko normalności, choć słabo, za to gardło coraz bardziej odmawiało posłuszeństwa. Zacząłem pokasływać coraz mocniej, krztusić się itp. No i moja mowa coraz dziwniejsza była – coś w deseń Dartha Vadera. Jak taksówką wróciliśmy wieczorem od teściów – to po rozmowie z żonką… generalnie prawie straciłem głos. Położyliśmy się razem – plecami do siebie, z mocnym moim postanowieniem kaszlenia tylko w ścianę. Starałem się, ale budziłem się tak co godzinę chyba. Beznadziejna no.
Rano dopadłem do LuxMedu, obejrzała i osłuchała mnie miła pani. Wyrok – zapalenie… czego? Nie, nie gardła. Krtani. Tygodniowe zwolnienie, i zapytana przeze mnie, po zobrazowaniu stanu faktycznego (ja: zarażający chory; żonka – zdrowa ciężarówka w 7 m-cu; warunki bytowe – pokój sztuk jeden z aneksem kuchennym), zasugerowała, żeby jednak może żonkę wysłać z powrotem do teściów. Był bunt, i samemu mi bardzo źle i smutno, ale pojechała. Mam nadzieję, 2-3 dni max. Chodzi o to, żebym do woli kaszlał sobie sam na siebie, żarł leki i wyzdrowiał. Nie możemy ryzykować maleństwa naszego, czy jej zdrowia – a z chorobami to u niej trudniej, jak u mnie.
Wygląda więc to tak, że jestem chwilowo słomianym wdowcem, w sumie na własne życzenie, ale zawsze. Sam… ze świnką morską. Zimno, sweter, dwie pary skarpetek, hektolitry płynów (bezalkoholowych) żeby zalać czymś kaszel, chusteczki, kilka książek (od Gwiazdorka) i tv. Morze możliwości, prawda?
A tak serio – o zdrówko najpierw dla żonki i maluszka naszego, a potem – jak wystarczy – to i swoje proszę. I teściów też, bo podziębieni byli.
Dziś w ogóle święto św. Jana Ewangelisty, co w Kościele oznacza obrzęd święcenia wina – a dla wiernych koneserów: okazję do skosztowania go w parafii, i to z kielicha mszalnego (wina, żadnej Krwi Chrystusa, żeby wątpliwości nie było – choć podawanie Komunii pod Dwiema Postaciami mocno popieram). Za wspomnianego już kawalerstwa brałem w tym udział – w tym roku nici, nie tyle z uwagi na zmianę stanu cywilnego (rok temu też), co na fakt, że nie po to antybiotyk dostałem, żeby do zimnego kościoła iść i wina się napić.