Marzenie o przyzwoitości

Sytuacja z młodym wrocławskim księdzem-nacjonalistą spowodowała, że zapomniałem napisać o tym, o czym chciałem przede wszystkim. Czyli o świetnym „marzeniu” s. Małgorzaty Chmielewskiej, jaki opisała na okoliczność właśnie Święta Niepodległości na swoim blogu. A napisała tak:

Marzy mi się Polska fundamentalnie katolicka. Zgłupiałam? Może. 

Polska, w której każdy człowiek będzie traktowany z szacunkiem przez innych “każdych człowieków”. Bo tego uczy katechizm. Polska, w której wspólne dobro jest dzielone uczciwie. W której dzieci, starzy, chorzy i niepełnosprawni mają pierwszeństwo. Polska, w której oszustwo jest grzechem i wytykane palcami, a cwaniactwo jest be. Polska, w której okrzyk “chcemy więcej” ma nową treść: “Chcemy dać z siebie więcej”. 

Polska, w której obcy nie jest obcy, a wszyscy się do siebie uśmiechają /nawet kierowcy/, bo nikt się nikogo nie boi. 

W której pracowitość i zdolności są szanowane, krzywdy się przebacza, a skrzywdzonemu naprawia. W której posuwamy się na ławce, żeby zrobić miejsce przybyszowi i odziewamy nagiego i karmimy głodnego, nie pytając wprzód o rasę czy wyznanie lub jego brak. Bo to człowiek, Chrystus cierpiący. Polska, w której pogarda jest wstydem, a nienawiść i agresja wysłana na Marsa, bo Księżyc za blisko. Władza jest służbą, a rządzeni władzę wspierają w decyzjach i z szacunkiem krytykują, kiedy błąd popełni. No i władza słucha. 

Tak uczy Kościół Katolicki, czyli powszechny. Ot, mój prywatny fundamentalizm. Katolicki. A w wersji dla niewierzących – Polska ludzi przyzwoitych. 

No to zaczynam spełniać swoje marzenia. Jutro uśmiech na gębę i do roboty. Fundamentalnie i od podstaw. Polski się nie ma gotowiutkiej, z fabryki. Polskę trzeba budować stale. Tutaj. Make in Poland.

Niby takie trywialne sprawy, oczywiste oczywistości. Tak. I równocześnie rzeczy, z którymi jest nam ciągle najtrudniej i najmniej po drodze – choćby ten przykład z ustępowaniem miejsca (jechałem dzisiaj prawie pustym autobusem, co i tak nie przeszkadzało kilku starszym osobom patrzeniu na mnie spode łba – bo pewnie chcieli usiąść tam, gdzie ja, a obok było dwadzieścia innych wolnych miejsc). 
Uprzejmość. Uczciwość. Życzliwość. Sprawiedliwość. Troska. Słuchanie drugiego człowieka. Otwartość na niego. Władza jako służba (trudno o lepszy moment – nowy sejm, tworzący się rząd większościowy) a nie „teraz, k…, my a po nas to choćby i potop”. Taka przyzwoitość, o której często mówił śp. Władysław Bartoszewski jako unikalny wspólny mianownik także dla niewierzących. Katolickość rozumiana jako powszechność – w tym wypadku wartości, niekoniecznie też wiary, ale pozostałych, niby tak oczywistych a ciągle mało widocznych. 
Może się ktoś obruszy za porównanie – fundament, kanon zasad, współczesne 8 błogosławieństw, tyle że w wersji także dla laików? A o ile prościej by było. 

Uskrzydlanie pragnień

Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca. Na to Maryja rzekła do anioła: Jakże się to stanie, skoro nie znam męża? Anioł Jej odpowiedział: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. Na to rzekła Maryja: Oto Ja służebnica Pańska, niech Mi się stanie według twego słowa! Wtedy odszedł od Niej anioł. (Łk 1,26-38)

Czytanka, o ile pamiętam, nie tyle dzisiejsza (a jednak!), co z uroczystości Zwiastowania Pańskiego, a więc bodajże 25 marca. Niby zwykłe spotkanie z prostą młodą dziewczyną, a jednak przełomowe z punktu widzenia historii zbawienia. Taki „moment zero”.
Maryja na pewno zamierzała założyć rodzinę – miała męża (a właściwie to nie do końca, bo nie mieszkali jeszcze ze sobą, z czego wynikały później wszystkie Józefowe wątpliwości: jak to, nie mieszkamy razem, a ona w ciąży? i pomysł na, zgodne z żydowskim prawem, oddalenie ciężarnej Maryi), jako wierząca Żydówka z pewnością liczyła na Boże błogosławieństwo w postaci potomstwa. Hmm, no ale… tak? No właśnie tak. Bóg realizuje jej pragnienie w sposób całkowicie nieprzewidywalny – ale dla niej dobry, czyniąc ją matką Boga. To „bądź pozdrowiona” itd. w realiach XXI wieku lekko trąca skansenem czy muzeum – ale to słowa najwyższego uznania dla osoby wybranej przez Boga. 
To, z czym my mamy bardzo często problem, to to, że każdy z nas jest na swój sposób przez Boga wybrany, indywidualnie traktowany, wyjątkowy i (uwaga!) kochany. Każdy z nas ma swoje marzenia, pragnienia i pomysły na zagospodarowanie własnego życia – które najpiękniej i najlepiej zrealizować można właśnie w Bogu, z Jego pomocą. W zwykłej, codziennej rozmowie z Nim – czyli modlitwie (i nie chodzi tylko [co kto woli] o litanie czy różańce, każdy ma wybór). Czasami najpiękniejszą, bo najbardziej szczerą modlitwą będzie – dosłownie, albo w sercu – wykrzyczenie Bogu sprzeciwu: kurde, gubię się, nie rozumiem, po co to, czemu tak dostaję w tyłek? 
Kiedy skonfrontujemy nasze pragnienia z Bogiem, kiedy zaprosimy Boga do tych swoich pragnień i zwierzymy Mu się z nich – zaczyna się, oj, zaczyna! Może trochę inaczej, niż żeśmy to sobie zaplanowali czy ułożyli w głowie. Ale się dzieje. To tylko ode mnie zależy, czy chcę być takim Samsonem i Boga obwiniać tylko, jak coś się nie uda (bo przecież jak się udaje, to tylko i wyłącznie moja zasługa, więc za co Bogu dziękować, prawda?). Czy może pozwolę siebie i swoje porywy serca Jemu uskrzydlić. 


>>>


Tak zupełnie na marginesie – proszę o wsparcie w 2 intencjach. Po pierwsze, dzisiaj nasza 6 rocznica ślubu – żeby było coraz lepiej, żebyśmy w tym naszym „my” coraz bardziej byli dla siebie razem niż osobno. No i rysuje się perspektywa dobrej pracy – żeby to się może udało? Z góry dziękuję. 

Połów-marzenie

Zdarzyło się raz, gdy tłum cisnął się do Niego, aby słuchać słowa Bożego, a On stał nad jeziorem Genezaret – zobaczył dwie łodzie, stojące przy brzegu; rybacy zaś wyszli z nich i płukali sieci. Wszedłszy do jednej łodzi, która należała do Szymona, poprosił go, żeby nieco odbił od brzegu. Potem usiadł i z łodzi nauczał tłumy. Gdy przestał mówić, rzekł do Szymona: Wypłyń na głębię i zarzućcie sieci na połów! A Szymon odpowiedział: Mistrzu, całą noc pracowaliśmy i niceśmy nie ułowili. Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci. Skoro to uczynili, zagarnęli tak wielkie mnóstwo ryb, że sieci ich zaczynały się rwać. Skinęli więc na współtowarzyszy w drugiej łodzi, żeby im przyszli z pomocą. Ci podpłynęli; i napełnili obie łodzie, tak że się prawie zanurzały. Widząc to Szymon Piotr przypadł Jezusowi do kolan i rzekł: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny. I jego bowiem, i wszystkich jego towarzyszy w zdumienie wprawił połów ryb, jakiego dokonali; jak również Jakuba i Jana, synów Zebedeusza, którzy byli wspólnikami Szymona. Lecz Jezus rzekł do Szymona: Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił. I przyciągnąwszy łodzie do brzegu, zostawili wszystko i poszli za Nim. (Łk 5,1-11)

Cieszę się, że bo najwyraźniej poziom homilii, wypowiadanych w kontekście tego tekstu, zmienia kierunek i przestaje on być odnoszony – jak, przynajmniej w mojej okolicy kilka lat temu – jedynie do kapłaństwa i życia zakonnego. Bo to po prostu uproszczenie, spłycenie i zatrzymanie się na bohaterach sceny (Piotr i pozostali – rybacy – powołani na apostołó), bez głębszego zastanowienia się, co tak naprawdę i o kim Bóg tutaj mówi.
Rybacy niewątpliwie byli fachowcami w swoim zawodzie, bo z pewnością sporo doświadczenia, sztuki i umiejętności potrzeba było, aby odpowiednio wypłynąć, znaleźć miejsce, prawidłowo zarzucić sieci, nie zniszczyć ich, a jeszcze złowione ryby dotransportować do brzegu. Z pewnością to umieli. Tego dnia jednak jakoś nie szło. Całonocny połów – i zero efektu. Nic innego, tylko przy brzegu zadbać o sprzęt, przepłukać sieci – może jutro będzie lepiej. 
Tym bardziej dziwić mogły słowa Jezusa – wypłyń, spróbuj, zarzuć sieci. Piotr w tej sytuacji zachował się bardzo roztropnie, nie polemizując – wiedział, że nie ma do czynienia ze zwykłym człowiekiem, ale Nauczycielem. Posłuchał, choć tak wiele razy później i tak robił swoje, posłuchał, choć najpierw wyraził wątpliwość – ale ostatecznie szacunek wobec Pana wziął górę. Nazywają to inaczej – po prostu zaufał. Co się dzieje dalej? Połów-marzenie, sieci się rwą prawie, łodzie zanurzone po same burty – trzeba cały wysiłek i kunszt włożyć w to, żeby te Boże dary dowlec do brzegu. 
Z nami jest bardzo podobnie. Problem polega na tym, że taka sytuacja na ogół zdarza się u większości dość rzadko, w myśl przysłowia „jak trwoga, to do Boga”. Kiedy się wali, pali, tracimy grunt pod nogami, wtedy biegniemy do Niego, wypłakać się, przytulić, po raz kolejny coś tam obiecać… Byle by było lepiej. Tu może tak dramatycznie nie było – niewątpliwie jednak zerowy połów = zerowemu zarobkowi. I właśnie w takim momencie wkracza Jezus. Nie jako złota rybka, za którą przyjeżdża kontener mrożonych ryb – ale jako Ten, który może zaradzić. O ile człowiek zechce współpracować, zaufać, zawierzyć. Wypłyń, zarzuć sieci. Postawa Piotra to po prostu reakcja człowieka wiary, który z Bogiem idzie przez życie, umie i chce Go słuchać – bierze sobie te słowa do serca, wprowadza w czyn – i bardzo szybko przekonuje się, że warto było, bo Bóg nigdy nie wyprowadza na manowce, nie zwodzi (a jak ci się tak wydaje – to nie doszedłeś jeszcze do miejsca, dokąd cię prowadzi, albo za bardzo zapatrzyłeś się w siebie i użalasz się nad sobą). 
To Piotrowe „odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny” znowu w pewien sposób pokazuje – on nie do końca rozumiał, wydawało mu się że Jezus był tylko dla tych idealnych, bezgrzesznych, że on zbyt brudny i mały… Czyli dla kogo? Nie ma ideałów, nie ma ludzi bez grzechu – każdy z nas po prostu, częściej lub rzadziej, tapla się w takim czy innym syfie, a Jezus nie zwraca na to w ogóle uwagi – po prostu przychodzi, mimo wszystko (a może właśnie dlatego?). 
Wypłyń na głębię. Daj się Bogu zaprosić na ten jedyny w swoim rodzaju połów, który ma szansę stać się największą przygodą twojego życia. Zaufaj Mu – jeśli się wahasz, spróbuj w jakimś zakresie, daj Mu szansę tak samo, jak On ciągle nie rezygnuje z ciebie. Daj się zachwycić połowem jak marzenie, pozwówl wybrać się na tego, który dalej już sam będzie potrafił i chciał łowić. 

To, czego ja chcę – a to, co daje Bóg. Konfrontacja i punkt odniesienia

Gdy Jan usłyszał w więzieniu o czynach Chrystusa, posłał swoich uczniów z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? Jezus im odpowiedział: Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi. Gdy oni odchodzili, Jezus zaczął mówić do tłumów o Janie: Coście wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Ale coście wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie szaty ubranego? Oto w domach królewskich są ci, którzy miękkie szaty noszą. Po coście więc wyszli? Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto Ja posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Zaprawdę, powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on. (Mt 11,2-11)

Bardzo ciekawa sytuacja, nie sądzisz? Pokazuje, że Jan Chrzciciel jest człowiekiem, jak każdy inny, i ma wątpliwości. Widział i chciał bardzo dostrzec to, co Bóg mówił do ludzi – w tym do niego – przez tego niesamowitego człowieka, za którym coraz więcej ludzi szło, który uzdrawiał, czynił cuda, i tak pięknie, choć wymagająco, nauczał o Bogu zupełnie inaczej niż inni, akcentując miłość i miłosierdzie jako przymioty Stwórcy, ale też to, co powinno cechować ludzi w relacjach między nimi samymi.  
Jan co do jednego był pewny – i słusznie. Jego misja nie służyła samej sobie. Sam o sobie mówił głos wołającego na pustyni. Nie on był istotny – ale to, jak wszystkich miał przygotować na przyjście Tego, który miał nadejść po nim samym. Teraz, gdy grunt umykał mu spod nóg, gdy trafił do więzienia i słusznie spodziewał się tego, co miało niebawem nastąpić (jego śmierć), wiedział, że jest odpowiedzialny za tych, którzy za nim poszli. Odkrył jakby karty – zapytał tego, którego dotyczyły jego wątpliwości: czy ty jesteś Tym, którego wyczekujemy? Być może obawiał się nieco, co zrobią idący za nim ludzie, gdyby jego zabrakło – w końcu był w pewnym momencie sam bardziej znany i rozpoznawalny niż Jezus, a do tego, gdy wszyscy dowiedzieli się, że jego – Jana – zamknięto w więzieniu, to zakładając, że Jezus jest Mesjaszem, jak wyjaśnić brak Jego reakcji na uwięzienie przecież Jego proroka (nie mówiąc, że krewnego)? Musiał się dowiedzieć, aby jednoznacznie wskazać drogę tym, którzy szli za nim. 
No właśnie. Czemu Jezus nic nie zrobił? W końcu, po ludzku rzecz biorąc, tak właśnie powinien postąpić – conajmniej upomnieć się o niesprawiedliwie uwięzionego, a w opinii osób bardziej radykalnych – doprowadzić może i do powstania? Bardzo by to pasowało do idei Mesjasza – wyzwoliciela dosłownie narodu żydowskiego, który rozpocząłby i doprowadził skutecznie do końca walkę o niepodległość Izraela. Nie, Jan w żadnym wypadku nie był Zbawicielowi obojętny – stąd słowa Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Ale już w następnych słowach wskazuje – największy z ludzi jest karzełkiem w porównaniu z najmniejszym zbawionym. Rolą Jana w Bożych planach było, niestety, dać się zabić – jako świadectwo tego, co może czekać na tych, którzy pójdą za Mesjaszem. Niewdzięczna rola – ale przyjął ją z godnością i wiarą, wiedząc, Komu zaufał. Władza ziemska mogła go tylko skrócić o głowę, odebrać ziemskie życie – on miał obiecane o wiele więcej. 
Bo Jezus dąży w pewnym sensie do konfrontacji – tego, co my sobie o Nim wyobrażamy, z tym jaki On jest naprawdę. Stajemy przed Bogiem, modlimy się, prosimy i dziękujemy – ale to wszystko w ramach jakiegoś swojego wyobrażenia osoby Boga. Co Jezus odpowiedział uczniom Jana? Piłatowi w Wielki Piątek na pytanie czy Ty jesteś Mesjaszem? odpowie tak, Ja nim jestem. Dzisiaj jednak nie mówi o sobie – tak, to ja. Wskazuje na swoje czyny, na przejawy łaski Bożej przez Niego działającej – pozostawiając posłańcom, samemu Janowi i każdemu innemu samodzielne wyciągnięcie wniosku. Czy zwykły człowiek tyle może uczynić? To pięknie pokazuje – droga wiary, czy to będąc na jej początku, czy krocząc nią wiele lat, zawsze może zaprowadzić do wątpliwości, kryzysu, depresji. Tak się zdarza, takie bywają okoliczności – Jan zresztą miał pretekst, jego przyszłość nie rysowała się zbyt kolorowo. Ale nie załamał się – zwrócił się do źródła, bezpośrednio, zapytał Boga nawet o Niego samego. W trudnej, dramatycznej wręcz okoliczności dalej szukał, pytał, zastanawiał się. I uzyskał odpowiedź, która nadała sens temu wszystkiemu, co go dotknęło, i co miało go niebawem spotkać. 
Mamy prawo do własnych wyobrażeń, wizji, odbioru spraw i sytuacji. One w pewnym sensie są częściami składowymi naszej indywidualności, tego kim jesteśmy, wyjątkowości tak bardzo w nas ukochanej przez Boga. Ten tekst dzisiaj znowu pokazuje – Bóg nie traktuje nas jak bezmyślnej masy, nie zwracając uwagi na nasze potrzeby. Pyta przez swojego Syna wprost – Coście wyszli oglądać na pustyni? Coście wyszli zobaczyć? Słowa o trzcinie nawiązują do proroctwa Izajasza, że obiecany Mesjasz, gdy nadejdzie, nie złamie trzciny nadłamanej (Iz 42, 3). Trzcina, jak sobie rosła przed Jego przyjściem, tak samo będzie rosła i kołysała się na wietrze, gdy On przyjdzie. Ludzie w miękkich szatach? Symbol dobrobytu, przepychu, nawet zbytku – ale Mesjasz nie musi być i nie będzie władcą w ludzkim rozumieniu, żyjącym w pałacu, opływającym w bogactwo i ubierającym się w takie miękkie szaty. Nie takie jest Jego królestwo i królowanie. 
Te słowa, które Jezus wypowiedział, stanowią jakby kontynuację Jego odpowiedzi na pytanie, podane przez uczniów Jana (którzy już wówczas odeszli, jak podał ewangelista), przez samego Jana – czy On jest Mesjaszem? Po coście więc wyszli? Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto Ja posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Proste jak drut. Jan (co sam Jan wiedział) miał wskazać ludziom Zbawiciela, i z pomocą i pod natchnieniem Ducha Świętego wskazał nad Jordanem Jezusa. Owszem, zwątpił chwilowo, w tych okolicznościach – ale swojego wskazania nigdy nie odwołał. A teraz – Ten, na którego wskazał, sam potwierdza trafność słów Jana. Spójność, konsekwencja. 
Możemy – porządni, spełniający uczynki miłosierdzia, modlący się, wspierający potrzebujących, uczciwi – znaleźć się także sami w momencie podobnym do tego, w jakim wtedy był Jan. I nie ma znaczenia, czy – jak dla Jana – będzie to koniec. Ważne jest to, czy nasza wiara wytrzyma taką noc duszy. Bóg nie ogranicza albo nie odbiera nam prawa do wątpliwości – ale pragnie, abyśmy przez takie próby przeszli zwycięsko. Aby błogosławieństwo obiecane tym, którzy nie zwątpili, mogło się stać także naszym udziałem. Trzeba w takich momentach zwrócić się do źródła, szukać odpowiedzi nie u szarlatanów i naciągaczy – ale Jednego, który zna odpowiedź na każde pytanie. Zawsze wracać do Boga, do modlitwy, do Kościoła. 
Teraz, w Adwencie, oczekujemy narodzenia Pana, przyjścia Zbawiciela. Warto czasami zadać samemu sobie pytanie i spróbować odpowiedzieć na to pytanie, które stawia sam Bóg. Czego szukasz? Czego potrzebujesz? Czego ci brakuje? I udzieliwszy odpowiedzi – zestawić to z tym, co proponuje Bóg, co On wskazuje jako to, co ważne, istotne, wartościowe, potrzebne. Aż wreszcie – nie wahać się odrzucić tego, co z Bożą hierarchią wartości stoi w sprzeczności. Dopiero wtedy można mówić o zwycięstwie, prawdziwej gaudete – radości – jaką przedstawia nam dzisiaj Kościół.
W tym kontekście warto zadać sobie samemu pytanie – czego szukasz w Kościele? Czym Kościół jest dla ciebie, czym powinien być? I co robisz, aby Kościół choć trochę zaczął przypominać ten twój, wymarzony? Jako mała pomoc – można poczytać, o jakim Kościele marzą pewne osoby publiczne. Te myśli napawają optymizmem. 
W tym kontekście – ciekawy motyw z dzisiejszego, rekolekcyjnego kazania. Przychodzi człowiek do osoby mocno uduchowionej, i zwierza się z problemu – trudności ze skupieniem podczas modlitwie; stara się modlić – a myśli uciekają do studiów, pracy, sympatii… Usłyszał odpowiedź od owego duchownego: Ja, jak stoję, to stoję; jak idę, to idę; jak biegnę – to biegnę. Ty – jak stoisz, to już idziesz; jak idziesz, to już biegniesz. Wniosek? Za bardzo się spieszymy – będąc tu, myślami wybiegamy już tam, do przodu – w efekcie to tu jest niedbałe, rozproszone. Czy chodzi o modlitwę, czy chodzi o cokolwiek innego – problem ze skupieniem zawsze jest problemem. A na wszystko trzeba umieć znaleźć i wygospodarować czas i przestrzeń. Owszem, podzielność uwagi to podobno zaleta – ale pewnych czynności efektywnie połączyć się nie da. 
>>>
Wczoraj zmarł najwybitniejszy polski specjalista z zakresu prawa kanonicznego – x infułat prof. Remigiusz Sobański. 80 lat to piękny wiek, a jego życie było z pewnością spełnione, pozostawił po sobie wielki dorobek myśli prawniczej. A jeszcze niedawno publikował co tydzień felietony w GN…
Jedynie o 5 lat przeżył go p. Edward – żaden profesor, infułat, prosty świecki człowiek, który od zawsze (do momentu pojawienia się nowego ordynariusza, dla którego był za stary…) był zakrystianinem w mojej rodzinnej parafii, który odszedł także w kończącym się tygodniu. Nigdy się nie skarżył, dla każdego miał dobre słowo, zawsze onieśmielony gdy mu się bezinteresownie pomogło. Od zawsze posługujący w parafii za darmo – a przez wiele lat był jedynym kościelnym. Naprawdę Boży człowiek. Chciałbym, żeby kiedyś ktoś o mnie pomyślał choć trochę tak dobrze, jak dobrze ja mogę pomyśleć dzisiaj o nim.

>>>

Adwentowo – o tym, gdzie teraz się znajdujesz, gdzie tak naprawdę oczekujesz na Pana – w wieczerniku, czy może w knajpie? Rozważają x Artur Stopka i Afro