Pozwól się Bogu odnaleźć i zbawić

Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: Do grzesznika poszedł w gościnę. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie. Na to Jezus rzekł do niego: Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło. (Łk 19,1-10)
Ten ewangeliczny obrazek to wielka nadzieja dla wszystkich ludzi, którzy ciągle się wahają, którzy boją się podjąć trudną, ale ważną decyzję o nawróceniu. Dla tych, którzy z uporządkowaniem (albo w ogóle nawiązaniem) swoich relacji z Bogiem czekają.
Ktoś mógłby powiedzieć – Zacheusz był ciekawski. Może. Nic dziwnego – na pewno słyszał o tym cudotwórcy, uzdrowicielu i nauczycielu tłumów. Nie był głupi, więc zauważył od razu, że różnił się bardzo od faryzeuszy i uczonych w Piśmie – nie był pyszny, nie oczekiwał zapłaty, poklasku i szacunku. Obchodził kraj, nauczając o dziwnym, ale jakże pociągającym Bogu miłości, Bogu – Ojcu miłosierdzia, leczył chorych, zdarzyło mu się nawet wskrzeszać, odpuszczał grzechy. Przyciągał tym ludzi, bo widać było, że robi to z miłości do nich, a nie dla własnej korzyści. Trudno to było opisać, ale w głębi serca czuł, że jeśli Bóg ma na ziemi swojego wysłannika, to właśnie Tego człowieka. 
Zabawnie musiało wyglądać, jak znany i szanowany szef celnik wdrapuje się na drzewo, i wypatruje Jezusa. Nie wiedział, że Jezus już wtedy znał go, rozumiał jego potrzeby i pragnienia. Co więcej, zamierzał wyjść im naprzeciw. Stąd takie a nie inne słowa. Chciał zamieszkać na czas pobytu w Jerychu właśnie u Zacheusza. Wielka nobilitacja – a w praktyce, krok, którego brakowało, aby z sumy ciekawości Zacheusza i tego właśnie kroku doszło do efektu końcowego – nawrócenia Zacheusza. Dlatego nie straszna mu była tak konkretna i przeliczalna na niemałe pieniądze deklaracja – pół majątku dla biednych i czterokrotne wynagradzanie każdemu skrzywdzonemu. Fakt, miał środki, ale wielu je miało (vide – bogacz i Łazarz choćby) i wcale nie starali się nimi wspomagać potrzebujących, wręcz przeciwnie. Nawrócony grzesznik, człowiek któremu przebaczono, nie miał tego problemu. Dla niego wszystko było jasne. Jeśli iść za Jezusem – to dosłownie, nie tylko wybierając to, co w danej sytuacji po mojej myśli, wygodne. 
I najważniejsze w tym tekście – ostatnie zdanie. Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło. Bo nie przyszedł do wszystkich „sprawiedliwych”. Cudzysłów celowo – sprawiedliwych w ich własnym mniemaniu. Grzech dotyka nas wszystkich, i do nas wszystkich przyszedł i przychodzi Jezus. Tylko że tę grzeszność najpierw trzeba przyjąć, zrozumieć ją i pogodzić się z nią (w tym sensie, że nie negować jej). Pozwolić się Bogu odnaleźć i zbawić.

Daj się Bogu odnaleźć – jak owca i drachma

Zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi. Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: Któż z was, gdy ma sto owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na pustyni i nie idzie za zgubioną, aż ją znajdzie? A gdy ją znajdzie, bierze z radością na ramiona i wraca do domu; sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im: Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła. Powiadam wam: Tak samo w niebie większa będzie radość z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia. Albo jeśli jakaś kobieta, mając dziesięć drachm, zgubi jedną drachmę, czyż nie zapala światła, nie wymiata z domu i nie szuka staranne, aż ją znajdzie. A znalazłszy ją, sprasza przyjaciółki i sąsiadki i mówi: Cieszcie się ze mną, bo znalazłam drachmę, którą zgubiłam. Tak samo, powiadam wam, radość powstaje u aniołów Bożych z jednego grzesznika, który się nawraca. (Łk 15,1-10)

Taka refleksja natury liturgicznej.

Jezus, kolejny raz „odbijając piłeczkę” ze strony faryzeuszy, przedstawia jedną z wielu przypowieści. Powszechnie znaną pod nazwą przypowieści o zagubionej drachmie czy zagubionej owcy. Motyw znany każdemu, kto do kościoła zagląda i cokolwiek pamięta z katechezy szkolnej. Tylko że tak naprawdę ten tekst mówi przede wszystkim o autentycznej radości. 
Bardzo umiejętnie do Jezus zestawił. Mówił do osób, rzekomo, bardzo bogobojnych, skromnych, wzorów cnót wszelkich, etc. A jednak celowo, znając ich prawdziwe zamiary i fałsz postępowania, posłużył się przykładem jak bardzo materialnym. Bo mówi o własności w obydwu przypadkach. Jakby taki pasterz czy właściciel stada gubił co rusz po jednej owcy, to by zbyt wiele na życie nie zarobił. Zarobi tyle, ile uda mu się sprzedać – a to z przetworów mleka owczego, a to skór z samych owiec, a to mięsa z ubitych zwierząt. Dlatego powinien się o owce troszczyć i nic dziwnego, że raduje się, kiedy znajdzie owcę zagubioną, chce świętować z przyjaciółmi. 
Tak samo kobieta, w tamtych czasach na pewno zajmująca się domem i dbająca o jego budżet – od jej gospodarności (fakt, najpewniej tym, co w ramach wypłaty przyniósł do domu mąż) zależało, czy będzie co zjeść, czy będzie na zaspokojenie potrzeb małżonka i dzieci. Dzisiaj, w czasie kiedy pojęcie drachmy kojarzy się głównie źle i z Grecją, grożącą wszystkim, że opuści strefę euro i powróci do tej waluty, możemy nie wiedzieć, o jaką dokładnie sumę chodziło – można jednak założyć, że dla niezbyt zamożnego domu dość znaczną. Stąd także tutaj – najpierw smutek z powodu zguby, potem wielka radość z odnalezienia – kończąca się, po prostu, dzisiaj byśmy powiedzieli „babską imprezą”. 
Jezus posłużył się tak bardzo materialnymi, przeliczalnymi i prostymi do zrozumienia przykładami. Pewnie nie tylko dlatego, że wiedział, do kogo wtedy mówił – ale domyślał się, że późniejsi słuchacze Jego słów, więc i my dzisiaj, będą najczęściej mieli te same priorytety. Mieć, posiadać. Więc obrazek przypowieści trafia. I przekłada to na radość metafizyczną, jaką sprawiał Bogu Ojcu tym właśnie, co tak bardzo się nie podobało faryzeuszom. W ich mniemaniu – taki nauczyciel, prorok, cudotwórca, to powinien otaczać się najlepiej „tymi lepszymi”, czyli nimi, uczonymi w Piśmie i faryzeuszami (nie mówiąc o tym, że powinien się od nich odczepić – skoro z uporem demaskował ich obłudę). A Ten, co? Szło za Nim coraz więcej „podejrzanych typów” – prostytutki, celnicy, prostactwo. 
Ale Jezus miał rację, że do nich szedł. Bo oni chcieli Go słuchać. Może dlatego, że nie mieli nic do stracenia? Może (ale przecież i Józef z Arymatei, i Łazarz, i Nikodem, i Zacheusz i tylu innych, dobrze sytuowanych, także lgnęło do Pana). Bo oni potrafili się z Niego zasłuchać, i z tego zasłuchania wyciągnąć wnioski, i dalej wydać dobre owoce tego, co Jezus zasiał w ich serca. Dali się Bogu na nowo odnaleźć. 
I taka dygresja, może w formie wyrzutu. Sporo ludzi przychodzi do kościoła, nawet w tygodniu. Czy jesteśmy wtedy radośni? Czy tą radość okazujemy? Czy ją po nas widać? Skoro ludzie potrafią cieszyć się autentycznie ze zwykłego znalezienia owcy czy jakiejś monety – to o ile większa powinna być radość, gdy odpowiadam na zaproszenie żywego Boga i przychodzę na spotkanie z Nim? A różnie to bywa. A przecież On, jak sam powiedział, chce aby radość Jego w nas była, i aby radość nasza była pełna (J 15, 11). 

Uzdrowienie, ale we właściwej kolejności

W tym czasie Jezus wyszedł na górę, aby się modlić, i całą noc spędził na modlitwie do Boga. Z nastaniem dnia przywołał swoich uczniów i wybrał spośród nich dwunastu, których też nazwał apostołami: Szymona, którego nazwał Piotrem; i brata jego, Andrzeja; Jakuba i Jana; Filipa i Bartłomieja; Mateusza i Tomasza; Jakuba, syna Alfeusza, i Szymona z przydomkiem Gorliwy; Judę, syna Jakuba, i Judasza Iskariotę, który stał się zdrajcą. Zeszedł z nimi na dół i zatrzymał się na równinie. Był tam duży poczet Jego uczniów i wielkie mnóstwo ludu z całej Judei i Jerozolimy oraz z wybrzeża Tyru i Sydonu; przyszli oni, aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób. Także i ci, których dręczyły duchy nieczyste, doznawali uzdrowienia. A cały tłum starał się Go dotknąć, ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich. (Łk 6,12-19)
Już sam kontekst sytuacyjny, niby dyskretny, tylko tło, jest bardzo ważny. Bóg-Człowiek pokazuje, co jest najlepszym wstępem, preludium i przygotowaniem do podejmowania w życiu ważnych, kluczowych decyzji. On sam za chwilę miał wskazać tych, którzy w Jego imieniu będą kontynuowali misję, jaką rozpoczął, i poprowadzą ten raczkujący, nieporadny i jak bardzo jeszcze zagubiony malutki Kościół, który w przyszłości rozrośnie się i zjednoczy ludzi wszystkich ras, narodowości i języków. 

Modlitwa. Może dlatego tak wiele rzeczy mi nie wychodzi? Pewnie, trzeba się wysilić, dać coś z siebie, żeby były rezultaty. Ale ludzki wysiłek to nic, bez Bożego błogosławieństwa. A w każdym razie – to za mało. To może być zwykła ludzka pycha – taki jestem, udało mi się, zrobiłem to sam, bez niczyjej pomocy, to tylko moja zasługa. Zgoda, to mój wysiłek i sukces – ale także łaska Boga, który moje działania wspiera. Ważne jest, żeby nie wpaść też w odwrotną skrajność – co ja się będę, przecież Bóg może wszystko, niech za mnie zrobi. Bo to grzech, i to niejeden – rozpoczynając od lenistwa. Pewnie, w swoim człowieczeństwie jestem ograniczony, sam siebie nie przeskoczę, ale Bóg wie o tym lepiej ode mnie i nie stawia przede mną zadań nie do wykonania. To tylko ja sam często gęsto staram się sam przed sobą wytłumaczyć własną niechęć, lenistwo i bylejakość. A tu potrzebna jest współpraca, współgranie – On i ja. Ja działam, On wspiera łaską. 
Może ktoś się zdziwi – ale chyba powołaniu uczniów nie poświęcę w ogóle uwagi, co wydaje się zdarzeniem centralnym tego fragmentu. Zwrócę za to uwagę na inny szczegół. Po co szli za Nim ludzie – przyszli apostołowie, ale i ten cały tłum? To nie był przypadek, czary, hipnoza. O ile można założyć, że nie każdy z nich widział i rozpoznał w tym momencie w Jezusie obiecanego Zbawiciela, to każdy z nich wiedział, czemu za Nim podąża. Aby Go słuchać i znaleźć uzdrowienie ze swych chorób. Aby uwolnić się od dręczących demonów. 
Dla niektórych to uzdrowienie oznaczało koniec fizycznych dolegliwości czy wręcz kalectwa uniemożliwiającego normalne funkcjonowanie. Dla innych uzdrowienie miało dotknąć ich wnętrza. I pewnie tych drugich było więcej – nie każdy musiał być kaleką, ale każdy był świadomy swojej grzeszności i słabości, wiedział, że potrzebuje uzdrowienia niekoniecznie ciała, ale ducha. Co zresztą Jezus podkreślił w innym miejscu (Łk 5,17-26), gdy przynieśli do Niego paralityka – oczekując uzdrowienia ciała. I co zrobił Jezus? Najpierw odpuścił grzechy – oczyścił duszę, to, co najważniejsze. Dopiero wtedy uzdrowił ciało. 
Nie bój się przyjść do Jezusa. To nie przypadek, że od wieków ludzie, mniej lub bardziej świadomie, czasami po całym życiu tułania się w poszukiwaniu celu, pozornego szczęścia i sukcesów, docierają właśnie do Niego. Czasami ktoś podpowie, wskaże drogę – czasami sami to zrozumieją. Jeśli nie możesz się odnaleźć, czegoś ci brakuje, czujesz pustkę czy niedosyt – nie bój się, stań przed Nim, otwórz swoje serce. Zasłuchaj się w Niego. Może nie usłyszysz tego, na co liczyłeś czy czego oczekiwałeś. Ale usłyszysz prawdę. Odnajdziesz uzdrowienie i pokój. Ten prawdziwy.

Jak ciężko nam zgiąć kolana

Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon . Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. (Mt 2,1-12)
Żadne wczoraj Trzech Króli było, a uroczystość Objawienia Pańskiego. Ten przydomek – pod którym większość naszego społeczeństwa identyfikuje ten dzień – to skrót myślowy, uproszczenie (odnośnie tekstu, zawartości wczorajszej Ewangelii). Szkoda, że jakby zapytać o nazwę fachową i prawidłową – Objawienie Pańskie – pewnie niewiele osób by wiedziało, co to. 
Kościół jaki jest, taki jest, i daleko dzisiaj do pierwotnej jedności. Co za tym idzie – w różnych chrześcijańskich wspólnotach i różne rzeczy świętowano – u nas właśnie Objawienie Pańskie, u np. luteran także (tylko że oni nazywają ten dzień Epifanią), a bracia prawosławni dopiero zaczynają świętować Narodzenie Pana (u nich Objawienie świętuje się 19.01 – tak to jest, jak niektórzy jadą wg kalendarza gregoriańskiego, a inni juliańskiego).
Jednak – co dzisiaj tak naprawdę świętujemy? Zafascynował mnie tekst o. Macieja Biskupa OP, który sugeruje, że współczesne rozumienie i oddźwięk wczorajszej uroczystości jakby rozmija się z założeniem i tym, co symbolizowała ona pierwotnie. Cytuje on dwie starożytne antyfony na ten dzień:
W tym dniu tak świętym trzy cuda wysławiamy: dziś gwiazda przywiodła mędrców do żłóbka; dziś podczas godów woda stała się winem; dziś Chrystus dla naszego zbawienia przyjął od Jana chrzest w Jordanie. Alleluja. 

Dzisiaj się Kościół złączył z Chrystusem, swoim Oblubieńcem, który go z grzechów obmył w Jordanie; biegną mędrcy z darami na królewskie gody, a woda przemieniona w wino cieszy biesiadników. Alleluja.
W pierwszej – ani słowa o żadnych królach/magach – za to jednoznacznie o Chrzcie Pańskim (obchodzić będziemy go już w najbliższą niedzielę) oraz o cudzie przemiany wody w wino. Coś świta? Tak! Kana Galilejska, początek publicznej działalności Jezusa. W drugiej – owszem, pojawiają się jacyś mędrcy, ale z kontekstu można wnioskować, że chodzi o gości weselnych (pytanie – czy dosłownie: gości weselników z Kany, czy może gości na zaślubinach nieba z ziemią, jak można interpretować narodzenie się Mesjasza?). Czyżby więc dzisiejsze teksty liturgiczne i główny akcent – osoby królów/magów/mędrców – to jakby opowieść dodana dla zobrazowania, ubogacenia obchodów Narodzenia Pana, a nie relacja kronikarska? Jan Turnau używa tu nawet sformułowania – midrasz. 
W tym klimacie można się zastanowić także – ilu było mędrców? Przyjmuje się – trzech, ochrzczono ich nawet imionami Kacpra, Melchiora i Baltazara – co jest akurat praktycznie na pewno wymysłem – bo po prostu pasuje do KMB pisanego na drzwiach. Ciekawe, czy ktokolwiek z piszących – sam wczoraj widziałem – wie i rozumie, co te litery znaczą. Z apokryfów można się doliczyć ich nawet dwunastu. Nie, nie imiona mędrców – a Christus mansionem benedicat czyli jakby prośbę, a może i swego rodzaju pewność, że Chrystus mieszkanie błogosławi (dopełnienie – kolęda, wizyta duszpasterska, gdy kapłan dokonuje pobłogosławienia mieszkania). Skąd pomysł – akurat trzech, poza tym że pasuje do w/w słów? Skoro przynieśli trzy dary – kadzidło, mirrę i złoto (Mt 2, 11) – to pasuje. 
Ale to wszystko tak naprawdę nie ma znaczenia – ani to, że być może pierwotnie liturgia tego dnia akcentowała coś zupełnie innego, inne były teksty, ani też to, ilu było mędrców, skąd przyszli. Symbolika tego obrazka jest bardzo czytelna – i podkreśla dobitnie, że Bóg nie podlega ograniczeniom, że ani narodzenie Pana jako Bożego Syna, ani Jego działalność, a tym bardziej śmierć i zmartwychwstanie nie dokonały się z myślą o jakimś jednym konkretnym narodzie, kraju, rasie ludzkiej – ale o wszystkich, o ludzkości jako całości, o każdym z osobna i wszystkich razem ludziach. Bóg jest transgraniczny, i bez względu na to, jak bardzo my sami tkwimy w ksenofobicznych uprzedzeniach, On  wyciąga rękę także (a może przede wszystkim) do tych, których ja sam czy ktokolwiek inny z mniej lub bardziej uzasadnionego powodu przekreśla lub dyskredytuje. 
Historycznie na pewno można się dowiedzieć, że owa scena – powszechnie zwana pokłonem mędrców – to nic innego jak dowód na to, że także poza Narodem Wybranym (co z perspektywy czasu wygląda śmiesznie  nieco – na Mesjasza czekali, Mesjasz przyszedł i w ogóle Go nie zauważyli, co więcej, następne 2000 lat czekają i doczekać się nie mogą) poganie przybywają, aby uczcić prawdziwego Króla. Stąd ładnie pasuje nazywanie przybyszów właśnie królami – co można bardzo ładnie zestawić: zły król Herod vs. dobrzy, poświęcający się i podróżujący przez pół świata pogańscy królowie, spieszący z darami do Mesjasza. 
Wyżej wspomniałem – to ciekawostki, zagwozdki historyczne, najpewniej z tej perspektywy nie do rozwikłania, choć interesujące. Tak, lubimy pospekulować. Zestawienie trójki przybyszów z Mesjaszem jest tym bardziej wymowne, że trudno chyba o większy kontrast. Oni – uosabiający rozum, wiedzę, naukę, władzę, bogactwo – i On, leżący w żłobie, w jaskini, w środku nocy, bez żadnych atrybutów władzy, a jednak o ileż od nich wszystkich większy. Można nawet dojść do wniosku – ludzie nauki, a do tego poganie, potrafią uszanować i uhonorować Boga lepiej (bo w ogóle) niż rzekomo wierzący. Mesjasz Pan w ciele noworodka, jakby bezradnym, ufnie wyciągającym dłonie do tych, którzy do Niego przychodzą. Tak bardzo boski, a zarazem najbardziej ludzki – dziecko przecież nie potrafi kłamać, jest otwarte, ufne i szczere. Paradoks niezmierzonego Boga, przychodzącego jako mały człowiek, którego każdy może unicestwić.
Bez względu na to, czy kierowała nimi tylko chęć sprawdzenia, czy przepowiednie i proroctwa są prawdziwe, czy coś na nich czeka tam, gdzie wskazuje gwiazda, czy też prowadziło ich serce i poszukiwanie prawdy – są dla nas wzorami. Dali z siebie bardzo wiele po to, aby tam właśnie dotrzeć. Wykazali się wytrwałością i pasją w dążeniu do celu, który sobie obrali. Można zaryzykować – wyruszali na pewno jako poganie, do Tego, który miał być światłem na oświecenie pogan (Łk 2, 32), ale być może do swoich domów powracali już jako wierzący. W końcu, jak mówi Jan, była światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka, gdy na świat przychodzi (J 1, 9) – i oni właśnie ową Światłość odnaleźli, pozwolili jej w sobie zajaśnieć.
Nie wszyscy się jednak cieszyli – Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Stereotypowo przyjmuje się – ten zły Herod. Tak, on miał teoretycznie najwięcej do stracenia – bo władzę w całej prowincji, gdyby zbuntowany naród zdetronizował go, a Mesjasza obwołał królem. Prawda jest taka, że – jak to bywa – w każdym takim miejscu jest sobie jakaś tam miejscowa elita, która posiada odpowiednie koneksje i powiązania z władcą, z którego żyje, i w oparciu o którego wypracowała sobie pozycję i majątek. Tak, oni również mieli wiele do stracenia. Im również ten nowy Mesjasz był nie w smak.

Morał? Bóg przychodzi do człowieka, ale człowiek sam musi się w kierunku Boga także pofatygować. Nie chodzi o to, że musimy Mu naznosić złota, kadzidła, mirry czy różnych innych symboli bogactwa. Mamy iść – tacy, jacy jesteśmy, z tym, co mamy. Tak naprawdę – my nie mamy nic, co godne jest i co mogłoby być wspaniałe wobec wielkości Boga. Możemy próbować oczywiście uhonorować Go na ludzki sposób, ludzkimi przejawami tego, co wartościowe. Ale nie o wyścig prezentów tu chodzi. Sednem i jedynym wartym świeczki celem dążenia do Jezusa jest to, aby oddać Mu hołd. Przyjść w pełni mojego człowieczeństwa – radości i smutków, sukcesów i porażek, nadziei i tęsknot – i złożyć to wszystko w Jego miłosierne ręce, wierząc mocno i ufnie, że On jest odpowiedzią. Na wszystko. 
Nie ma znaczenia status majątkowy, wykształcenie, pozycja społeczna, tytuły i stanowiska. To się liczy tylko u ludzi. Bóg patrzy dalej, głębiej. Bóg czeka na każdego, a Jego słowo i łaska nie docierają do żadnej konkretnej grupy społecznej, narodowości czy klasy – a do każdego, kto z czystym sercem uczciwie Go poszukuje i pragnie. To decyduje o tym, czy podróż i droga mają sens, czy przyniosą efekt – czy jestem na Niego otwarty i naprawdę Go pragnę, czy też idę i niby to szukam Go, a tak naprawdę nie wiem, po co, na co, dokąd i dlaczego zmierzam. Jeśli chcę w sobie pielęgnować i święcić własny obrazek Jezusa – to najpierw muszę pozbyć się wszelkich stereotypów, w które my sami Boga i Jego Syna wtłaczamy, a dopiero potem się w Niego zapatrzeć. 
A gdy już znajdę? Wtedy mam być sobą. Nie zgrywać, nie stwarzać pozorów, nie robić z siebie lepszego, mądrzejszego niż jestem. Oddać cześć – uklęknąć, uznać wyższość. O ile jest to bardzo niewłaściwe, gdy człowiek czci samego siebie, kogoś innego, albo jakąś wartość materialną – o tyle w takich sytuacjach jakoś bardzo łatwo przychodzi nam ustąpić, oddać hołd czemuś takiemu. Tutaj, inaczej, gdy jest jedyny moment, jedyna Osoba tak naprawdę godna tej czci – jakoś nie bardzo się do takiej postawy garniemy. Zbyt dumni jesteśmy, za bardzo pewni siebie, za twarde karki. Nie można jednak przed Bogiem klękać i oddawać Mu pola tylko w wybranych sferach i sprawach życia. Bóg chce przeniknąć mnie całego – ze wszystkim, co we mnie, co mnie dotyczy. 
Skąd wiadomo, że spotkanie doszło do skutku, że się udało, że odnalazłem Boga? Bo człowiek z takiego spotkania powraca odmieniony, z odnowionym sercem, z postanowieniami co do zmiany samego siebie. Bo ze spotkania z Bogiem nie wraca się na dotychczasową drogę błędów i grzechów – ale wchodzi się już na nową drogę. Tak, grzechów się nie ustrzeżemy, nie unikniemy ich. Ale Bóg napełnia siłą i pokazuje, że można żyć inaczej, lepiej, pełniej w ten właściwie rozumiany sposób. Od betlejemskiej stajenki wracamy jakby do domu, niby tacy sami i tą samą drogą – ale odmienieni, na nowo posłani, umocnieni nadzieją. 
Na czym polega sztuka? Żeby te wszystkie łaski, których zaczerpnęliśmy od Maleńkiej Miłości, chcieć i umieć zagospodarować. Żeby ich nie zmarnować.
Piękne podsumowanie – Jan Turnau ułożył nową wersję kolędy Mędrcy świata. Dla mnie – bomba:
Mędrcy, mędrcy, nie królowie,
władzy im nie trzeba.
Korona im nic nie powie
o tym, co jest z nieba.
A jest stamtąd gwiazdka mała,
podobna do krzyża.
A jest krzyża wielka chwała,
że sam się poniża.
Prawdziwy nie przypomina
berła ani miecza.
Betlejemska to nowina,
Boża, nie człowiecza.

>>>

Lekarze uznali cud, dokonany za wstawiennictwem Sługi Bożego Jana Pawła II – uzdrowienia francuskiej zakonnicy Marie Simon-Pierre z zaawansowanej choroby Parkinsona. Duży krok naprzód. Czyżby beatyfikacja jeszcze w tym roku? Dla mnie to w sumie bez znaczenia – wierzę, iż osiągnął świętość, czy to się ogłosi formalnie, czy nie.

Ten, który jest, który był i który przychodzi. I ciągle pyta – czego szukacie?

Jan Chrzciciel stał wraz z dwoma swoimi uczniami i gdy zobaczył przechodzącego Jezusa, rzekł: Oto Baranek Boży. Dwaj uczniowie usłyszeli, jak mówił, i poszli za Jezusem. Jezus zaś odwróciwszy się i ujrzawszy, że oni idą za Nim, rzekł do nich: Czego szukacie? Oni powiedzieli do Niego: Rabbi! – to znaczy: Nauczycielu – gdzie mieszkasz? Odpowiedział im: Chodźcie, a zobaczycie. Poszli więc i zobaczyli, gdzie mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej. Jednym z dwóch, którzy to usłyszeli od Jana i poszli za Nim, był Andrzej, brat Szymona Piotra. Ten spotkał najpierw swego brata i rzekł do niego: Znaleźliśmy Mesjasza – to znaczy: Chrystusa. I przyprowadził go do Jezusa. A Jezus wejrzawszy na niego rzekł: Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas – to znaczy: Piotr. (J 1,35-42)
Człowiek tak ma, że szuka Boga. Można się tego wypierać, można twierdzić inaczej – można. Ale nie ma to sensu. Czy sobie z tego zdajemy sprawę, czy nie – Bóg jest odpowiedzią na podstawowe potrzeby człowieka, odpowiedzią na nasze pragnienia i nadzieje. Nie – cudownym rozwiązaniem, ale odpowiedzią, drogowskazem. Bóg zawsze o człowieka się troszczy i poprowadzi najlepszą drogą.
Dla Jana misja się skończyła, i wiedział o tym. Miał chrzcić, wzywać do nawrócenia, być takim publicznym ówczesnym wyrzutem sumienia dla ludzi, którzy od Boga się odwrócili i pomimo pozorów, ignorowali Jego samego, Jana jako Bożego proroka i to wszystko, co Bóg czynić kazał i czego zakazywał. Najważniejszym zadaniem Jana, do którego te wcześniejsze były jakby tylko wstępem, było wskazanie Mesjasza. Musiało być to dla niego dość dziwne – bądź co bądź, daleki, ale zawsze kuzyn. On Mesjaszem? Jan nie tracił czasu na coś, co my dzisiaj bardzo lubimy – rozważania, dywagacje, zastanawianie się. Bóg miał mu Go wskazać, i wskazał w Jordanie. On jest Barankiem Bożym, który przyszedł, aby zgładzić grzechy wszystkich ludzi. 
Czy reakcja uczniów Jana była przemyślana? Nie wiem. Skoro Jan de facto wszystkich prowadził do Mesjasza, to oni sami za Nim ruszyli, skoro tylko Jan Go wskazał. Jezus na pewno wiedział, czuł, że podążają za Nim. Czy się chowali, jakby szpiegowali Go? A może szli po prostu jawnie? Nie wiemy, i nie ma to większego znaczenia. Przeszedł od razu do sedna – czego człowiek chce od Boga? Nie zapytał ogólnikowo, ale personalnie, te konkretne osoby. Czego szukacie? Idąc dalej – czego potrzebujecie? Jakie są wasze potrzeby? Za czym tęsknicie? Co jest waszym celem? 
Ich odpowiedź może wydawać się dziwna. Wydawałoby się, że to miejsce na jakieś głębokie, egzystencjalne pytanie – o sens życia, przyszłość, Jego mesjańską misję. Widzę tu pewną analogię do momentu Przemienienia, na Górze Tabor. Wtedy, gdy trzej uczniowie – Piotr, Jakub i Jan – widzą Pana rozmawiającego z Mojżeszem, jakby głupieją – i proponują postawienie dla nich namiotów. Zachowanie dość dziwne, ale takie i okoliczności. Człowiek zaskoczony zdaje się nie wiedzieć, co mówi. Tu – podobnie – Jan nagle, w kontekście pewnie przechodzącego po prostu obok człowieka mówi: oto Mesjasz. Nic dziwnego, że jego uczniom brakuje w takiej sytuacji przysłowiowego języka w gębie, nie wiedzieli co powiedzieć. Bo co ma zrobić człowiek, co będzie odpowiednie i właściwe, gdy staje twarzą w twarz z Bogiem?

Za dużo emocji, zbyt wielka radość i zdziwienie. Na razie potrafią z siebie wykrztusić tylko proste pytanie – o miejsce zamieszkania. Nic nie rozumieją, ale jedno wiedzą – chcą iść z Nim, chcą z Nim przebywać. Niby nic, jednakże wyraźny pierwszy krok, konkretna deklaracja – pierwsze posunięcie w kierunku naśladowania Pana. Wiedzieli, że nie mogą Go stracić z oczu, że chcą przy Nim trwać. To było najważniejsze. W końcu On sam jest źródłem. 
Tak powstawał Kościół – jeszcze za życia Jezusa, i potem, po Jego śmierci. Ludzie, którzy Jezusa poznali, zafascynowani Mesjaszem, Zbawicielem przyprowadzali do Niego kolejnych. Wtedy – tak po prostu, jak w tym dzisiejszym obrazku. Potem – przykład jednych motywował i zaciekawiał po prostu drugich, sami przychodzili i najczęściej do Kościoła dołączali, zafascynowani bezinteresownością, miłosierdziem, prostotą i uczciwością wiary tych, którzy Kościół już tworzyli. Wiara to ciągle żywa fascynacja, zapatrzenie i zakochanie się w Bogu. Chrześcijanie nie czczą ubranego w złotko świątka w obrazie czy figurze, kamyczka czy drzewka. Wierzą w żywego, choć zabitego, bo zmartwychwstałego Boga-Człowieka. On Kościół stworzył, i On od początku (do końca) sam Go spaja. On sam jest źródłem, a człowiek wierzący to nikt inny jak ten, kto z Nim utrzymuje prawdziwą i żywą relację.
W tych dniach ten właśnie Kościół bardzo często wraca do słów z prologu ewangelii Jana o Słowie (J 1, 1-14) – liturgia nie tylko samej Niedzieli Narodzenia Pańskiego, ale też drugiej niedzieli tego okresu. Nie jakieś słowo, które od człowieka pochodzi, jest ludzkim wytworem, i jak sam człowiek – jest omylne. Słowo, które daje życie. Słowo, które jest u początku wszystkiego. To Słowo, którym jest sam Jezus. Słowo – odpowiedź, wyjaśnienie, rozwiązanie. Słowo jako Źródło. Dzisiaj nie mamy już Jezusa między nami namacalnie – ale pozostał w Swoim Słowie, w Chlebie Eucharystii.
Ciągle ten sam, przychodzi zawsze od nowa, choć niezmienny. Nie zmienia się, Jego propozycja jest zawsze aktualna. Pragnie szczęścia człowieka – nie tylko tutaj, na ziemi, ale też dalej, gdy ziemskie życie przeminie. Człowiek jednak musi sam wybrać, uświadomić sobie tę potrzebę, zapragnąć tego. Wtedy On jest zawsze obok – dyskretnie czuwający, i pytający Czego szukacie? Może to przekornie zabrzmi (ja jestem tego pewien) – jeśli na tym świecie ktoś może znać odpowiedź na wszystko, co siedzi w człowieku, to tylko On, Bóg-Człowiek. Ten, który jest, który był i który przychodzi. Warto przejść z Nim – nie tylko nowy rok.

To, czego ja chcę – a to, co daje Bóg. Konfrontacja i punkt odniesienia

Gdy Jan usłyszał w więzieniu o czynach Chrystusa, posłał swoich uczniów z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? Jezus im odpowiedział: Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi. Gdy oni odchodzili, Jezus zaczął mówić do tłumów o Janie: Coście wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Ale coście wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie szaty ubranego? Oto w domach królewskich są ci, którzy miękkie szaty noszą. Po coście więc wyszli? Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto Ja posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Zaprawdę, powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on. (Mt 11,2-11)

Bardzo ciekawa sytuacja, nie sądzisz? Pokazuje, że Jan Chrzciciel jest człowiekiem, jak każdy inny, i ma wątpliwości. Widział i chciał bardzo dostrzec to, co Bóg mówił do ludzi – w tym do niego – przez tego niesamowitego człowieka, za którym coraz więcej ludzi szło, który uzdrawiał, czynił cuda, i tak pięknie, choć wymagająco, nauczał o Bogu zupełnie inaczej niż inni, akcentując miłość i miłosierdzie jako przymioty Stwórcy, ale też to, co powinno cechować ludzi w relacjach między nimi samymi.  
Jan co do jednego był pewny – i słusznie. Jego misja nie służyła samej sobie. Sam o sobie mówił głos wołającego na pustyni. Nie on był istotny – ale to, jak wszystkich miał przygotować na przyjście Tego, który miał nadejść po nim samym. Teraz, gdy grunt umykał mu spod nóg, gdy trafił do więzienia i słusznie spodziewał się tego, co miało niebawem nastąpić (jego śmierć), wiedział, że jest odpowiedzialny za tych, którzy za nim poszli. Odkrył jakby karty – zapytał tego, którego dotyczyły jego wątpliwości: czy ty jesteś Tym, którego wyczekujemy? Być może obawiał się nieco, co zrobią idący za nim ludzie, gdyby jego zabrakło – w końcu był w pewnym momencie sam bardziej znany i rozpoznawalny niż Jezus, a do tego, gdy wszyscy dowiedzieli się, że jego – Jana – zamknięto w więzieniu, to zakładając, że Jezus jest Mesjaszem, jak wyjaśnić brak Jego reakcji na uwięzienie przecież Jego proroka (nie mówiąc, że krewnego)? Musiał się dowiedzieć, aby jednoznacznie wskazać drogę tym, którzy szli za nim. 
No właśnie. Czemu Jezus nic nie zrobił? W końcu, po ludzku rzecz biorąc, tak właśnie powinien postąpić – conajmniej upomnieć się o niesprawiedliwie uwięzionego, a w opinii osób bardziej radykalnych – doprowadzić może i do powstania? Bardzo by to pasowało do idei Mesjasza – wyzwoliciela dosłownie narodu żydowskiego, który rozpocząłby i doprowadził skutecznie do końca walkę o niepodległość Izraela. Nie, Jan w żadnym wypadku nie był Zbawicielowi obojętny – stąd słowa Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Ale już w następnych słowach wskazuje – największy z ludzi jest karzełkiem w porównaniu z najmniejszym zbawionym. Rolą Jana w Bożych planach było, niestety, dać się zabić – jako świadectwo tego, co może czekać na tych, którzy pójdą za Mesjaszem. Niewdzięczna rola – ale przyjął ją z godnością i wiarą, wiedząc, Komu zaufał. Władza ziemska mogła go tylko skrócić o głowę, odebrać ziemskie życie – on miał obiecane o wiele więcej. 
Bo Jezus dąży w pewnym sensie do konfrontacji – tego, co my sobie o Nim wyobrażamy, z tym jaki On jest naprawdę. Stajemy przed Bogiem, modlimy się, prosimy i dziękujemy – ale to wszystko w ramach jakiegoś swojego wyobrażenia osoby Boga. Co Jezus odpowiedział uczniom Jana? Piłatowi w Wielki Piątek na pytanie czy Ty jesteś Mesjaszem? odpowie tak, Ja nim jestem. Dzisiaj jednak nie mówi o sobie – tak, to ja. Wskazuje na swoje czyny, na przejawy łaski Bożej przez Niego działającej – pozostawiając posłańcom, samemu Janowi i każdemu innemu samodzielne wyciągnięcie wniosku. Czy zwykły człowiek tyle może uczynić? To pięknie pokazuje – droga wiary, czy to będąc na jej początku, czy krocząc nią wiele lat, zawsze może zaprowadzić do wątpliwości, kryzysu, depresji. Tak się zdarza, takie bywają okoliczności – Jan zresztą miał pretekst, jego przyszłość nie rysowała się zbyt kolorowo. Ale nie załamał się – zwrócił się do źródła, bezpośrednio, zapytał Boga nawet o Niego samego. W trudnej, dramatycznej wręcz okoliczności dalej szukał, pytał, zastanawiał się. I uzyskał odpowiedź, która nadała sens temu wszystkiemu, co go dotknęło, i co miało go niebawem spotkać. 
Mamy prawo do własnych wyobrażeń, wizji, odbioru spraw i sytuacji. One w pewnym sensie są częściami składowymi naszej indywidualności, tego kim jesteśmy, wyjątkowości tak bardzo w nas ukochanej przez Boga. Ten tekst dzisiaj znowu pokazuje – Bóg nie traktuje nas jak bezmyślnej masy, nie zwracając uwagi na nasze potrzeby. Pyta przez swojego Syna wprost – Coście wyszli oglądać na pustyni? Coście wyszli zobaczyć? Słowa o trzcinie nawiązują do proroctwa Izajasza, że obiecany Mesjasz, gdy nadejdzie, nie złamie trzciny nadłamanej (Iz 42, 3). Trzcina, jak sobie rosła przed Jego przyjściem, tak samo będzie rosła i kołysała się na wietrze, gdy On przyjdzie. Ludzie w miękkich szatach? Symbol dobrobytu, przepychu, nawet zbytku – ale Mesjasz nie musi być i nie będzie władcą w ludzkim rozumieniu, żyjącym w pałacu, opływającym w bogactwo i ubierającym się w takie miękkie szaty. Nie takie jest Jego królestwo i królowanie. 
Te słowa, które Jezus wypowiedział, stanowią jakby kontynuację Jego odpowiedzi na pytanie, podane przez uczniów Jana (którzy już wówczas odeszli, jak podał ewangelista), przez samego Jana – czy On jest Mesjaszem? Po coście więc wyszli? Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto Ja posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Proste jak drut. Jan (co sam Jan wiedział) miał wskazać ludziom Zbawiciela, i z pomocą i pod natchnieniem Ducha Świętego wskazał nad Jordanem Jezusa. Owszem, zwątpił chwilowo, w tych okolicznościach – ale swojego wskazania nigdy nie odwołał. A teraz – Ten, na którego wskazał, sam potwierdza trafność słów Jana. Spójność, konsekwencja. 
Możemy – porządni, spełniający uczynki miłosierdzia, modlący się, wspierający potrzebujących, uczciwi – znaleźć się także sami w momencie podobnym do tego, w jakim wtedy był Jan. I nie ma znaczenia, czy – jak dla Jana – będzie to koniec. Ważne jest to, czy nasza wiara wytrzyma taką noc duszy. Bóg nie ogranicza albo nie odbiera nam prawa do wątpliwości – ale pragnie, abyśmy przez takie próby przeszli zwycięsko. Aby błogosławieństwo obiecane tym, którzy nie zwątpili, mogło się stać także naszym udziałem. Trzeba w takich momentach zwrócić się do źródła, szukać odpowiedzi nie u szarlatanów i naciągaczy – ale Jednego, który zna odpowiedź na każde pytanie. Zawsze wracać do Boga, do modlitwy, do Kościoła. 
Teraz, w Adwencie, oczekujemy narodzenia Pana, przyjścia Zbawiciela. Warto czasami zadać samemu sobie pytanie i spróbować odpowiedzieć na to pytanie, które stawia sam Bóg. Czego szukasz? Czego potrzebujesz? Czego ci brakuje? I udzieliwszy odpowiedzi – zestawić to z tym, co proponuje Bóg, co On wskazuje jako to, co ważne, istotne, wartościowe, potrzebne. Aż wreszcie – nie wahać się odrzucić tego, co z Bożą hierarchią wartości stoi w sprzeczności. Dopiero wtedy można mówić o zwycięstwie, prawdziwej gaudete – radości – jaką przedstawia nam dzisiaj Kościół.
W tym kontekście warto zadać sobie samemu pytanie – czego szukasz w Kościele? Czym Kościół jest dla ciebie, czym powinien być? I co robisz, aby Kościół choć trochę zaczął przypominać ten twój, wymarzony? Jako mała pomoc – można poczytać, o jakim Kościele marzą pewne osoby publiczne. Te myśli napawają optymizmem. 
W tym kontekście – ciekawy motyw z dzisiejszego, rekolekcyjnego kazania. Przychodzi człowiek do osoby mocno uduchowionej, i zwierza się z problemu – trudności ze skupieniem podczas modlitwie; stara się modlić – a myśli uciekają do studiów, pracy, sympatii… Usłyszał odpowiedź od owego duchownego: Ja, jak stoję, to stoję; jak idę, to idę; jak biegnę – to biegnę. Ty – jak stoisz, to już idziesz; jak idziesz, to już biegniesz. Wniosek? Za bardzo się spieszymy – będąc tu, myślami wybiegamy już tam, do przodu – w efekcie to tu jest niedbałe, rozproszone. Czy chodzi o modlitwę, czy chodzi o cokolwiek innego – problem ze skupieniem zawsze jest problemem. A na wszystko trzeba umieć znaleźć i wygospodarować czas i przestrzeń. Owszem, podzielność uwagi to podobno zaleta – ale pewnych czynności efektywnie połączyć się nie da. 
>>>
Wczoraj zmarł najwybitniejszy polski specjalista z zakresu prawa kanonicznego – x infułat prof. Remigiusz Sobański. 80 lat to piękny wiek, a jego życie było z pewnością spełnione, pozostawił po sobie wielki dorobek myśli prawniczej. A jeszcze niedawno publikował co tydzień felietony w GN…
Jedynie o 5 lat przeżył go p. Edward – żaden profesor, infułat, prosty świecki człowiek, który od zawsze (do momentu pojawienia się nowego ordynariusza, dla którego był za stary…) był zakrystianinem w mojej rodzinnej parafii, który odszedł także w kończącym się tygodniu. Nigdy się nie skarżył, dla każdego miał dobre słowo, zawsze onieśmielony gdy mu się bezinteresownie pomogło. Od zawsze posługujący w parafii za darmo – a przez wiele lat był jedynym kościelnym. Naprawdę Boży człowiek. Chciałbym, żeby kiedyś ktoś o mnie pomyślał choć trochę tak dobrze, jak dobrze ja mogę pomyśleć dzisiaj o nim.

>>>

Adwentowo – o tym, gdzie teraz się znajdujesz, gdzie tak naprawdę oczekujesz na Pana – w wieczerniku, czy może w knajpie? Rozważają x Artur Stopka i Afro

W ręku Jego my i nasze słowa – i nie tylko

Papież bardzo aktywnie pielgrzymował do Wielkiej Brytanii – więc jeszcze co nieco na ten temat, jako że pielgrzymka już się zakończyła (tylko mi czasu brakuje, żeby pisać – a że zagadnień jakby sporo, to i wpisy pewnie nieznośnie długie?).
Jeszcze w piąte 17.09.2010 Benedykt XVI w Twickenham w południowo-zachodnim Londynie dokonał inauguracji  Fundację Sportu im. Jana Pawła II, podczas której mówił pięknie o potrzebie zdrowej rywalizacji i konkurencji, nie tylko patrzeniu na wynik, i o tym, czym ma być kształcenie młodych ludzi:

Uznajemy, że bardziej (niż końcowy wynik – PAP) liczy się to, jak postępujemy i jak konkurujemy przed Bogiem i innymi. Z Bożą pomocą chcemy respektować i podtrzymywać życiodajnego ducha, który manifestuje się w sporcie, myślach, słowach i uczynkach”.

Papież przypominał także o ważności i konieczności wręcz bycia nie tylko dla siebie, dla zysku – a dla ludzi wokół:

Proszę was, abyście nie stawiali sobie jednego ograniczonego celu i pomijali wszystkie inne. Posiadanie pieniędzy umożliwia bycie wielkodusznym i czynienie dobra w świecie, ale jeśli robi się to dla samego siebie, nie wystarcza to, abyśmy byli szczęśliwi. Bycie w wysokim stopniu wyszkolonym w niektórych działaniach lub zawodach jest dobre, ale nie da nam zadowolenia, jeśli nie będziemy ciągle dążyli do czegoś jeszcze większego. Może to uczynić nas sławnymi, ale nie zrobi z nas ludzi szczęśliwych.

Całość przemówienia do młodych – tutaj

Tego samego dnia papież spotkał się z przedstawicielami oświaty, nauczycielami i wychowawcami w Kolegium Uniwersytetu Najświętszej Maryi Panny w londyńskiej dzielnicy Twickenham (całość przemówienia – tutaj):

Oświata nigdy nie jest i nigdy nie może być rozpatrywana jako działalność utylitarna i nic więcej. Jej sednem jest kształtowanie osoby ludzkiej, wyposażenie jej w to, co potrzebne do zrealizowania życiowego potencjału. W największym skrócie chodzi w niej o przekazanie mądrości. A prawdziwa mądrość jest nierozłączna od wiedzy o Stwórcy

Co ciekawe, przynajmniej z pozoru (jako że w każdym tekście i tak, mniej lub bardziej, na pierwszy plan wysuwała się oczywiście kwestia skandali seksualnych) media brytyjskie również w pozytywnym sensie nie marginalizowały i pisały o pielgrzymce Następcy Piotra – w najpoczytniejszych tytułach pojawiły się na pierwszych stronach sformułowania typu „Nieprawdopodobna misja”, „Walka o wiarę” czy „Papież podkłada ogień pod ateistycznym ekstremizmem”. Szczególnie trafne wydaje się być to ostatnie – bo tu nie chodzi o żadną neutralność światopoglądową, a po prostu o agresywne tępienie wiary, na razie głównie katolickiej (choć z pewnością później także innych, o ile nastąpi na to społeczne przyzwolenie).

W tym kontekście – ciekawy akapit, papieska wizyta spowodowała wyartykułowanie jasne jak najbardziej słusznego poglądu odnośnie kwestii adopcji w Wielkiej Brytanii:

Papieska pielgrzymka jest dla „The Independent” okazją do powrotu do kwestii katolickich ośrodków adopcyjnych w Wielkiej Brytanii, które zostały zamknięte po tym, jak zakazano im wyłączać osoby homoseksualne w grona starających się o adopcję. „Autentyczny pluralizm społeczny pozwala na różnorodność a państwo zachęca do niego i chroni ów pluralizm. Katolickie agencje adopcyjne powinny mieć prawo nie brać pod uwagę par tej samej płci w procesie adopcji, jeśli instytucje te wierzą, że model kobieta i mężczyzna leży w najlepszym interesie dziecka” – stwierdza gazeta.

Nie obyło się również bez akcentów wybitnie ekumenicznych – i chwała Bogu, bo niewiele jest miejsc na świecie takich jak Wielka Brytania, gdzie doszło do tak fundamentalnych i brzemiennych dla dalszej historii chrześcijaństwa podziałów. Ale nie o wykład historyczny tu chodzi. Chodzi przede wszystkim o szukanie wśród podzielonych kościołów tego, co łączy, a nie co dzieli.

A prawda jest taka – na co odpowiedzią jest ustanowienie w zeszłym roku przez papieża możliwości powstawania personalnych struktur dla wspólnot anglikańskich, które chciały by powrócić do Kościoła katolickiego – że Kościół anglikański (jako wspólnota składająca się z bardzo wielu mniejszych, między sobą zróżnicowanych) jest niespójny i dzieli się coraz bardziej na linii sporów odnośnie rozumienia kolegialności (o czym może decydować synod czy zgromadzenie kościoła, a co jest prawdą od Boga pochodzącą, niepodlegającą dyskusji czy dywagacjom), przyzwolenia lub nie na małżeństwa homoseksualistów, czy święcenia kobiet lub homoseksualistów. A to tylko te najczęściej poruszane problemy, o których mowa publicznie. Zaryzykowałbym stwierdzenie – anglikański prymas, honorowy zwierzchnik tej wspólnoty abp Rowan Williams chyba poglądami w tych właśnie spornych kwestiach bliżej jest do wspólnoty katolickiej niż anglikańskiej. Co tylko może cieszyć.

Według mnie – kwestia przechodzenia, powrotów do Kościoła katolickiego wspólnot anglikańskich jest tylko i wyłącznie kwestią czasu – a właściwie rozwiązania problemów majątkowych; wspólnota opuszczając Kościół anglikański traci swój majątek – kościoły, kaplice, zaplecze duszpasterskie – i tu jest problem. Gdy ta kwestia zostanie jakoś rozwiązana, zjawisko to – myślę, modlę się i mam nadzieję – będzie na dużą skalę. A rozwiązanie chyba jest, i to dość proste – skoro na Zachodzie i w krajach anglosaskich kościoły często pustoszeją, niszczeją, nie ma kto w nich sprawować sakramentów, dochodzi do sprzedawania świątyń i zamieniania ich w dyskoteki, kluby, sklepy czy magazyny – to czy istniejące dziś wspólnoty katolickie, parafie, nie mogły by w ramach istniejących kościołów i zaplecza duszpasterskiego przyjąć powracających na łono Kościoła anglikanów? Mogli by, oczywiście. Tylko kwestia powiedzenia tego głośno, przygotowania i woli. W momencie reformacji postulaty nowych wspólnot mogły być interesujące, pociągające i nawet w dużej mierze słuszne, biorąc pod uwagę tamte czasy – jednak kierunek, w którym te bardziej radykalne wspólnoty anglikańskie zmierza, w żadnym wypadku nie prowadzi do Boga, a co najwyżej od Niego oddala, stawiając na ołtarzu człowieka z jego coraz to bardziej wymyślnymi zachciankami w imię wolności.

No i odjechałem od tematu – wizyty papieża. Cóż, taka spontaniczna refleksja. Papież również 17.09.2010 w piątek odprawił nieszpory ekumeniczne wraz z abpem Williamsem, a także obydwaj hierarchowie wygłosili przemówienia. Papież wskazał na wieloletni dialog pomiędzy wspólnotą katolicką a protestancką, zapoczątkowany niepozornym prywatnym spotkanie bł. Jana XXIII z jednym z poprzedników abpa Williamsa na stolicy Canterbury, abpem Geoffreyem Fisherem, do którego doszło w 1960 r. Wskazał, że w obecnych czasach, wspólnoty chrześcijańskie muszą patrzeć w kierunku tego, co łączy, a nie co dzieli; akcentować korzenie chrześcijańskie coraz bardziej laicyzujących się państw. Mówił także o tym, jak ważna dla świata, dla ludzi potrzebujących, jest współpraca na polu ekumenicznym, w celu propagowania pokoju. Ciekawym jest sformułowanie, jakiego papież użył – mówił mianowicie o przygodzie ekumenicznej. Całość przemówienia tutaj.

Doszło także, tego samego dnia, do spotkania Benedykta XVI z z duchownymi i świeckimi różnych wspólnot religijnych Wielkiej Brytanii – jedna krótka myśl z niego, a całość tekstu papieża tutaj:

Katolicy, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na całym świecie, nadal będą budować mosty przyjaźni z wyznawcami innych religii, aby leczyć krzywdy przeszłości i wspierać zaufanie między jednostkami i wspólnotami.

W krótkim spotkaniu z młodzieżą przed katedrą w Westminster, papież powiedział do młodych m.in.:

Proszę każdego z was, najpierw i przede wszystkim, abyście spojrzeli w głąb swego serca. Pomyślcie o całej miłości, do której przyjęcia zostały stworzone wasze serca, i o całej miłości, którą macie dać. Ostatecznie wszyscy zostaliśmy stworzeni do miłości. O tym właśnie wspomina Biblia, gdy pisze, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga: zostaliśmy stworzeni do poznania Boga miłości, Boga, który jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym oraz do znalezienia naszej najwyższej pełni w tej boskiej miłości, która nie ma początku ani końca.

Z kolei w sobotę 18.09.2010 Namiestnik Chrystusa odwiedził w Londynie Dom Świętego Piotra w dzielnicy Vauxhall, w którym mieszka 76 osób starszych – do których skierował takie słowa:

Kiedy postęp w medycynie i inne czynniki prowadzą do przedłużenia życia ludzkiego, ważne jest uznanie obecności coraz większej liczby osób starszych za błogosławieństwo dla społeczeństwa. (…) Bóg pragnie właściwego szacunku dla godności i wartości, zdrowia i dobrego samopoczucia osób starszych, zaś Kościół poprzez swe instytucje charytatywne w Wielkiej Brytanii i poza jej granicami stara się wypełniać Boży nakaz poszanowania życia, niezależnie od wieku i okoliczności. (…) Wiele przeżytych lat pozwala nam docenić piękno zarówno największego daru, jakim obdarzył nas Bóg, daru życia, a także kruchość ludzkiego ducha.

Oczywiście, nie obyło się bez nieporozumień… Gdy papież 18.09.2010 w katedrze w Westminster mówił o ofiarach molestowania seksualnego przez duchownych – media zinterpretowały jego słowa jako nazywanie ofiar męczennikami, podczas gdy papież powiedział tylko, że ich ofiara jest bliska ofiarom męczenników. Ale pretekst był – można było dopisać to, co nie zostało powiedziane, ale kto zwróci  na to uwagę…

Sprzeczne zaś informacje (jak zwykle, niestety, od czasu gdy na czele Biura Prasowego Watykanu stanął o. Federico Lombardi SI w miejsce zdecydowanie lepszego w tej roli dr Joaquina Navarro-Vallsa) pojawiły się odnośnie tego, czy Benedykt XVI w czasie pielgrzymki do Wielkiej Brytanii spotkał się z ofiarami tychże nadużyć seksualnych, czy nie. Rzecznik Watykanu twierdził, że nie – zaś… watykański L’Oservatore Romano napisał, iż tak, do takiego spotkania doszło.

Na istotny fakt zwrócił uwagę dziennik włoski La Repubblica, pisząc, że „papież zmienia stanowczo ton i ciężar” sensu teologicznego traumy „czyniąc podstawowym punktem odniesienia nie oprawcę, potwora w sutannie, a ofiarę, zajmującą najważniejsze miejsce na scenie”. 

I wreszcie – niedziela 19.09.2010, ostatni dzień pielgrzymki – spektakularna beatyfikacja konwertyty ze wspólnoty anglikańskiej, najpierw pastora, później oratorianina, wybitnego myśliciela, nie bez przesady człowieka, o którym można powiedzieć, iż w rozumieniu i podejściu do wielu kwestii wyprzedzał swoje czasy o dobry wiek – kard. Johna Henry’ego Newmanna.

Nie będę tutaj podejmował się pisania notki biograficznej – zrobił to bardzo dobrze x Tomasz Jaklewicz na potrzeby GN, gdzie opisał w jednym tekście życiorys nowego świętego, zaś w drugim – jego myśl i przesłanie.

Czego dowodzi życie i dzieło Newmanna? Że Bóg zawsze znajdzie drogę do serca człowieka, który szuka prawdy i poświęca temu poszukiwaniu życie. Że Bóg odpowiada na szczerze poszukiwanie Go, nawet gdy człowiek żyje w miejscu, środowisku tak bardzo innym niż Kościół katolicki, a nawet wręcz do niego wrogo nastawionym. No i zdecydowanie – że droga człowieka do prawdy, nawet gdy już jest duchownym, może okazać się bardzo długa i wręcz wychodząca poza ramy wspólnoty, w której wiara się zaczęła, dojrzewała i kształtowała. Bóg prowadzi ku prawdzie – pytanie polega na tym, czy człowiek jest gotowy za Nim pójść, i jak daleko? Czy tylko tam, gdzie to nie wymaga poświęceń i narażania się na ośmieszenie, wyszydzanie, pogardę czy wręcz nienawiść – czy dalej, dokąd trzeba, dokąd On prowadzi?

Nie mówiąc o tylu innych ważnych kwestiach, na które bł. Newmann zwrócił uwagę – rola świeckich w Kościele, to jak istotna jest formacja intelektualna, pogłębianie zarówno wiary, jak i wiedzy, poznawanie świata. A jednak – w tym umiłowaniu nauki wiedział, co jest ważniejsze: będąc znanym wykładowcą, porzucił swoją pracę i miejsce, bez którego pewnie nieco wcześniej życia nie wyobrażał sobie, i wybrał niewielkie oratorium, by tam żyć i pracować, i to do końca, nie zważając na zaszczyt nominacji kardynalskiej.

Czy Bóg choć trochę zbliżył się, a może czasami wszedł do serc Brytyjczyków, dzięki tej papieskiej pielgrzymce? Mam nadzieję.