Bez pokory ani rusz

Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść: Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: Boże, miej litość dla mnie, grzesznika. Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony. (Łk 18,9-14)

Może nieświadomie, może bezwolnie, może przypadkowo – ile razy sami siebie dyskredytujemy w naszej postawie modlitwy tylko dlatego, że wyłazi z nas taki właśnie faryzeusz. To wystarczy, żeby zepsuć wszystko. Chcemy dobrze, a wychodzi laurka samego siebie – czyli maska.

Czytaj dalej Bez pokory ani rusz

Uznanie grzeszności jako punkt wyjścia

Co myślicie? Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy! Ten odpowiedział: Idę, panie!, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: Nie chcę. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? Mówią Mu: Ten drugi. Wtedy Jezus rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Celnicy i nierządnice wchodzą przed wami do królestwa niebieskiego. Przyszedł bowiem do was Jan drogą sprawiedliwości, a wyście mu nie uwierzyli. Celnicy zaś i nierządnice uwierzyli mu. Wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć. (Mt 21,28-32)

Te – wczorajsze – pytania Jezusa to pytania do kogo skierowane? Do wszystkich tych, którzy uważają się za „tych dobrych”: pobożnych, wierzących, praktykujących, chodzących do kościoła, odmawiających pacierz itp. Tych, których – gdyby podstawić do takiej tabelki z punktami – powinni dostać maxa, albo prawie. 
Co myślisz? Który z tych dwóch jest lepszy? Pytanie jest dość banalne, odpowiedź w sumie oczywista. Nie chodzi o mówienie słowami – ale o działanie czynami. Wolę ojca wypełnił ten, który najpierw odmówił, a potem – bardzo ważne i dobre słowo: „opamiętał się”. 
Tu nie chodzi o to, że Jezus robi reklamę celnikom (w domyśle – złodziejom, bo tak byli postrzegani) i nierządnicom (czyli prostytutkom). Jezus nigdy nie uczynił niczego, co by miało choćby pośrednio wskazywać jako coś dobrego czy po prostu akceptowalnego działanie złe, grzeszne. No właśnie – ale odróżniał czyny od osoby; potępiał grzechy, a nie grzesznika. My tego najczęściej nie potrafimy – widzę to świetnie po sobie – radośnie uproszczając i wrzucając wszystko do jednego worka: skoro zło, to i on sam zły. 

Ja sam w sobie widzę dużo takiego faryzeizmu – który chyba najlepiej oddaje przypowieść o modlitwie właśnie faryzeusza i celnika (Łk 18, 9-14); co więcej, tak właśnie adresuje ją Jezus: „powiedział też do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść:…” (Łk 18, 9). Takiego głupiego i niczym nieuzasadnionego uznawania siebie za lepszego od innych. Stawiania znaku równości:  modlę się, chodzę do kościoła, nie zabiłem = osiągnę zbawienie. Bzdura! Niczego nie osiągnę – bo to nie ja, ale dla mnie, zbawienie to dar łaski Boga. 
W takim razie, po co tak ostre słowa? Czemu Jezus wręcz atakuje ludzi zbyt dobrze czujących się w swoim porządnym sosie? Bo chce zmobilizować, zmusić do zastanowienia się nad sobą i swoim bezsensownie pustym i nieuzasadnionym dobrym samopoczuciem. Bo wie, że jak się mówi do nas spokojnie i grzecznie – to my dzielnie mówiącego olejemy; co on tam wie… A jak się człowieka ochrzani od góry do dołu – o! tu od razu przyciąga się jego uwagę, od razu percepcja jest wyczulona i zaczyna się zastanawiać. Prymitywne? Cóż, tacy jesteśmy. Prości jak ten przysłowiowy drut. 
Wielkość grzesznika polega w kontekście tych słów Jezusa na tym i tylko na tym, że grzesznik – ten, który upadł – ma świadomość swojego położenia, przekroczenia Bożego prawa, własnej grzeszności. I w tej sytuacji uzmysławia sobie, że sam sobie nie poradzi, potrzebuje Boga, który go może uratować. Z piedestału zrzuca samego siebie jako dotychczasowy wzór cnót wszelakich, i staje w prawdzie o sobie samym. Sam nie dam rady. W sumie, żaden człowiek mi też nie ma jak pomóc. Kto pomoże? Ano tylko ten, który może przekreślić grzech i przytulić grzesznika do swojego serca. Wybaczyć. Ogarnąć miłosierdziem. 

To nie grzech spowoduje, że tamci – tacy i owacy – wejdą do Królestwa Bożego pierwsi, ale to że oni stają w prawdzie o sobie samych i są w tym autentyczni, dochodząc do świadomości tego, że Boga po prostu potrzebują. Ja się prędzej, za przeproszeniem, skicham, niż przyznam do najmniejszego i dotyczącego najbardziej prozaicznej rzeczy błędu – każdy jest winny, tylko nie ja. Oni się już z tego wyzbyli. Grzech się rozlał – więc tym bardziej działa łaska Boża (Rz. 5, 20b), która pozwala budować na prawdzie o sobie samym. Dopóki będę trwać w dziwnym samozadowoleniu z siebie, swojego życia, bezkrytycznym dystansie do tego, co i jak robię, jakie decyzję podejmuję – a uwierz, wszystko sobie można wytłumaczyć, dlatego właśnie samo sumienie nie może być jedynym punktem odniesienia – dopóty ciągle będę w tej kolejce do Królestwa dzielnie za tymi, którzy zgrzeszyli o wiele bardziej może, ale nie uciekają przed tym i przyznali to przed Bogiem.  
Właśnie dlatego „chodzenie do kościoła” czy recytowanie modlitw samo w sobie nic nie daje. Dlatego Jezus – może z pewną goryczą, trochę wyrzutem? – kończy swoją wypowiedź tym wymownym: „wy patrzyliście na to, ale nawet później nie opamiętaliście się, żeby mu uwierzyć”. Paciorek przeleciał, różaniec też, litanijka odbębniona, na tacę dałem – hulaj życie, piekła nie ma. Wracamy do swojego bagienka i swoich brudów – no przecież byłem w kościele. Już pomijając wszystko inne – jaka jest wiarygodność, w jakiejkolwiek materii, osoby tak działającej? Żadna. A w sferze tak delikatnej jak ta dotycząca relacji z Bogiem? Nie muszę odpowiadać. 
Kościół jako miejsce czy praktyki religijne i związane z wiarą nie są zasługą samą w sobie ani jakimiś takimi checkpointami na drodze życia, jak w jakiejś grze – jak ich nazbieram odpowiednio dużo, to dostanę bonusa w postaci zbawienia. Tu w ogóle nie o to chodzi. To wszystko, co zewnętrzne – Msza Święta, sakramenty, modlitwy, uczestnictwo w praktykach – to ma być wyraz, efekt tego, co jest w środku. To będzie miało sens dopiero wtedy, kiedy uznam i przyznam, że dostałem wszystko od Niego za darmo. Nie zapracowałem, nie wymodliłem, nie uzbierałem. Dopiero wtedy, kiedy nazwę po imieniu to, co zrobiłem i określę to jako grzech – tak po prostu, zamiast to usprawiedliwiać pokrętnie. Uwaga: w każdym przypadku, bo nie trzeba zabić, zgwałcić czy ukraść miliona, żeby uznać grzeszność. Grzech można popełnić dużo bardziej prozaicznymi wyczynami (a to, że jak ktoś więcej nabroił, to i więcej będzie wdzięczny za przebaczenie – to jeszcze inna sprawa). 
Jezus tym tekstem wali nam między oczy, żebyśmy przestali się głupkowato uśmiechać w jakiejś nieuzasadnionej pewności siebie. I ma rację. Kiedy to do mnie dotrze? 

Rusz się ze swojej komory celnej

Gdy Jezus wychodził z Kafarnaum, ujrzał człowieka imieniem Mateusz, siedzącego w komorze celnej, i rzekł do niego: Pójdź za Mną! On wstał i poszedł za Nim. Gdy Jezus siedział w domu za stołem, przyszło wielu celników i grzeszników i siedzieli wraz z Jezusem i Jego uczniami. Widząc to, faryzeusze mówili do Jego uczniów: Dlaczego wasz Nauczyciel jada wspólnie z celnikami i grzesznikami? On, usłyszawszy to, rzekł: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: Chcę raczej miłosierdzia niż ofiary. Bo nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników. (Mt 9,9-13)

Tak się zastanawiam – co nas odróżnia od takiego Mateusza? Albo inaczej -w czym jesteśmy do niego podobni?
Bo niby ten cały obrazek bardzo ładnie wpisuje się w nasze chrześcijaństwo. Przyszedł Jezus, popatrzył, powołał, hurra!, oni poszli za Nim, kurtyna. Czyli scenariusz znany i przetestowany – bo ponoć skuteczny. No, nie da się ukryć, w przypadku Mateusza na pewno – jednak chodziło tu i zadziałało tak pięknie i mocno tylko dlatego, że doszło do żywego, realnego spotkania dwóch ludzi, a przede wszystkim Boga z człowiekiem. Bóg zapukał – człowiek otworzył i Go wpuścił. Miał świadomość choroby czyli grzeszności, tego, że właśnie takich jak on szuka Zbawiciel. 
A my?
Jezus – ciągle niezmienny, zwycięski, zmartwychwstały, największy – czeka na każdego z nas w każdym dosłownie kościele czy kaplicy. Mamy komfort – nie żyjemy na Bliskim Wschodzie, gdzie muzułmanie rozwalają wszystko, co się kojarzy z krzyżem albo jest nim zwieńczone. Są miasta i miejsca – jak centrum Gdańska – gdzie o kościół przysłowiowo człowiek się „potyka” na co drugim rogu. Przychodzi – albo, jak kto woli, przechodzi – pomiędzy tymi, którzy odpowiedzą na Jego zaproszenie podczas każdej Mszy Świętej. No właśnie, tylko że najpierw trzeba być na niej. Bo jeśli nie przyjdziesz – to skąd masz wiedzieć, że On mówi właśnie do ciebie, że cię zaprasza? Ciężko. 
Bóg powołuje dosłownie każdego z nas – ale równocześnie każdego w swój jedyny w rodzaju sposób, w formie, w miejscu, czasie, a przede wszystkim: wskazuje mu, proponuje dany kierunek. Czeka na nas w kościele, we Mszy Świętej – ale także w drugim człowieku. Jednemu objawia się na modlitwie, przed Najświętszym Sakramentem, medytacji – innemu wydaje się, że jakby go piorun walnął, doznaje nagłego Bożego doświadczenia, w niespodziewanej chwili codzienności. Ilu ludzi, tyle dróg Pan Bóg odnajduje. 
I tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia, czy mnie znajdzie w kościele, czy przy kupowaniu chleba, zmienianiu pieluszki dziecku czy wieszaniu prania. Uwaga – tak, ale po to On jest w Eucharystii, abyśmy z niej korzystali (taka dygresja). Znaczenie ma tylko to, co ja zrobię – czy Go w ogóle usłyszę; jeśli usłyszę – to co zrobię z tym, co usłyszę; i wreszcie, czy ja tak naprawdę pójdę za Nim – czy dalej dzielnie będę siedział w ciemnym grajdołku mojej własnej, pełnej słabości komory celnej. 

Pozwól się Bogu odnaleźć i zbawić

Jezus wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A był tam pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu. Zeszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: Do grzesznika poszedł w gościnę. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie. Na to Jezus rzekł do niego: Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło. (Łk 19,1-10)
Ten ewangeliczny obrazek to wielka nadzieja dla wszystkich ludzi, którzy ciągle się wahają, którzy boją się podjąć trudną, ale ważną decyzję o nawróceniu. Dla tych, którzy z uporządkowaniem (albo w ogóle nawiązaniem) swoich relacji z Bogiem czekają.
Ktoś mógłby powiedzieć – Zacheusz był ciekawski. Może. Nic dziwnego – na pewno słyszał o tym cudotwórcy, uzdrowicielu i nauczycielu tłumów. Nie był głupi, więc zauważył od razu, że różnił się bardzo od faryzeuszy i uczonych w Piśmie – nie był pyszny, nie oczekiwał zapłaty, poklasku i szacunku. Obchodził kraj, nauczając o dziwnym, ale jakże pociągającym Bogu miłości, Bogu – Ojcu miłosierdzia, leczył chorych, zdarzyło mu się nawet wskrzeszać, odpuszczał grzechy. Przyciągał tym ludzi, bo widać było, że robi to z miłości do nich, a nie dla własnej korzyści. Trudno to było opisać, ale w głębi serca czuł, że jeśli Bóg ma na ziemi swojego wysłannika, to właśnie Tego człowieka. 
Zabawnie musiało wyglądać, jak znany i szanowany szef celnik wdrapuje się na drzewo, i wypatruje Jezusa. Nie wiedział, że Jezus już wtedy znał go, rozumiał jego potrzeby i pragnienia. Co więcej, zamierzał wyjść im naprzeciw. Stąd takie a nie inne słowa. Chciał zamieszkać na czas pobytu w Jerychu właśnie u Zacheusza. Wielka nobilitacja – a w praktyce, krok, którego brakowało, aby z sumy ciekawości Zacheusza i tego właśnie kroku doszło do efektu końcowego – nawrócenia Zacheusza. Dlatego nie straszna mu była tak konkretna i przeliczalna na niemałe pieniądze deklaracja – pół majątku dla biednych i czterokrotne wynagradzanie każdemu skrzywdzonemu. Fakt, miał środki, ale wielu je miało (vide – bogacz i Łazarz choćby) i wcale nie starali się nimi wspomagać potrzebujących, wręcz przeciwnie. Nawrócony grzesznik, człowiek któremu przebaczono, nie miał tego problemu. Dla niego wszystko było jasne. Jeśli iść za Jezusem – to dosłownie, nie tylko wybierając to, co w danej sytuacji po mojej myśli, wygodne. 
I najważniejsze w tym tekście – ostatnie zdanie. Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło. Bo nie przyszedł do wszystkich „sprawiedliwych”. Cudzysłów celowo – sprawiedliwych w ich własnym mniemaniu. Grzech dotyka nas wszystkich, i do nas wszystkich przyszedł i przychodzi Jezus. Tylko że tę grzeszność najpierw trzeba przyjąć, zrozumieć ją i pogodzić się z nią (w tym sensie, że nie negować jej). Pozwolić się Bogu odnaleźć i zbawić.

Nie bądź faryzeuszem, a z modlitwy nie rób laurki

Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść: Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: Boże, miej litość dla mnie, grzesznika. Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony. (Łk 18,9-14)
Niektórzy mówią – nie ma znaczenia, jak się człowiek modli, byle się tylko modlił. Czyżby? Jezus wskazuje dzisiaj, a właściwie we wczorajszej liturgii słowa – że bynajmniej. Czyli – można modlić się źle. Czym ma być modlitwa? Ma być rozmową z żywym Bogiem, utrzymywaniem, pielęgnowaniem z Nim relacji przez człowieka. Wtedy jest dobra, miła Jemu i w ogóle ma sens. Ale równie dobrze może być pustą religijnością, formą której nie wypełnia treść, pustym rytuałem. Choć – zewnętrznie – pewnie poważanym i cenionym. 

Tak właśnie było z tym (i nie tylko) faryzeuszem. Zwróć uwagę – Jezus wobec faryzeuszy zawsze był wyjątkowo ostry i krytyczny. Czy chodziło tylko o krytykę obłudy? Na pewno też. Wydaje mi się, że chodziło o pozorność właśnie ich postaw – piękną zewnętrzną formę, dbałość o detale przestrzegania Tory, wierności literze Prawa Mojżeszowego do przesady. Jakby takie odrzucenie roli łaski Bożej na rzecz zadufania w sobie, swojej doskonałości w wypełnianiu prawa. Jezus był im zdecydowanie nie w smak – nie dość, że krytykował ich fałsz, to jeszcze nijak nie mogli Go zagiąć, złapać na pomyłce czy sprzeczności; sam przecież mówił: Nie przyszedłem znieść, ale wypełnić. Zaprawdę bowiem powiadam wam: Dopóki niebo i ziemia nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni. (Mt 5, 18-19) Ale co jest ważniejsze – prawo czy drugi człowiek? prawo czy miłość? prawo czy miłosierdzie? Dramat faryzeuszów polegał na tym, że ich zdaniem – prawo, podczas gdy w istocie, co podkreślał Jezus,  zawsze ważniejszy jest człowiek. Pycha – także w materii takiej, jak znajomość prawa, gubi człowieka. Jak każda pycha .
Ta historia, ten przykład – zestawienie celnika i faryzeusza – pokazuje świetnie, że modlitwa nigdy nie ma istnieć sama dla siebie, jakby w próżni. Modlitwa to postawa, działanie wynikające z czegoś głębszego – żywej wiary, potrzeby serca człowieka wierzącego, który szuka kontaktu ze swoim Bogiem. Forma może być piękną ozdobą, ale nie musi (i może być myląca). Człowiek nie modli się, żeby się modlić – a jeśli tak, to robi to bez sensu, traci czas. Nie jest istotą modlitwy zastanawianie się nad tym, czy daną formułkę wymówiłem ze stosownym pietyzmem, czy nie przekręciłem jakiegoś słowa, zwrotu, czy postawiłem właściwe akcenty. Na tym skupiali się faryzeusz – i wcale na tym dobrze nie wyszli. To rozprasza, odwraca uwagi od istoty modlitwy jako czasu poświęcanego Bogu. 
Czy w ogóle to, co robił faryzeusz, było modlitwą? Sam nie wiem. Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. 
  1. Dziękuje Bogu… za to, że jest lepszy od innych.
  2. Sam we własnych oczach – i przed Bogiem – wywyższa się ponad innych.
  3. Jest wobec siebie – i Boga – dumny z tego, jak to wspaniale zachowuje Torę.
Czego zabrakło? Pokory. Czy była to tak naprawdę modlitwa? Może, ale nie wiem, do kogo skierowana. Bo mi to na laurkę – samemu sobie wystawianą – przy mistrzowskim zachowaniu zewnętrznych pozorów pobożności i bogobojności.
Oczywiście, można wpaść w inną niż faryzejska skrajność – upojenia z uświadomienia sobie własnej niedoskonałości. Na marginesie, to jest jeden z moich zarzutów pod adresem neokatechumenatu, bazując na obserwacji kilu osób z takich wspólnot, jakie znam. Neokatechumenat wychodzi od uświadomienia sobie przez konkretną osobę swojej grzeszności, małości, słabości – bardzo dobrze, bo to podstawa, dopiero wtedy można przyjąć łaskę jako bezwarunkowy dar miłości Boga. Tylko że mnie to zalatywało niekiedy taką pewnością – no, wiem, że Bóg mnie kocha, ja jestem słaby, więc mogę robić swoje dalej, a jak pójdę na Eucharystię i się wyspowiadam, to będzie dobrze. A, wg mnie, to nie jest tak i takie podejście jest bardzo złe. Podczas spotkań wspólnoty – aniołki, dzielące się doświadczeniami wiary, a później – dalej robiący swoje… Dziwne, dla mnie. 
Niedoskonałość jest dobra, gdy jestem jej świadomy, ale gdy na świadomości się nie kończy – tylko jest ona początkiem (a nie tylko porywem pojedynczym) systematycznej walki z grzechem. Łatwo osiągnąć jakikolwiek sukces i osiąść na laurach – ale zupełnie nie o to chodzi. Gdy przychodzi sukces – trzeba go umieć docenić, potraktować nie jako koniec i cel, ale motywację do dalszej pracy. Powoli, po kawałku, zmierzać do wyraźnego celu. Raz to wychodzi lepiej, raz gorzej. Ważna jest wytrwałość i determinacja. Jak z ćwiczeniami fizycznymi – przed egzaminem ćwiczyłem przez cały okres diety, codziennie praktycznie, czułem się świetnie. A że ćwiczenia to wieczorem blisko godzina, to przed egzaminem szkoda mi było czasu, no i przestałem ćwiczyć. Kilka kg potem wróciło, i trudno było się zabrać do ćwiczeń znowu – ale się zabrałem, ćwiczę znowu codziennie, i jest lepiej, waga schodzi do poprzedniej. Co było trudne? Przerwanie systematyczności – choć powodem nie było lenistwo. Ale potem ciężko wrócić i podjąć wyzwanie. 

Czemu celnik był w tej modlitwie lepszy? Nie, to źle zadane pytanie – bo modlitwa to nie zawody. Czemu modlitwa celnika była bardziej Bogu miła? Bo nie było w niej pychy. Bo nie była pewnie tak piękna, składna, wyrażona we wzniosłych tekstach – jak faryzeusza. Ale była z pewnością bardziej od tej faryzejskiej prawdziwa, autentyczna, szczera, oddająca sytuację, uczucia, myśli i pragnienia celnika. A taka ma być modlitwa. Nie ma być oderwaną od rzeczywistości laurką, jaką – jak w konkursie na lekcji plastyki – niesiemy do Bozi, żeby dostać dobrą ocenę. Ma być szczerą kwintesencją tego, kim ja w danym momencie jestem – z trawiącymi mnie emocjami, radościami, smutkami i troskami. Ma być wyrażeniem mnie samego, moim krzykiem do Boga. 
Ten celnik był pokorny w swojej postawie. Świadomy tego, że ideałem nie był – i nie chodzi tylko o stereotyp celnik = kolaborant (z okupantem rzymskim) i złodziej (bo pobiera na pewno więcej, niż musi okupantowi oddać) – świadomy swoich grzechów (każdy je ma – on też), świadomy niegodności stawania przed Bogiem. Był pokorny. Wiedział, jaki jest – i było mu autentycznie wstyd, że nie potrafił pewnie się zmienić. Ale była w nim wola tej zmiany i świadomość, że jest to cel, jaki Bóg przed nim stawia. Stąd taka a nie inna postawa, i takie a nie inne słowa – Boże, miej litość dla mnie, grzesznika.
Więc – jak postępować, jak żyć? Bogobojnie, ale tak naprawdę. Jak najlepiej, na miarę swoich możliwości tych prawdziwych (a nie na poziomie zwykłego lenistwa i łatwizny). Nikt sam się nie zbawi – bo zbawić może tylko Bóg, ale tym, jak żyjemy, pokazujemy Bogu, czy nam w ogóle na tym zbawieniu zależy, czy my wierzymy w Niego samego, w Dobrą Nowinę, czy Kościół jest dla nas wspólnotą – czy mamy tylko metryczkę chrztu, więc czasem do kościoła zajrzymy, przed ślubem się wyspowiadamy, czasem mięska w piątek nie zjemy czy rzucimy jakieś resztki na tacę w kościele. Chrześcijaństwo to religia i wyzwanie dla ludzi radykalnych, którzy nie boją się ciągłej pracy nad sobą. Zbawienie jest darem, ale trzeba się wysilić, aby pokazać Bogu, że chcę ten dar przyjąć. Zbytnia pewność własnej sprawiedliwości, pogarda dla innych czy łatwość osądzania – tak, to też są argumenty. Jak myślisz, co wskazują – chęć bycia zbawionym, czy coś zupełnie innego? Bóg usprawiedliwi każdego, kto – poza tym, co sam w życiu robi – osądzanie innych, ich pobudek i motywacji pozostawi Jemu samemu. Tak, jak usprawiedliwił tamtego celnika.
Ewangelista przytacza wprost – co się rzadko zdarza – do kogo adresował Jezus te słowa: do tych, którzy ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili. Postawa wszechobecnego znawstwa i przypisywania sobie wiedzy i legitymacji do oceniania i sądzenia innych uderza na każdym kroku. Tylko że jakoś zawsze brakuje ochoty i woli, żeby samego siebie podsumować, tymi samymi kryteriami, jakimi przed chwilą podsumowałem tego czy tamtego. Ciekawe dlaczego? Może dlatego, że sam bym wyszedł jeszcze gorzej, gdyby do tej oceny podejść solidnie?

PRZESTAŃ SIĘ CHOWAĆ W SWOJEJ KOMORZE CELNEJ

Pewnie każdy słyszał to już z milion razy. Celnicy nie byli, żeby to delikatnie ująć, najbardziej lubianymi osobami w Palestynie czasów Jezusa. Tożsamość narodowa Narodu Wybranego, szczególnie w czasach trudnych, uformowała się już i jakikolwiek urzędnik rzymski w okresie okupacji był uznawany, zresztą słusznie, za kolaboranta i sprzedawczyka. A celnik nic innego nie robił, niż – jakby to powiedzieć – zdzierał z ludzi pieniądze tytułem podatków na rzecz Rzymu. Pół biedy, gdyby  tylko to – ale powszechnie wiadomo było, że nie były to osoby zanadto uczciwe, i piekąc za jednym zamachem dwie pieczenie na jednym ogniu, dorabiali sobie, sporo pieniędzy inkasując do własnych kieszeni. 
Na jednym ze świeżo dodanych do linków blogu, x Paweł Siedlanowski napisał o stereotypach. Słusznie zauważył – choćby z powodu tych właśnie stereotypów nie został Jezus przyjęty w wielu miejscach: bo pochodzenie nie to. Zgorszenie wywołała Jego rozmowa z samarytanką – nie dość, że samarytanin, to jeszcze kobieta! Zgroza! Podczas wizyty u faryzeusza – skandal! Grzesznica upadła Mu do stóp, obmywała nogi łzami i nie chciała się odczepić. To nie wypada… A ta cała zgraja prostych rybaków, którzy wszędzie za Nim chodzili? Co za towarzystwo…
Stereotypy podobno życie miały ułatwiać. Tak? Chyba jednak nie. Co najwyżej – ludziom zbyt leniwym i niezdolnym do wykrzesania z siebie inwencji na tyle, aby samemu dokonać oceny sytuacji, stworzyć własny punkt widzenia na dany temat. Po najmniejszej linii oporu. Skoro tak się mówi – to na pewno jest dobrze. I jeszcze ludzie potrafili i potrafią z takiego nastawienia być dumni. 
Bóg nie kieruje się stereotypami, nigdy też się nie kierował. Od początku Jego przyjaźń z człowiekiem to pasmo decyzji z pozoru niezrozumiałych, powiedziałby ktoś – bezsensownych. Starcowi Abrahamowi obiecuje wielki naród – gdy ten nie ma ani jednego dziecka i jest u kresu życia. Mojżesza wysyła do faraona i każe wymusić na nim wypuszczenie darmowej dla Egiptu siły roboczej na pustynię, za nic. A jak już ich wypuścił, niekoniecznie z własnej woli, to Naród Wybrany błądzi po pustyni 40 lat. I wreszcie – Jezus. 
Czy Jezus faworyzował tych gorszych? Nic podobnego. Mówił otwarcie, publicznie – wielu słuchało. Czy ktoś bronił wielkim tamtego świata i czasu słuchać Go? Nie. Oni po prostu nie chcieli. Być może nawet bardziej niż ci prości – byli świadomi, że Jezus mówił prawdę, że to, do czego wzywał, sprawiedliwość społeczna, poszanowanie innych, miłosierdzie – to prawdziwe wartości. Był jeden problem – mało opłacalne. Bo Jezus wprost nazywał rzeczy po imieniu – i trudno było, aby zabiegał o względy czy sympatię takich, jak oni, władcy, którzy delikatnie mówiąc nie przejmowali się losem zwykłych szarych mieszkańców, ich potrzebami – a jedynie tym, co sami mogli uzyskać. 
A ci wszyscy, którzy powszechnie uważani byli właśnie za ludzi II kategorii – m.in. celnicy, prostytutki, trędowaci, chorzy i kalecy, opętani, prości rzemieślnicy – słuchali Go. Może i często dlatego, że nic innego nie mieli do roboty. Może dlatego, że ktoś im o Nim powiedział. To bez znaczenia. I im dłużej słuchali, tym więcej widzieli w tym nadziei dla siebie. To była odpowiedź. To, że tutaj za życia jest im trudno – nie znaczy, że Bóg ich opuścił. Bóg nadal ich kocha, i daje o wiele więcej, niż mają teraz. Daje obietnicę, która przewyższa wszystko inne. Muszą tylko uwierzyć, kochać, wsłuchać się w Jego naukę. Bóg nikogo nie przekreśla – ani za to, kim się urodził, ani tym bardziej za to, czym się zajmuje, co w życiu zrobił, jak bardzo się pogubił. Wciąż jest nadzieja.
Paradoksalnie – tego tylko zabrakło tak wielu innym, w tym większości możnych. W Jezusie widząc zagrożenie dla swoich partykularnych interesów, nie zadali sobie trudu przeanalizowania tego, o czym On nauczał. A nawet jeśli zadali – to najwyraźniej wyżej cenili to, co mogli przeliczyć na pieniądze. Mając w zasięgu ręki Tego, który stanowił odpowiedź na wszystkie pytania, możliwość rozwiania wszelkich wątpliwości – zlekceważyli Go. 
Jezus się tym nie przejął. Jego nauka, słowo Boga, które przypominał ludziom skierowane było do każdego. O ile ten ktoś chciał słuchać. A takich osób nie brakowało. I to im mówił o Bożej miłości, tłumaczył przykazanie miłości, wyjaśniał że nie zawsze postępowanie zgodnie ze stereotypami jest słuszne. A przede wszystkim – przypominał o ludzkiej godności. 
Jezus powoływał tych wszystkich ludzi do godności umiłowanych dzieci Bożych. Przypominał o tej prawdzie, która dawno poszła w zapomnienie. Powoływał, aby włożyli wysiłek w to, aby stać się w pełni ludźmi. Ludźmi wolnymi, ludźmi zdecydowanymi, o konkretnych poglądach i systemie wartości. Bożymi ludźmi, którzy tym, którzy od Boga się odwrócili, mieli przypomnieć i pokazać – to wcale nie jest tak, że On nie troszczy się o nas i nas olał. Powoływał do szczęścia, jakim jest zrozumienie siebie, swoich potrzeb – i odnalezienie drogi, na której człowiek się w pełni zrealizuje. 
Nic się nie zmieniło. To powołanie nadal jest aktualne. Choćbyś nie wiem co zrobił, choćbyś nie wiem jak głęboko chował i kulił się w komorze celnej swoich słabości – Bóg cię tam widzi. Możesz tam zostać sam ze sobą. Albo pójść za Nim.
>>>
Pojutrze wybory prezydenckie.

Debaty drugiej nie oglądałem całej, drugą połowę. Ciężko cokolwiek powiedzieć o niej. Jedno na pewno – obydwoje kandydaci nie odpowiadali na pytania. Co zresztą, sfrustrowani coraz mocniej (najbardziej J. Gugała z Polsatu), prowadzący nie raz i nie dwa razy zauważali i mówili wprost. To tak, jakbyś pytał kogoś o pogodę – a on ci mówi, co wczoraj na obiad jadł… W efekcie – z bloków tematycznych, na które przygotowujący podzielili debatę, niewiele wyszło.

Kaczyński, faktycznie, lepiej przygotowany niż do I debaty. Jednak argument, aby nie mówić źle o zmarłym – cóż, w tym wypadku mowa o poprzednim prezydencie, więc trudno mówić o przyszłej – czyjejkolwiek – prezydenturze bez nawiązania do niej, no i ocen. jednak był bardziej zdecydowany. Nie dawał się zaskakiwać pytaniami. Wizerunkowo lepszy. A przede wszystkim – spokojniejszy. Tym razem – w przeciwieństwie do pierwszej debaty, gdy Komorowski zachowywał się aktywnie, a Kaczyński wyglądał na nieco zagubionego i zdenerwowanego – to Kaczyński ważył słowa, wypowiadając się pewnie, a Komorowski – jakby się ciskał.

Zgadza się, Komorowski nieco się plątał, a raczej gubił myśl, wątek. I jakby się powtarzał, za często – wg mnie – powtarzając to swoje hasło „zgoda buduje” lub sformułowania podobne. Kaczyński z kolei – pewniej, dokładniej. I widać było, że zagiął Komorowskiego faktami w postaci listy głosowań sejmowych, na których popierał on zupełnie coś innego, niż deklaruje teraz popierać – czyli celnie punktując błędy. Umiejętnie wskazywał także to, co jego zdaniem jego rząd robił dobrze, a później zostało porzucone.

Były wnioski optymistyczne – bo zbieżne – jak choćby kwestia konieczności pozostawienia KRUS, i prac nad zmianami. Było ciekawe stwierdzenie Komorowskiego – w kwestii komercjalizacji służby zdrowia – odnośnie jednego ze szpitali, gdzie władze z ramienia PiS bardzo dobrze sobie radzą z tym procesem, który szpitalowi wyszedł na dobre.

I zaczynam mieć zagwozdkę przed niedzielą… Naprawdę. Jak pisałem – dotychczas byłem nastawiony na głosowanie negatywne, o czym zresztą wczoraj w Faktach po faktach na TVN24 mówił prof. Tomasz Nałęcz (że większość lewicy nie tyle poprzez Komorowskiego – co zagłosuje na niego, aby nie poprzeć Kaczyńskiego). Na marginesie – Komorowskiego w reklamówkach tej stacji za dużo jest. W ogóle, jako postać w tym czasie, mnie przynajmniej, przejadł się. Mówi za dużo, mam wrażenie że mówi, aby mówić.

Nie chcę głosować bez sensu. Obawę mam prostą – była już sytuacja, gdy PiS wziął całość w postaci prezydenta i rządu. Co wtedy było – IV RP (tzw.) każdy pamięta. I powrotu tego nie chcę. Teraz, teoretycznie, jest szansa, aby podobna sytuacja była dla PO – jeśli Komorowski wygra wybory. Oni tej szansy nie mieli jeszcze. Pytanie – co z tym zrobią. Im dłużej w tych dniach się zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że i jedni i drudzy mają złe i dobre strony. A może lepiej, aby prezydent był z jednej strony bariery, a rząd z drugiej – ot, dla zdrowej rywalizacji i patrzenia sobie na ręce?

PiS i Kaczyńscy dali się poznać jako zawzięci i uparci, bez koniecznych umiejętności negocjacji i ustępowania pola, gdy to konieczne (a teraz – co jest PRem, albo dowodem na to, że Kaczyński uczy się na błędach – Kaczyński ten wizerunek zmienia) z jednej strony; z drugiej jednak – bardziej wprost mówią o potrzebie załatwienia pewnych spraw, upominają się o nie. PO z kolei działa jakby bardziej umiejętnie, w sposób umożliwiający negocjowanie i dochodzenie do porozumień w wielu kwestiach z jednej strony – ale z drugiej jest taki niesmaczny i męczący już błazen Palikot, i choćby dużo innych kwestii o których wiele mówiono, a efektów nie widać (o Smoleńsku – w zakresie tego, co rząd RP robi – ucichło wcale, a moim zdaniem rząd nie zrobił w sferze wyjaśnienia tej tragedii wiele, żeby nie powiedzieć, że nie zrobił nic). Bo poglądy obu partii w sporej części są zbieżne.

Co zrobić? Modlić się o mądrość do Ducha Świętego. I podjąć decyzję w niedzielę. Nie można być tchórzem. To nasz obowiązek – a zarazem jedyna legitymacja do chyba ulubionego sportu narodowego: narzekania i autorytarnego oceniania polityki. Krytykować każdy potrafi – pytanie, czy gada bo gada, czy w ogóle sam pofatygował się na wybory, czy za daleko było.

Bez względu na poglądy – idziemy w niedzielę głosować. Nie dajmy się stereotypom, niech ten głos będzie sensowny i uzasadniony. I niech on naprawdę będzie mój własny.

 
>>>
Blog nieco ewoluuje – pojawiły się ostatnio moduły: z ostatnimi 5 postami, z ostatnimi 5 komentarzami. Poza tym, cały czas uzupełniam i dodaję co ciekawsze linki, gdy chodzi o blogi. 
Jeśli znasz ciekawą stronę, której nie podlinkowałem – albo książkę – daj znać 🙂 
Korzystając z zasadniczo sporej dość ilości zdjęć z Turcji – wrzuciłem ich kilka. Tak, ten brzydal na nich – to właśnie ja.