Moje własne trudne Emaus

Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni z sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali. On zaś ich zapytał: Cóż to za rozmowy prowadzicie z sobą w drodze? Zatrzymali się smutni. A jeden z nich, imieniem Kleofas, odpowiedział Mu: Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało. Zapytał ich: Cóż takiego? Odpowiedzieli Mu: To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela. Tak, a po tym wszystkim dziś już trzeci dzień, jak się to stało. Nadto jeszcze niektóre z naszych kobiet przeraziły nas: były rano u grobu, a nie znalazłszy Jego ciała, wróciły i opowiedziały, że miały widzenie aniołów, którzy zapewniają, iż On żyje. Poszli niektórzy z naszych do grobu i zastali wszystko tak, jak kobiety opowiadały, ale Jego nie widzieli. Na to On rzekł do nich: O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały? I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go, mówiąc: Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał? W tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy. Tam zastali zebranych Jedenastu i innych z nimi, którzy im oznajmili: Pan rzeczywiście zmartwychwstał i ukazał się Szymonowi. Oni również opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak Go poznali przy łamaniu chleba. (Łk 24,13-35)

Po raz kolejny powraca obrazek z dialogiem, jaki miał miejsce na drodze do Emaus. Trzeba powiedzieć wprost, najprawdopodobniej ci uczniowie nie mieli zbyt dużo powodu do dumy – ich działanie należało by nazwać najzwyczajniej ucieczką. Jezus umarł, zabity na krzyżu, nie mieli czego szukać w Jerozolimie, może wracali do domu?
W kontekście tego tematu jak zwykle polecam świetną benedyktyńsko-dominikańską książkę „Męskie myślenie” z jej fantastycznymi refleksjami o życiu, z powracającym motywem właśnie wędrówki uczniów do Emaus. 
To jest takie bardzo ludzkie… i moje. Zwątpienie, uszło powietrze, brak chęci, perspektyw, sensu, wszystko się rozwaliło i nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Nie chodzi o użalanie się nad sobą – czasami tak bywa, że jak się wali, to po całości. Oni uciekali do Emaus – ja np. dzisiaj nie bardzo w ogóle miałem ochotę (o ile można się tak wyrazić) iść na Mszę. Wściekły, wkurzony, poirytowany, zmęczony pewnymi sprawami… Czego ja tam szukam? Nie, nie idę z przyzwyczajenia – po prostu czuję, że stamtąd płynie spokój, tam można wiele rzeczy poukładać, ochłonąć, zasłuchać się i przy okazji posłuchać tego, co może po części być odpowiedzią. Czasami nie wiem dokładnie, po co – ale idę. Proza życia, po prostu. I w takim miejscu – i za nimi tam, na drodze, i na mojej drodze życia – incognito jest i towarzyszy Jezus, jako przypadkowa i nierozpoznana osoba. Ktoś mógłby powiedzieć – no szczyt! Nie dość, że tamci dwaj pewnie Go znali po ludzku, kiedy nauczał (wow! poznać Syna Bożego, przebywać z Nim, to jest to!), a ja z kolei mam sakramenty, Pismo Święte, 2000 lat tradycji i nauczania Kościoła, obfitującego cudami i znakami Boga „tak! ja tu ciągle jestem i nie zostawię was!” – i dalej nie wystarczy. I mimo tego są kryzysy, zwątpienia, upadki. 
On nie odpuszcza. Najpierw dyskretnie, z boku – niby to zapytał, słucha, o czym mówią, wsłuchuje się jednak przede wszystkim w głos serca. Dociera łatwo do sedna – „a myśmy się spodziewali…”. Znowu ten sam problem: Bóg nie dał się skroić na moją dziwną miarę. Dlatego przechodzi do ataku – zaczyna sam mówić, pewnie dość łopatologicznie tłumaczy, po raz kolejny wyjaśnia, układa to w głowach. Przemierza indywidualną drogę do serca tego, który Go pyta – ja, ty, ktokolwiek, kiedykolwiek. Przez ten cały syf, lęk, strach, zagubienie, bezsensowne decyzje czy nieprzemyślane wybory – prowadzi pod swój krzyż, ale nie zostawia tam człowieka, i pokazuje mu dalszą drogę: pusty grób i zmartwychwstanie. Człowiek jest jak nowy, kiedy odkrywszy po swojemu tę prawdę – odkrywa prawdę o Tym, który mu ją objawił, który sam jest Prawdą i jej jedynym źródłem. 
To nie jest tak, że nagle znikają problemy, świat staje się różowy, kolorowy, ptaszki ćwierkają i wszystko jak ta manna spada z nieba, tylko brać. Nie ma lekko. Bóg temu wszystkiemu, co ludzkie – nie: złe, ale moje, nasze, codzienne, przyziemne – nadaje nowy wymiar, nowy sens, ukazując szerszą perspektywę i dając obietnicę, wobec której blednie to wszystko tutaj, dobre czy złe. To tylko przedsmak, przedsionek. Jezus mówi wyraźnie – dasz radę, przyjdź tylko i posil się tym, co Ja wszystkim zostawiłem, także dla Ciebie. Wtedy oczy się otwierają – przy geście łamania chleba, w momencie podniesienia podczas Mszy Świętej – to On! Jeden, ten sam, zabity ale żyjący, zwycięski! 
Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił. Nie tylko dzisiaj, tu i teraz, ale na każdy kolejny dzień, ile by ich być miało. Zostań przede wszystkim w tym, co najbardziej jest dla mnie trudne i bolesne. Zostań i bądź przede wszystkim w tym, czym ja najbardziej ranię i sprawiam ból i smutek innym – żebym się opanował. Zostań i daj siłę i cierpliwość w tym, co najbardziej wyprowadza z równowagi, czego nie potrafię sam ogarnąć, opanować i okiełznać. Nadaj sens temu wszystkiemu, co najtrudniejsze, gdzie muszę wybierać w sprawach najważniejszych. 
Bądź jak ten cichy głos, zawsze choćby z tyłu głowy, może ledwie słyszalny – ale bądź. Nie pozwól się zagłuszyć. Nie pozwól, żeby moje zachcianki, misternie układane plany, namiętności i ambicje doprowadzały do tragedii – mnie albo innych. Jeśli trzeba – szturchnij, popchnij, walnij w łeb – ale skieruj w tym najlepszym, choć jak często dla mnie niezrozumiałym, kierunku. Wiem, że ja bardzo wiele nie rozumiem, ale może kiedyś sam docenię, że jesteś, byłeś i ciągle będziesz, kierujesz i pomagasz – a wszystkie porażki to efekt mojej zbytniej pewności siebie, głupoty, arogancji, bezmyślności. 
Na koniec kapitalna myśli o. Krzysztofa Popławskiego OP, z w/w książki:

Chodzi po prostu o to, że wszystko, co się w życiu dzieje, ma swój sens, i nie uciekając od niczego, wszystko można położyć przed Bogiem. O pewnych etapach historii swojego życia nie trzeba zbyt długo pamiętać czy też czegoś wyciągać, gdy już udało się uporządkować pewne rzeczy. Trzeba pamiętać, że my jako my realizując różne powołania, całą tę historię mamy w sobie, i cała ta historia należy do Boga. 

Równia pochyła do dziury

Jezus opowiedział uczniom przypowieść: Czy może niewidomy prowadzić niewidomego? Czy nie wpadną w dół obydwaj? Uczeń nie przewyższa nauczyciela. Lecz każdy, dopiero w pełni wykształcony, będzie jak jego nauczyciel. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Jak możesz mówić swemu bratu: Bracie, pozwól, że usunę drzazgę, która jest w twoim oku, gdy sam belki w swoim oku nie widzisz? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka swego brata. (Łk 6,39-42)

Z tym mamy problem bardzo często. Im dłużej obserwuję wszystko dookoła – owszem, niespełna 30 lat, ale jednak już trochę czasu powiedzmy świadomie – tym bardziej jestem przekonany, że większość krzykliwych, wrzaskliwych, rozpoznawalnych i robiących wszystko aby być zauważeniu quasi-autorytetów idealnie wpasowuje się w obrazek z tej przypowieści piątkowej. Żeby zauważyli, opisali, zadali dużo pytań, które to wypowiedzi zacytują media (co z tego, że na temat, którego pytający nie zna…), żeby być znanym.  
Pierwszy to jest problem z kryzysem nauczycieli i autorytetów – co widzi chyba każdy gołym okiem. Tzn. jest ich niby na pęczki – ale co reprezentują? na co się powołują? co sobą prezentują? co oferują tak naprawdę, poza pewnymi kuszącymi bajerami w postaci zazwyczaj spraw zupełnie doczesnych, przeliczalnych na pieniądze, bez odniesienia do wartości wyższych, nieprzemijających, a czasami wprost wskazując, że te ostatnie nie mają w ogóle sensu, bo liczy się tylko „tu i teraz”. Co drugi mądry uważa się za nauczyciela, za osobę, która swoim doświadczeniem, mądrością i radą może służyć naprawdę w dobrym celu innej osobie – a tak naprawdę po prostu robi podatnym na to wodę z mózgu, przekonując najpierw, że sam pozjadał wszystkie rozumy, a potem ucząc podobnego podejścia do życia te łatwowierne osoby. 
Druga kwestia to właśnie nasze chore oczy. Obawiam się, że im głośniej ktoś wykrzykuje, piętnuje, wymachuje rękami i złorzeczy, tym mniej tak naprawdę widzi, tym bardziej zawalone drzewem, tymi przysłowiowymi belkami, ma oczy. Sam chodzi po omacku, a jednak uważa się za eksperta i autorytet do wytykania błędów i typowania do kamienowania innych, „tych gorszych”. A jak bardzo często okazuje się, że ten „najgorszy” ma – oczywiście, jak każdy z nas – jakiś problem, grzech, słabość, ale w oczach Boga jednak o wiele mniejszą od tego „jedynego sprawiedliwego”. Czyli facet z belką w oczach moralizuje nad kimś, kto ma problem z niewielką drzazgą. Czy w takim działaniu jest cokolwiek z zasadności, czy takie gadanie w ogóle jest czegokolwiek warte? 
Odnoszę wrażenie, że najwięcej prawa do oceny i sądzenia mają ludzie naprawdę pokorni, mądrzy, doświadczenia i mający w sobie miłosierdzia. Ale takich zazwyczaj albo nikt o zdanie nie pyta, albo pyta i nie słucha odpowiedzi; a najczęściej mają w sobie tyle pokory, że mało komu dają się wciągać w tego rodzaju dywagacje i osądy. 
Nic dziwnego, dokąd najczęściej dochodzą – może nie dzisiaj, jutro, ale za rok, dekadę – ci, którzy słuchają takich właśnie quasi-autorytetów i mądrych, a także takie właśnie autorytety. Kończy się dokładnie tak, jak to opisał na początku Jezus: i jeden, i drugi niewidomy pakują się nawzajem do dołu, upadają. 
>>>
Trochę czasu nie pisałem, bo w środę miałem najtrudniejsze chyba w tym roku kolokwium. Trochę odpuściłem naukę – niespełna tydzień – ale przysiadłem, poszedłem, pełen obaw oddałem pracę i… w czwartek dowiedziałem się, że dostałem 4 🙂 
Poniedziałek i wtorek siedziałem w domu, uczyłem się i w przerwach modliłem. Po raz pierwszy od nie wiem jak długiego czasu pomodliłem się Koronką do Miłosierdzia Bożego (równocześnie w niewielu wolnych chwilach czytam „Dziurawy kajak i Boże Miłosierdzie” Jana Grzegorczyka – o trudnej i krótkiej historii ss. faustynek). Poza tym mocno czułem, że Mama wspierała z góry.

To, czego ja chcę – a to, co daje Bóg. Konfrontacja i punkt odniesienia

Gdy Jan usłyszał w więzieniu o czynach Chrystusa, posłał swoich uczniów z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? Jezus im odpowiedział: Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi. Gdy oni odchodzili, Jezus zaczął mówić do tłumów o Janie: Coście wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Ale coście wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie szaty ubranego? Oto w domach królewskich są ci, którzy miękkie szaty noszą. Po coście więc wyszli? Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto Ja posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Zaprawdę, powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on. (Mt 11,2-11)

Bardzo ciekawa sytuacja, nie sądzisz? Pokazuje, że Jan Chrzciciel jest człowiekiem, jak każdy inny, i ma wątpliwości. Widział i chciał bardzo dostrzec to, co Bóg mówił do ludzi – w tym do niego – przez tego niesamowitego człowieka, za którym coraz więcej ludzi szło, który uzdrawiał, czynił cuda, i tak pięknie, choć wymagająco, nauczał o Bogu zupełnie inaczej niż inni, akcentując miłość i miłosierdzie jako przymioty Stwórcy, ale też to, co powinno cechować ludzi w relacjach między nimi samymi.  
Jan co do jednego był pewny – i słusznie. Jego misja nie służyła samej sobie. Sam o sobie mówił głos wołającego na pustyni. Nie on był istotny – ale to, jak wszystkich miał przygotować na przyjście Tego, który miał nadejść po nim samym. Teraz, gdy grunt umykał mu spod nóg, gdy trafił do więzienia i słusznie spodziewał się tego, co miało niebawem nastąpić (jego śmierć), wiedział, że jest odpowiedzialny za tych, którzy za nim poszli. Odkrył jakby karty – zapytał tego, którego dotyczyły jego wątpliwości: czy ty jesteś Tym, którego wyczekujemy? Być może obawiał się nieco, co zrobią idący za nim ludzie, gdyby jego zabrakło – w końcu był w pewnym momencie sam bardziej znany i rozpoznawalny niż Jezus, a do tego, gdy wszyscy dowiedzieli się, że jego – Jana – zamknięto w więzieniu, to zakładając, że Jezus jest Mesjaszem, jak wyjaśnić brak Jego reakcji na uwięzienie przecież Jego proroka (nie mówiąc, że krewnego)? Musiał się dowiedzieć, aby jednoznacznie wskazać drogę tym, którzy szli za nim. 
No właśnie. Czemu Jezus nic nie zrobił? W końcu, po ludzku rzecz biorąc, tak właśnie powinien postąpić – conajmniej upomnieć się o niesprawiedliwie uwięzionego, a w opinii osób bardziej radykalnych – doprowadzić może i do powstania? Bardzo by to pasowało do idei Mesjasza – wyzwoliciela dosłownie narodu żydowskiego, który rozpocząłby i doprowadził skutecznie do końca walkę o niepodległość Izraela. Nie, Jan w żadnym wypadku nie był Zbawicielowi obojętny – stąd słowa Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela. Ale już w następnych słowach wskazuje – największy z ludzi jest karzełkiem w porównaniu z najmniejszym zbawionym. Rolą Jana w Bożych planach było, niestety, dać się zabić – jako świadectwo tego, co może czekać na tych, którzy pójdą za Mesjaszem. Niewdzięczna rola – ale przyjął ją z godnością i wiarą, wiedząc, Komu zaufał. Władza ziemska mogła go tylko skrócić o głowę, odebrać ziemskie życie – on miał obiecane o wiele więcej. 
Bo Jezus dąży w pewnym sensie do konfrontacji – tego, co my sobie o Nim wyobrażamy, z tym jaki On jest naprawdę. Stajemy przed Bogiem, modlimy się, prosimy i dziękujemy – ale to wszystko w ramach jakiegoś swojego wyobrażenia osoby Boga. Co Jezus odpowiedział uczniom Jana? Piłatowi w Wielki Piątek na pytanie czy Ty jesteś Mesjaszem? odpowie tak, Ja nim jestem. Dzisiaj jednak nie mówi o sobie – tak, to ja. Wskazuje na swoje czyny, na przejawy łaski Bożej przez Niego działającej – pozostawiając posłańcom, samemu Janowi i każdemu innemu samodzielne wyciągnięcie wniosku. Czy zwykły człowiek tyle może uczynić? To pięknie pokazuje – droga wiary, czy to będąc na jej początku, czy krocząc nią wiele lat, zawsze może zaprowadzić do wątpliwości, kryzysu, depresji. Tak się zdarza, takie bywają okoliczności – Jan zresztą miał pretekst, jego przyszłość nie rysowała się zbyt kolorowo. Ale nie załamał się – zwrócił się do źródła, bezpośrednio, zapytał Boga nawet o Niego samego. W trudnej, dramatycznej wręcz okoliczności dalej szukał, pytał, zastanawiał się. I uzyskał odpowiedź, która nadała sens temu wszystkiemu, co go dotknęło, i co miało go niebawem spotkać. 
Mamy prawo do własnych wyobrażeń, wizji, odbioru spraw i sytuacji. One w pewnym sensie są częściami składowymi naszej indywidualności, tego kim jesteśmy, wyjątkowości tak bardzo w nas ukochanej przez Boga. Ten tekst dzisiaj znowu pokazuje – Bóg nie traktuje nas jak bezmyślnej masy, nie zwracając uwagi na nasze potrzeby. Pyta przez swojego Syna wprost – Coście wyszli oglądać na pustyni? Coście wyszli zobaczyć? Słowa o trzcinie nawiązują do proroctwa Izajasza, że obiecany Mesjasz, gdy nadejdzie, nie złamie trzciny nadłamanej (Iz 42, 3). Trzcina, jak sobie rosła przed Jego przyjściem, tak samo będzie rosła i kołysała się na wietrze, gdy On przyjdzie. Ludzie w miękkich szatach? Symbol dobrobytu, przepychu, nawet zbytku – ale Mesjasz nie musi być i nie będzie władcą w ludzkim rozumieniu, żyjącym w pałacu, opływającym w bogactwo i ubierającym się w takie miękkie szaty. Nie takie jest Jego królestwo i królowanie. 
Te słowa, które Jezus wypowiedział, stanowią jakby kontynuację Jego odpowiedzi na pytanie, podane przez uczniów Jana (którzy już wówczas odeszli, jak podał ewangelista), przez samego Jana – czy On jest Mesjaszem? Po coście więc wyszli? Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto Ja posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Proste jak drut. Jan (co sam Jan wiedział) miał wskazać ludziom Zbawiciela, i z pomocą i pod natchnieniem Ducha Świętego wskazał nad Jordanem Jezusa. Owszem, zwątpił chwilowo, w tych okolicznościach – ale swojego wskazania nigdy nie odwołał. A teraz – Ten, na którego wskazał, sam potwierdza trafność słów Jana. Spójność, konsekwencja. 
Możemy – porządni, spełniający uczynki miłosierdzia, modlący się, wspierający potrzebujących, uczciwi – znaleźć się także sami w momencie podobnym do tego, w jakim wtedy był Jan. I nie ma znaczenia, czy – jak dla Jana – będzie to koniec. Ważne jest to, czy nasza wiara wytrzyma taką noc duszy. Bóg nie ogranicza albo nie odbiera nam prawa do wątpliwości – ale pragnie, abyśmy przez takie próby przeszli zwycięsko. Aby błogosławieństwo obiecane tym, którzy nie zwątpili, mogło się stać także naszym udziałem. Trzeba w takich momentach zwrócić się do źródła, szukać odpowiedzi nie u szarlatanów i naciągaczy – ale Jednego, który zna odpowiedź na każde pytanie. Zawsze wracać do Boga, do modlitwy, do Kościoła. 
Teraz, w Adwencie, oczekujemy narodzenia Pana, przyjścia Zbawiciela. Warto czasami zadać samemu sobie pytanie i spróbować odpowiedzieć na to pytanie, które stawia sam Bóg. Czego szukasz? Czego potrzebujesz? Czego ci brakuje? I udzieliwszy odpowiedzi – zestawić to z tym, co proponuje Bóg, co On wskazuje jako to, co ważne, istotne, wartościowe, potrzebne. Aż wreszcie – nie wahać się odrzucić tego, co z Bożą hierarchią wartości stoi w sprzeczności. Dopiero wtedy można mówić o zwycięstwie, prawdziwej gaudete – radości – jaką przedstawia nam dzisiaj Kościół.
W tym kontekście warto zadać sobie samemu pytanie – czego szukasz w Kościele? Czym Kościół jest dla ciebie, czym powinien być? I co robisz, aby Kościół choć trochę zaczął przypominać ten twój, wymarzony? Jako mała pomoc – można poczytać, o jakim Kościele marzą pewne osoby publiczne. Te myśli napawają optymizmem. 
W tym kontekście – ciekawy motyw z dzisiejszego, rekolekcyjnego kazania. Przychodzi człowiek do osoby mocno uduchowionej, i zwierza się z problemu – trudności ze skupieniem podczas modlitwie; stara się modlić – a myśli uciekają do studiów, pracy, sympatii… Usłyszał odpowiedź od owego duchownego: Ja, jak stoję, to stoję; jak idę, to idę; jak biegnę – to biegnę. Ty – jak stoisz, to już idziesz; jak idziesz, to już biegniesz. Wniosek? Za bardzo się spieszymy – będąc tu, myślami wybiegamy już tam, do przodu – w efekcie to tu jest niedbałe, rozproszone. Czy chodzi o modlitwę, czy chodzi o cokolwiek innego – problem ze skupieniem zawsze jest problemem. A na wszystko trzeba umieć znaleźć i wygospodarować czas i przestrzeń. Owszem, podzielność uwagi to podobno zaleta – ale pewnych czynności efektywnie połączyć się nie da. 
>>>
Wczoraj zmarł najwybitniejszy polski specjalista z zakresu prawa kanonicznego – x infułat prof. Remigiusz Sobański. 80 lat to piękny wiek, a jego życie było z pewnością spełnione, pozostawił po sobie wielki dorobek myśli prawniczej. A jeszcze niedawno publikował co tydzień felietony w GN…
Jedynie o 5 lat przeżył go p. Edward – żaden profesor, infułat, prosty świecki człowiek, który od zawsze (do momentu pojawienia się nowego ordynariusza, dla którego był za stary…) był zakrystianinem w mojej rodzinnej parafii, który odszedł także w kończącym się tygodniu. Nigdy się nie skarżył, dla każdego miał dobre słowo, zawsze onieśmielony gdy mu się bezinteresownie pomogło. Od zawsze posługujący w parafii za darmo – a przez wiele lat był jedynym kościelnym. Naprawdę Boży człowiek. Chciałbym, żeby kiedyś ktoś o mnie pomyślał choć trochę tak dobrze, jak dobrze ja mogę pomyśleć dzisiaj o nim.

>>>

Adwentowo – o tym, gdzie teraz się znajdujesz, gdzie tak naprawdę oczekujesz na Pana – w wieczerniku, czy może w knajpie? Rozważają x Artur Stopka i Afro

Z uporem maniaka i rzucania krzyżem cd.

Jezus podążył w stronę Tyru i Sydonu. A oto kobieta kananejska, wyszedłszy z tamtych okolic, wołała: Ulituj się nade mną, Panie, Synu Dawida! Moja córka jest ciężko dręczona przez złego ducha. Lecz On nie odezwał się do niej ani słowem. Na to podeszli Jego uczniowie i prosili Go: Odpraw ją, bo krzyczy za nami! Lecz On odpowiedział: Jestem posłany tylko do owiec, które poginęły z domu Izraela. A ona przyszła, upadła przed Nim i prosiła: Panie, dopomóż mi! On jednak odparł: Niedobrze jest zabrać chleb dzieciom a rzucić psom. A ona odrzekła: Tak, Panie, lecz i szczenięta jedzą z okruszyn, które spadają ze stołów ich panów. Wtedy Jezus jej odpowiedział: O niewiasto wielka jest twoja wiara; niech ci się stanie, jak chcesz! Od tej chwili jej córka została uzdrowiona. (Mt 15,21-28)

Jezus uzdrawia kobietę – nie inaczej, ale z powodu jej uporu. Tak, nie odpuściła. Nie chciała ich zostawić w spokoju, wytrwale szukała odpowiedzi, łaski dla swojego dziecka. Do tego stopnia, że – jako kobieta, pewnie prosta (ale w ogóle – kobieta, w tamtych czasach) zdobyła się na odwagę, aby odpowiedzieć bardzo pewnie Jemu, nauczycielowi, uzdrowicielowi. 
Niektórym wydaje się, że Bogu nie wypada mówić, prosić, zawracać głowę pewnymi sprawami, błahostkami. Przecież tyle tych ludzi ma na świecie, każdy coś od Niego chce, to co ja Mu tam będę… Ale to nie tak. On szuka pogubionych owiec. A do tych chyba najłatwiej dotrzeć właśnie, gdy będą pytały. Jak się człowiek buntuje, to i nawet krzyczeć na Bogach – dosłownie, albo w sercu – zacznie, pytać, żądać odpowiedzi. I wiesz co? To też jest droga. To też jest sposób. Szukanie wyjaśnienia, dociekanie, próba zrozumienia. Bóg tego nie lekceważy. Tak jak dzisiaj nie zlekceważył kobiety, która nie chciała dać się zbyć. 
Czy to jest jakaś pochwała robienia rzeczy na odczepne, żeby mieć święty spokój przysłowiowy? Nie. Ale dowód na to, że Bóg nigdy nie pozostaje głuchy na prośby, o ile człowiek w ich kierowaniu wykazuje się wytrwałością. Niektórzy powiedzą – akurat, tyle się modliłem o coś, i nic. Nic? A może była odpowiedź, tylko nie taka, jakiej byś chciał, jaką sobie wyobrażałeś – więc żeś się obraził? Może, z innej strony, domyślałeś się – taka będzie odpowiedź – ale jakby u Boga szukałeś zanegowania tego, że jednak może być inaczej, i zawiodłeś się, że On tylko potwierdził… Gdzie jednak w tym Jego wina? 
Można być człowiekiem wielkiej wiary – i nie zdawać sobie z tego sprawy. Tak jak ta kobieta – pewnie się zdziwiła, na chłodno analizując, już po uzdrowieniu dziecka, te słowa do niej skierowane przez Jezusa. Ale można też być pewnym siebie i zapatrzonym w lustro małym biednym łajdakiem – któremu wydaje się, że osiąga Himalaje w kroczeniu drogą Boga. Oj, można się zdziwić… Grunt, aby się nie poddawać, nie słuchać wszystkich tych lekceważących docinek czy rad – po co, daj spokój, nie warto, nic nie zdziałasz. Jak odpuścisz – nawet na pewno, samo się nie zrobi. Ale kiedy nie odpuścisz, będziesz pukać do skutku, zadawać pytania i dociekać – wiele możesz zdziałać. I to nie tylko w odniesieniu do relacji z Bogiem – ale w życiu też. Zresztą, za czas niezbyt długi sam będę miał co najmniej 3 płaszczyzny przekonania się, że tak jest (obym przygotował się wystarczająco, aby dać radę).
>>>

No i stało się. A inaczej – postawili na swoim. Krzyż został – bo co, przepraszam, księża i harcerze mieli się bić o niego z dość sporym tłumem ludzi (mylnie – acz święcie) przekonanych, że bronią wolności, polskości, katolicyzmu i Bóg wie czego jeszcze? 
Krzyż został tam, na Placu Zwycięstwa, sprofanowany – i taka jest prawda, bez względu na to, jak bardzo owijać to w przysłowiową bawełnę pewne osoby czy niektóre media chcą. To boli najbardziej – poza tym, że ci, którzy się czynu tego dopuścili w ogóle tego nie rozumieją… 
Nie ma co przelewać z pustego w próżne. Zacytuję kilka wypowiedzi osób pewnie sporo mądrzejszych ode mnie, z którymi się utożsamiam. Pogrubienia własne.
Ci rozhisteryzowani fanatycy odgrywający spektakl nienawiści w imię obrony krzyża – to moi „bracia i siostry”? Oni są tam gdzie ja? Czy oni jeszcze pamietają że na krzyżu umarł Jezus? I że krzyż jest symbolem miłości , pokory, uniżenia, oddania ? Myślę, że nikt w ostatnich czasach bardziej nie sprofanował tego znaku jak dzisiejsi „obrońcy” i ich poplecznicy. Nie wiem ile osób po dzisiejszych wydarzenia odejdzie od Kościoła. Myślę , że będzie ich trochę. To jest antyewangalizacja w czystym wydaniu.
(Dudi na swoim drugim mniej prywatnym blogu, a bardziej poświęconym sprawom bieżącym kraju i nie tylko)

W tłumie pod Pałacem Prezydenckim, w którym stałem, by na własne uszy usłyszeć ten kawałek Polski, padały słowa najróżniejsze. Ludzie folgowali sobie, mamy przecież wolność. Jedno słowo jednak opisuje dobrze sytuację: ”Hańba”. Rzeczywiście.
Można pocieszać się, że krzyż milion razy znaczył coś wręcz przeciwnego niż zamiar Tego, który na nim poniósł śmierć. Różnych Krzyżaków nie brakowało nie tylko na Pomorzu pod koniec średniowiecza.
Mamy jednak – zdawałoby się – inne czasy. Wydawałoby się: no właśnie.
Mnie się też wydawało wczoraj rano, że ludzie pokrzyczą, poobrażają prezydenta elekta wolnej Polski, jak żadnego dotąd – i ustąpią delegacji z księżmi na czele.
Czy ustąpiliby, gdyby przemówił do nich arcybiskup metropolita warszawski? Nie wiem, czują się silni, mają za sobą potężną partię polityczną i mocną rozgłośnię mieniącą się katolicką. Pewnie uważają, że tych paru księży, którzy do nich przyszli, to nie żadna władza kościelna. Harcerze to też dla nich Żydzi… Ale należało spróbować.
Problem jest oczywiście także państwowy, nawet przede wszystkim. Krzyżem walczy się przecież z demokracją. I walczy się twardo, pierwsza bitwa została przegrana. Jeszcze dotąd tak nigdy nie było.
Sytuacja jest bardzo poważna. Demokracja jest młoda i słaba, Kościół stary i potężny tradycją. Jeśli nawet lokalizacja krzyża w mieście to raczej nie sprawa kościelna, jeśli nawet demokracja powinna raczej bronić się sama, to o sens krzyża powinien zadbać Kościół. Prezydium Episkopatu, prymas Polski, kardynał krakowski. Choćby tylko o to.
Muszą wziąć odpowiedzialność, rzucić na szalę swój autorytet. W interesie Kościoła, w interesie Polski. Nie ma Papieża, który uważał, że krzyża w Auschwitz być nie powinno i w ten sposób sensu krzyża bronił.

(Jan Turnau na swoim blogu)

To, co się 3 sierpnia 2010 roku stało pod Pałacem Prezydenckim, pokazuje nie tylko słabość instytucji Kościoła katolickiego w Polsce. Dowodzi czegoś znacznie gorszego – słabości wiary ogromnej rzeszy polskich katolików. Gdybyśmy bowiem mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, nie byłoby w ogóle problemu krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Nikt by się nie odważył. To, co tam się dzieje od wielu tygodni jest możliwe dlatego, że w Kościele katolickim w Polsce nie tylko nie ma zdecydowanego sprzeciwu, przeciwko instrumentalnemu traktowania świętego znaku zbawienia do celów całkowicie sprzecznych z jego treścią, ale jest szerokie przyzwolenie. Jest aprobata nie tylko w jakichś marginalnych grupach, ale w dużej części tych, którzy powinni bronic krzyża przed zmanipulowaniem ze szczególnym zaangażowaniem – wśród duchownych.

Dzisiaj również pod Pałacem Prezydenckim można było usłyszeć głosy negujące ważność kapłaństwa duchownych, którzy tam się pojawili. Dziś po raz kolejny zostały wykrzyczane. Ale od lat istnieją przecież w polskim Kościele bardzo aktywne środowiska ponad głowami biskupów dzielące księży na „prawdziwych” i „nieprawdziwych”. W imię fałszywie pojmowanej troski o jedność Kościoła nie spotyka ich za to nawet nagana. Tymczasem jest to jedna z bardziej ropiejących ran faktycznych podziałów, a nawet rozbicia wspólnoty polskich katolików. Wszystko wskazuje na to, że kryzys autorytetu w naszym Kościele będzie się pogłębiał w bardzo szybkim tempie.

Gołym okiem widać, że koczujący pod warszawskim krzyżem „obrońcy” pilnie potrzebują ewangelizacji. Po to, żeby wiedzieli, iż za Mickiewiczowskim „Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem – Polska jest Polską, a Polak Polakiem” kryje się nie treść polityczna, ale głęboko religijna. Czy w ciągu ostatnich tygodni ktokolwiek podjął wobec tych zagubionych i przekonanych o tym, iż działają w dobrej wierze, jakąkolwiek misję pozwalającą im zrozumieć, co naprawdę w chrześcijaństwie oznacza krzyż? Nie słyszałem o czymś takim.

 (ks. Artur Stopka na swoim blogu)

3 sierpnia 2010 to smutny dzień dla Polski. Tego dnia Polska ugięła się przed mieszaniną religijnego fanatyzmu i politycznego cynizmu, który łączy garstkę nawiedzonych na ulicy z grupą cwanych polityków w ich gabinetach, a wszystkiemu przyglądają się podekscytowane media.

To, co się stało – rezygnacja z przeniesienia krzyża, umycie rąk przez Metropolitę Warszawskiego, który stwierdził, że Kościół nie jest stroną w tym sporze, chwały Kościołowi hierarchicznemu nie przynosi. Przegrany jest Kościół, przegrane jest państwo polskie, przegrany jest rząd, przegrany jest zdrowy rozsądek, przegrani są wszyscy, ci, którzy łudzili się, że żyjemy w normalnym europejskim kraju, ba, w kraju, który rości sobie prawo do pouczania innych na czym polega demokracja. Wygrał PiS, prezes Kaczyński, ojciec Rydzyk, Gazeta Polska – teraz oni będą dyktować warunki. Cieszyć może się lewica – dostała prezent, ciekawe, co z nim pocznie. Ciekawe, co zrobi Platforma, co zrobią partia i rząd, bo dobrego wyjścia już nie ma. Pozostaje mniejsze zło.

(Daniel Passent na swoim blogu)

Krzyż pod Pałacem jest symbolem protestu politycznego wymierzonego w obecny obóz rządzący i podsycanego przez PiS. Posłuży jako punkt zbiórek przeciwnikom prezydenta Komorowskiego.
Ale pozostanie krzyża jest też klęską Kościoła. Oto, jaki ma posłuch i respekt wśród rozmodlonych obrońców krzyża. Księży mających asystować przeniesieniu obrzucono wyzwiskami, tak samo jak władze świeckie.

Tłum pod krzyżem przypomniał mi sceny z ,,Śmierci prezydenta””, kiedy podżegano do obalenia demokratycznie wybranego prezydenta Gabriela Narutowicza, co skończyło się śmiertelnymi strzałami na schodach Zachęty. Strzelał ówczesny wzmożony patriota.

Podobne ciarki przeszły mi po plecach, kiedy patrzyłem, jak dwóch niezrównoważonych mężczyzn przerywa posiedzenie Sądu Najwyższego. I znów funkcjonariusze nie są w stanie zapanować nad sytuacją. Krzykacze nie wychodzą, wychodzą sędziowie.  

Krzyżowym tłumom nie ma co tłumaczyć, gdzie jest linia graniczna  między obywatelskim nieposłuszeństwem a szacunkiem dla instytucji i procedur demokratycznego państwa. Ale ja do tych tłumów mam mniej pretensji niż do Kaczyńskiego, który tę agresję podsyca.  PiS zwycięża, ale ceną tego zwycięstwa jest anarchizacja polityki i kierowanie jej na manowce.        

(Andrzej Szostkiewicz na swoim blogu)

Bogu to nie zaszkodzi. Może – a nawet na pewno – przykro Mu z powodu tego wszystkiego, tego z rozmysłem i absolutnie celowo kreowanego przez jedną opcję polityczną (PiS) z pomocą kilku medialnych sprzyjających jej tytułów przedstawia, a druga jednocześnie nie bardzo wie, co z tym fantem zrobić; no i pośrodku tego hierarchowie Kościoła, którym znowu brakuje woli? chęci? umiejętności? jednoznacznego zajęcia stanowiska, używając swoje autorytetu, póki go jeszcze mają. 
Kościół też to wytrzyma. Większości księżom jest wstyd, współczują współbratom w  kapłaństwie, których ludzie tam wczoraj tak a nie inaczej potraktowali. Może co najwyżej jeden czy drugi biskup podrapie się po głowie, zastanowi nieco, ale pewnie wewnątrz KEP nie wysilą się na coś wspólnego, konstruktywnego, autorytarnego. Bo po co. Przecież ci, co tam te burdy urządzają – no chodzą do  kościoła, na tacę dają, to co sobie człowiek będzie w stopę strzelał… 
Dzisiaj Kościół stawia właśnie przed  pewnie nimi – duchownymi – św. Jana Marię Vianneya, patrona proboszczów. Czy to proboszcz, czy biskup – przecież też proboszcz, tylko że parafia większa. Trafił na zabitą dechami dziurę we Francji w czasach, którym do świętości gdy chodzi o sposób życia bardzo dużo brakowało. I co? I nic. Usiadł i zabrał się do roboty. Jak się zabrał, to po kilkanaście godzin spowiadać potrafił – taki był jego charyzmat. Nie siedział cicho, nie udawał że nie ma problemów, nie starał się dobrze z ludźmi żyć, kosztem mówienia prosto w oczy tego co źle robią. A jaki jest charyzmat dzisiejszych biskupów? W czym się wykazują, poza pisaniem przydługawych listów, najczęściej niezrozumiałych dla słuchaczy z powodu formy, albo powtarzających w kółko te same slogany? Teraz, właśnie w takich sytuacjach, biskup powinien umieć zająć jasne stanowisko, użyć swego autorytetu. Sam przyjść pod krzyż. Tak jak Jezus przyszedł – wiedząc, co Go na nim czekało.
A co z ludźmi, którzy to wszystko – z bliska, daleka – obserwowali? Dla ilu będzie to zgorszenie?

ZADANIE DOMOWE – MAŁŻEŃSTWO

W sobotę, po przedpołudniowym krzątaniu się po domu, po południu spotkaliśmy się z A., J., B. i K. Panie zadecydowały, że najbardziej potrzebnym im do szczęścia jest zobaczenie trzeciej części Zmierzchu, zatem na tenże film udaliśmy się do kina. Czytać – nie czytałem książek, pozostałe dwa filmy – widziałem, i miałem o nich dość negatywne zdanie (nudne po prostu strasznie). 
Po filmie postanowiliśmy usiąść w knajpce nieopodal kina, i nacieszyć się nieco swoim towarzystwem, no i pięknym wieczorem letnim. Ludziów było wszędzie pełno, ale nie tak strasznie, jak by się mogło wydawać – jako że większość ruszyła tłumnie na przedostatni dzień Openera. I tak siedzieliśmy, gadaliśmy, podjadaliśmy łososia w czymś-tam-bardzo-aromatycznym, ja zjadłem kurczaka po chińsku z (!!!) ryżem. Panie wlewały w siebie drineczki, ja pozwoliłem sobie na piwka sztuk dwa. 
Dyskusja nieco o pracy była, a potem zeszła na tematy bardziej prywatne. W pewnym momencie uświadomiłem sobie paradoks sytuacji. Siedzimy w piątkę. B – rozwódka, mąż ją wiele lat temu zostawił z małymi dziećmi, które sama wychowała. K – zamężna, mały synek, ale na najlepszej drodze do rozwodu (mąż podobno nie chce się zgodzić). J – zamężna, mała córeczka, czekająca tylko na oddanie jej mieszkania, żeby wziąć rozwód z mężem. No i my we dwoje z małżonką – szczęśliwi, zakochani, niespełna rok po ślubie (tak, rocznica już za niecałe 2 m-ce!). 
Mąż J., jak mówiła, nawet wierzący był mocno – co podobało się jej moherowym rodzicom (J. jest zdystansowana do Kościoła – pewnie po części brak dobrej woli, a po części przykre doświadczenia z delikatnie mówiąc dziwnymi duchownymi i zakonnicami, nie dziwię się jej). Dziwak, fakt, jak to informatyk. Potem zaczął się bawić w jakieś medytacje. Próbowała go od tego odciągać, bezskutecznie. Z jednej strony – dobrze, zdrowa żywność, skuteczne metody leczenia ziołami. Z drugiej – tendencja do teorii spiskowych, drażliwość, egoizm. 
I co? Jakiś czas temu okazało się, że z ich wspólnej kasy zaczął pożyczać (tak twierdził) znajomej duże kwoty pieniędzy. Nawet bardzo duże. Bez wiedzy czy zgody żony. Do tego dość obcesowe i negatywne traktowanie ich córeczki. Moim zdaniem, ta dziewczynka potrzebuje psychologa. Ostatnio okazało się, powiedziała komuś, co dotarło do J., że się boi taty. Po konsultacji w przedszkolu – pani jednoznacznie potwierdziła, że dziecko boi się ojca, co było widać w jej nastawieniu do niego, w kontekście nastawienia do matki, i zachowania w stosunku do innych dzieci. 
Jest szansa, że rozejdą się bez wojen. J. chce rozwodu z winy męża i pozbawienia go władzy rodzicielskiej… na co ten bez krzyku się godzi. Ja nie wiem, moim zdaniem on się cieszy – bo ma problem z głowy, co powiedział wprost. Kredyty pospłacają, J. da sobie radę z pieniędzmi, jakie mąż będzie płacił na córeczkę. Sam powiedział podobno, że on już nie jest ojcem. Masakra. Facet, który zachowuje się gorzej niż mały chłopiec. Zero honoru, zero prób walki o związek. Potrafi jeszcze pytać żonę, czemu nosi obrączkę, skoro się rozwodzą. I zaproponować seks – skoro mieszkają razem; jak się nie zgodziła i z przekory zapytała, czy by jej zapłacił za seks – on, zamiast się opanować… zapytał, ile miałby zapłacić. 
K., mniej więcej równolatka J. Mąż dość dziwny, natarczywy, nachalny – widziałem go ze dwa razy na imprezie. Żyli normalnie, całkiem dobrze. K. mówi, że w pewnym momencie podzielił ich majątek – cały – na pół. Tylko że ona miała swój majątek odrębny – darowizny, spadki – ale jemu nie przeszkadzało, to też podzielił. Rodzinny wypad do kina z ich synkiem – pewnie. Czy może po małego przyjechać? Nie, nie da rady. K. go zabrała, i pojechali do kina. Mąż przyszedł… z dzieckiem obcej kobiety. Żeby rodzinnie było. 
Czy on może odebrać czasami małego ze szkoły albo podwieźć K. gdzieś? Pewnie. Za 30 zł. On jest dobrym ojcem – zabierze małego ze swoją mamą na wakacje, pewnie. Czy K. może jechać? Tak, za 500 zł, po kosztach. A K. go jeszcze broni – bo w przeciwieństwie do męża J., on ma dobre kontakty z ich synem, dobrze się bawią razem, mały lubi ojca. K. ma dość, ale mówi, że mąż nie chce dać rozwodu.
Nie wiem, może ja jakiś nie z tej epoki jestem – ale ja tego nie rozumiem. O ile wiem – wszyscy oni mieli śluby w kościele.Przysięgali sobie – nawet jak nie przed Bogiem – miłość, wierność i uczciwość. Takie ma być małżeństwo także niesakramentalne, a sakramentalne tym bardziej. Co się stało? Gdzie się to wszystko popsuło? Czego zabrakło?
I w tych okolicznościach, całkiem świeżo po takim spotkaniu, z żoną obejrzeliśmy wczoraj Księżnę Saula Dibba z Keirą Knightley w roli głównej. Przypadek? Nie wiem. Bardzo w temacie. Dramat małżeństwa, tylko że w XVIII-wiecznej Wielkiej Brytanii. 
Nie chcę bronić mężów w obydwu przypadkach – bo nie o to chodzi. Nie znam ich za dobrze, ale na ile miałem styczność – niestety, to jak dziewczyny opisują ich, jest prawdą. Egoizm? Tak. Znudzenie? Pewnie tak – skoro obydwoje panowie już sobie znaleźli nowe sympatie. Brak dojrzałości? Na pewno – z rozmów nt. jednego z nich ewidentnie wynika, że kobieta, z którą zdradza i dla której zostawia żonę czyha tylko na jego pieniądze, bo nawet… jego przewodniczka duchowa z sekty mu to tłumaczyła – nic, nie słuchał, zaślepiony. Przejedzie się.
Ludzie idą dzisiaj na łatwiznę w każdym zakresie. Wierność? Tak – dopóki jest fajnie, miło, dobrze. Jak już potrzeba wyrzeczeń – dla niej, dla wszystkich, dla dziecka – gdy nie jest tak spokojnie i sielsko, jak to się kiedyś wydawało, jak są problemy, albo trudniejszy czas – nie, ja się na to nie piszę, ja się wycofuję. Masz pretensje? Ale o co? Nie tak miało być. Było dobrze – byłem z tobą. Nic z tego nie będzie – wiesz, nie możemy się unieszczęśliwiać, żyć ze sobą na siłę, trzeba być wolnym, iść za pragnieniami – itp, itd. Skoro się da rozwieźć – można – to co za problem? 
Czy wina jest też po stronie pań w tych konkretnych przypadkach? Nie wiem. Wydaje mi się, że nie. Żal mi ich. Zaraz rozwalą się ich rodziny. I może one same będą uważały, że tak będzie lepiej – dla nich, dla dzieci – ale faktem jest, że to odciśnie swój ślad najbardziej na dzieciach. One też tych pewnie ok. 10 lat z mężami, niedługo już byłymi, nie wymażą z pamięci. Bo przecież nie zawsze tak źle było. Kiedyś było pięknie, zakochali się, planowali całe życie ze sobą – więc czego zabrakło, że z całego życia starczyło wszystkiego tylko na 10 lat?
Trudno się dziwić kryzysowi wartości w każdej sferze, skoro wszystko wali się już w domach, w rodzinach. Nie pochodzimy znikąd, nie wchodzimy w dorosłe życie jako te carte blanche – mamy swoje doświadczenia i pamięć tego, co i jak było w domu. Czy chcemy, czy nie – żyjemy podobnie, o ile nie tak samo. Choć czasem nieświadomie. Naśladujemy rodziców – tak to już jest (tak, sam przekonałem się o tym – żona mi uświadomiła, jak w negatywny sposób naśladuję zachowania ojca – za co jestem jej bardzo wdzięczny, bo miała rację). 
A skoro rodziny się rozlatują – to ludzie w takich środowiskach wychowani, jakie mają przykłady, na czym mają budować? Rodzice się rozwiedli – to dziecko ma jasny przykład: nie wyjdzie ci w związku, to się rozwiedziecie. Przecież to nic złego – rodzice też się rozwiedli. Może i dobrze – nigdy nie wiadomo, jak to będzie, a tak jest zawsze wyjście awaryjne, rozwiązanie problemu. 
Małżeństwo nie jest problemem. Małżeństwo to największy dowód miłości, jaki jeden człowiek może dać drugiemu. To nic innego jak ofiara mojego życia, które daję małżonce mojej – żeby ona ze mną, ja z nią, byli do końca życia. Czy będzie dobrze, czy źle. I wtedy, gdy się będzie układało, i wtedy gdy będzie się waliło. W kwiecie młodości, i w sile wieku gdy sił będzie mało i przyjdą pewnie ograniczenia z tym wiekiem związane. Na zawsze. Do końca, tak długo jak dane nam będzie iść przez życie. 
Nie do momentu, aż się sobą znudzimy. Nie do momentu, gdy odnajdziemy (kolejną) swoją jedyną prawdziwą miłość. Nie wtedy, gdy znudzimy się jazgotem dziecka w domu. Nie wtedy, gdy coraz trudniej będzie utrzymać może i większą niż to się planowało rodzinę. Bo jak ktoś ma takie nastawienie – to niech nie niszczy życia innych, powie wprost: nie piszę się na żadne związki, i sprawa jasna. A nie – tak, kocham cię, a po kilku latach rozwód. Bo się nie zrozumieliśmy. Bo mieliśmy inne potrzeby. A może po prostu nie chciałeś widzieć innych potrzeb niż swoje własne, egoistyczne popędy?
Nie można zapomnieć – osobny dramat to sytuacje, gdy jest pełna dobra wola z jednej strony,  usiłowanie naprawy związku, a drugi z małżonków po prostu chce odejść, rozwodu, i odejść z kimś innym. Co może jedna osoba? Niewiele. Nie zmusi drugiej do pozostania. Co wtedy, gdy nie ma ze strony tej osoby żadnej winy? Niestety, nauka Kościoła i tak nakazuje życie w samotności – aby nie cudzołożyć, nie wiązać się – nie złamać przysięgi wierności. No tak, ale złożonej osobie, która ją złamała i sama odeszła. To jest problem. I straszna sytuacja dla tych, którzy pozostali sami – bez swojej winy. 
Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela. Kto ślubował – słyszał te słowa, wypowiedziane do siebie i wybranka serca, ale też jako przypomnienie tym wszystkim, którzy w dniu ślubu byli przy nas. Miłość to też zadanie na życie. Powołanie – być dla siebie nawzajem, prowadzić siebie przez życie, czuwać, troszczyć się o siebie. 
Wczoraj w Ewangelii była mowa o posłaniu uczniów jak owce między wilki. Proboszcz w kazaniu bardzo pięknie podkreślił – to nie byli apostołowie. To byli świeccy, tych 72 posłanych. Tacy jak my. Myśl nasuwa mi się jedna – czy czasami takim posłaniem między wilki nie jest  niekiedy nawet małżeństwo? Może być. Właśnie wtedy, gdy się wali. Właśnie wtedy, gdy jest źle, gdy druga strona nie wykazuje nic dobrej woli, kłamie, zdradza, okrada… Nadstawić drugi policzek? Tak uczy Jezus. Z drugiej strony – policzki mamy tylko dwa. Ale przysięga nadal obowiązuje.
Ale to wszystko nie zwalnia z obowiązku dochowania tego, co ślubowaliśmy sobie. Bez względu na to, ile lat, kłamstw, zdrad małżeńskich wstecz to było. Jesteśmy sobie dani i zadani. Takie zadanie domowe w miłości. Na całe życie. Tylko że tego jednego nie da się od kogoś ściągnąć. Je trzeba odrobić samemu. Inaczej, jak z miłości, po prostu się nie uda. Jak się rozwali – to właśnie przez jej brak. I nigdy nie będzie tak, że to tylko druga strona była winna.