Jan i Jezus – który prorokiem, który Mesjaszem?

Gdy wysłannicy Jana odeszli, Jezus zaczął mówić do tłumów o Janie: Coście wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Ale coście wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie szaty ubranego? Oto w pałacach królewskich przebywają ci, którzy noszą okazałe stroje i żyją w zbytkach. Ale coście wyszli zobaczyć? Proroka? Tak, mówię wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie ma większego od Jana. Lecz najmniejszy w królestwie Bożym większy jest niż on. I cały lud, który Go słuchał, nawet celnicy przyznawali słuszność Bogu, przyjmując chrzest Janowy. Faryzeusze zaś i uczeni w Prawie udaremnili zamiar Boży względem siebie, nie przyjmując chrztu od niego. (Łk 7,24-30)
Dosłownie, ciąg dalszy tekstu, o którym ostatnio pisałem. Jezus zrozumiał, że ludzie mają wątpliwości. Szczerość poselstwa Jana, które dopiero co odeszło, Go w tym utwierdziła. Szukali szczerymi i pałającymi sercami Mesjasza – nie byli pewni, kogo widzą przed sobą. Bardzo chcieli, aby okazało się że On jest Mesjaszem. Ale czy był? Wielu było – wcześniej i później – oszustów, przed którymi sam Jezus nie raz ostrzegał. Więc jak to jest? Kim On jest?

Nie zakołysał trzciną na wietrze – co miało być nawiązaniem do proroctwa Izajasza (Iz 42, 1-3) – dokładnie tak, jak Bóg zapowiadał o „swoim słudze, którego podtrzymuje, wybranym jego, w którym ma upodobanie„. Niewątpliwie, Duch Pański na Nim spoczywał – co Bóg poprzez tego właśnie Ducha wprost oznajmił Janowi w momencie chrztu, gdy nad Janem i Jezusem otworzyło się niebo. Nie krzyczał, nie posługiwał się siłą (z wyjątkiem sytuacji, gdy powyganiał kupczących w świątyni). Nie pasował do wizerunku, image’u żadnego z wielkich tamtego świata – żadnych gustownych i kosztownych szat, korony, berła, kosztowności. Te otrzymał tylko raz, od trzech mędrców, którzy prowadzeni gwiazdą przyszli do Jego miejsca narodzenia. Tylko oni z władców uznali Go jako Mesjasza, i w ten sposób uhonorowali. Zresztą On nie takim chciał być królem, w ludzkim rozumieniu zbytku, władzy, przerostu formy nad treścią, nieograniczonych możliwości i najczęściej oderwania od rzeczywistości poddanych. Jezus chciał i zakrólował w sercach ludzkich – to do nich mówił, i do nich chciał dotrzeć, bez względu na to, do jakiego stanu, narodu czy wyznania należeli ci, którzy Go słuchali. 
Prorokiem też nie był. Prorokiem był ten, który Go zapowiadał, i to jak skutecznym. Dziwne, prawda? Swego rodzaju paradoks. Jana uważano za Mesjasza i pytano, czy Nim nie jest – a on wskazywał na Jezusa. Z kolei Jezusa, tego jedynego prawdziwego Mesjasza, uważano za proroka… Tu nie chodziło o żadne konotacje rodzinne, o pokrewieństwo. W wypowiedzianych o Janie słowach Jezus chciał wskazać, jak wielkim był człowiekiem, jednocześnie podkreślając, o ile większym będzie od Jana każdy, kto otrzyma i przyjmie zbawienie.
Ostatnie dni adwentu… Za tydzień i jeden dzień rano ostatnie roraty, a wieczorem już wieczerza wigilijna. Pan jest coraz bliżej. Bliższy wtedy, tamtym ludziom, którym wykazywał, że proroctwa się do Niego właśnie odnoszą. Bliższy też nam. Oby.

Liczą się czyny, a nie tytuły i nazwy

Jan przywołał do siebie dwóch spośród swoich uczniów i posłał ich do Pana z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? Gdy ludzie ci zjawili się u Jezusa, rzekli: Jan Chrzciciel przysyła nas do Ciebie z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? W tym właśnie czasie wielu uzdrowił z chorób, dolegliwości i uwolnił od złych duchów; oraz wielu niewidomych obdarzył wzrokiem. Odpowiedział im więc: Idźcie i donieście Janowi to, coście widzieli i słyszeli: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą; umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi. (Łk 7,18b-23)
Bardzo ładne uzupełnienie tekstu niedzielnego. A właściwe – jego logiczna kontynuacja. W końcu Jan zapowiada Mesjasza, i pewnie sam już rozumiał, kogo nad Jordanem w czasie chrztu wskazał mu Duch Święty. Mając świadomość epokowości tego wydarzenia, chce się jednak upewnić. I robi to w najbardziej prosty możliwy sposób – chce zapytać samego zainteresowanego. Kim Ty jesteś? 
Pewnie Jezus, czy to jako Syn Boży, czy po prostu człowiek który dokonywał takich a nie innych, nie da się ukryć – spektakularnych, dzieł, mógł użyć tutaj słów, w których jakoś tryumfalnie opisał by sam siebie czy też przedstawił wysłannikom Jana. Nic takiego nie ma miejsca. Znają Go z imienia, wiedzą kim jest. Nie odpowiada wprost. Żadne „tak, to ja”, czy „tak, ja nim jestem” jak odpowie kilka lat później Piłatowi. Powołuje się nie tyle na swój autorytet – do którego jako Bóg-Człowiek ma przecież pełne prawo – ale na czyny, jakich dokonał. Uzdrawia ślepych, kalekich, oczyszcza trędowatych, przywraca słuch głuchym. Przy tym w Jego działaniu nie ma za grosz wyrachowania, dumy, chęci zaspokojenia ambicji, żądzy popularności, które pewnie prędzej czy później ujawniły by się w wypadku oszustów. Widzi człowieka, kocha go i dlatego chce zarazić jego cierpieniom. Absolutnie bezinteresownie. Z miłości.
I tylko to tajemnicze zdanie na końcu. Błogosławiony, kto we Mnie nie zwątpi. Ono rozwiewa wątpliwości. Żyjący Bóg nie przedstawia się wprost, jak kiedyś np. Mojżeszowi, nawet w formie słownej zagadki. Potwierdza tylko – ten, który Mnie słucha, dobrze wybrał i podąża właściwą drogą. Jego błogosławieństwem stanie się Ten, który czeka na każdego u kresu drogi jego życia. A na nas – już niedługo, bliżej – w belejemskiej stajence.

W ręku Jego my i nasze słowa – i nie tylko

Papież bardzo aktywnie pielgrzymował do Wielkiej Brytanii – więc jeszcze co nieco na ten temat, jako że pielgrzymka już się zakończyła (tylko mi czasu brakuje, żeby pisać – a że zagadnień jakby sporo, to i wpisy pewnie nieznośnie długie?).
Jeszcze w piąte 17.09.2010 Benedykt XVI w Twickenham w południowo-zachodnim Londynie dokonał inauguracji  Fundację Sportu im. Jana Pawła II, podczas której mówił pięknie o potrzebie zdrowej rywalizacji i konkurencji, nie tylko patrzeniu na wynik, i o tym, czym ma być kształcenie młodych ludzi:

Uznajemy, że bardziej (niż końcowy wynik – PAP) liczy się to, jak postępujemy i jak konkurujemy przed Bogiem i innymi. Z Bożą pomocą chcemy respektować i podtrzymywać życiodajnego ducha, który manifestuje się w sporcie, myślach, słowach i uczynkach”.

Papież przypominał także o ważności i konieczności wręcz bycia nie tylko dla siebie, dla zysku – a dla ludzi wokół:

Proszę was, abyście nie stawiali sobie jednego ograniczonego celu i pomijali wszystkie inne. Posiadanie pieniędzy umożliwia bycie wielkodusznym i czynienie dobra w świecie, ale jeśli robi się to dla samego siebie, nie wystarcza to, abyśmy byli szczęśliwi. Bycie w wysokim stopniu wyszkolonym w niektórych działaniach lub zawodach jest dobre, ale nie da nam zadowolenia, jeśli nie będziemy ciągle dążyli do czegoś jeszcze większego. Może to uczynić nas sławnymi, ale nie zrobi z nas ludzi szczęśliwych.

Całość przemówienia do młodych – tutaj

Tego samego dnia papież spotkał się z przedstawicielami oświaty, nauczycielami i wychowawcami w Kolegium Uniwersytetu Najświętszej Maryi Panny w londyńskiej dzielnicy Twickenham (całość przemówienia – tutaj):

Oświata nigdy nie jest i nigdy nie może być rozpatrywana jako działalność utylitarna i nic więcej. Jej sednem jest kształtowanie osoby ludzkiej, wyposażenie jej w to, co potrzebne do zrealizowania życiowego potencjału. W największym skrócie chodzi w niej o przekazanie mądrości. A prawdziwa mądrość jest nierozłączna od wiedzy o Stwórcy

Co ciekawe, przynajmniej z pozoru (jako że w każdym tekście i tak, mniej lub bardziej, na pierwszy plan wysuwała się oczywiście kwestia skandali seksualnych) media brytyjskie również w pozytywnym sensie nie marginalizowały i pisały o pielgrzymce Następcy Piotra – w najpoczytniejszych tytułach pojawiły się na pierwszych stronach sformułowania typu „Nieprawdopodobna misja”, „Walka o wiarę” czy „Papież podkłada ogień pod ateistycznym ekstremizmem”. Szczególnie trafne wydaje się być to ostatnie – bo tu nie chodzi o żadną neutralność światopoglądową, a po prostu o agresywne tępienie wiary, na razie głównie katolickiej (choć z pewnością później także innych, o ile nastąpi na to społeczne przyzwolenie).

W tym kontekście – ciekawy akapit, papieska wizyta spowodowała wyartykułowanie jasne jak najbardziej słusznego poglądu odnośnie kwestii adopcji w Wielkiej Brytanii:

Papieska pielgrzymka jest dla „The Independent” okazją do powrotu do kwestii katolickich ośrodków adopcyjnych w Wielkiej Brytanii, które zostały zamknięte po tym, jak zakazano im wyłączać osoby homoseksualne w grona starających się o adopcję. „Autentyczny pluralizm społeczny pozwala na różnorodność a państwo zachęca do niego i chroni ów pluralizm. Katolickie agencje adopcyjne powinny mieć prawo nie brać pod uwagę par tej samej płci w procesie adopcji, jeśli instytucje te wierzą, że model kobieta i mężczyzna leży w najlepszym interesie dziecka” – stwierdza gazeta.

Nie obyło się również bez akcentów wybitnie ekumenicznych – i chwała Bogu, bo niewiele jest miejsc na świecie takich jak Wielka Brytania, gdzie doszło do tak fundamentalnych i brzemiennych dla dalszej historii chrześcijaństwa podziałów. Ale nie o wykład historyczny tu chodzi. Chodzi przede wszystkim o szukanie wśród podzielonych kościołów tego, co łączy, a nie co dzieli.

A prawda jest taka – na co odpowiedzią jest ustanowienie w zeszłym roku przez papieża możliwości powstawania personalnych struktur dla wspólnot anglikańskich, które chciały by powrócić do Kościoła katolickiego – że Kościół anglikański (jako wspólnota składająca się z bardzo wielu mniejszych, między sobą zróżnicowanych) jest niespójny i dzieli się coraz bardziej na linii sporów odnośnie rozumienia kolegialności (o czym może decydować synod czy zgromadzenie kościoła, a co jest prawdą od Boga pochodzącą, niepodlegającą dyskusji czy dywagacjom), przyzwolenia lub nie na małżeństwa homoseksualistów, czy święcenia kobiet lub homoseksualistów. A to tylko te najczęściej poruszane problemy, o których mowa publicznie. Zaryzykowałbym stwierdzenie – anglikański prymas, honorowy zwierzchnik tej wspólnoty abp Rowan Williams chyba poglądami w tych właśnie spornych kwestiach bliżej jest do wspólnoty katolickiej niż anglikańskiej. Co tylko może cieszyć.

Według mnie – kwestia przechodzenia, powrotów do Kościoła katolickiego wspólnot anglikańskich jest tylko i wyłącznie kwestią czasu – a właściwie rozwiązania problemów majątkowych; wspólnota opuszczając Kościół anglikański traci swój majątek – kościoły, kaplice, zaplecze duszpasterskie – i tu jest problem. Gdy ta kwestia zostanie jakoś rozwiązana, zjawisko to – myślę, modlę się i mam nadzieję – będzie na dużą skalę. A rozwiązanie chyba jest, i to dość proste – skoro na Zachodzie i w krajach anglosaskich kościoły często pustoszeją, niszczeją, nie ma kto w nich sprawować sakramentów, dochodzi do sprzedawania świątyń i zamieniania ich w dyskoteki, kluby, sklepy czy magazyny – to czy istniejące dziś wspólnoty katolickie, parafie, nie mogły by w ramach istniejących kościołów i zaplecza duszpasterskiego przyjąć powracających na łono Kościoła anglikanów? Mogli by, oczywiście. Tylko kwestia powiedzenia tego głośno, przygotowania i woli. W momencie reformacji postulaty nowych wspólnot mogły być interesujące, pociągające i nawet w dużej mierze słuszne, biorąc pod uwagę tamte czasy – jednak kierunek, w którym te bardziej radykalne wspólnoty anglikańskie zmierza, w żadnym wypadku nie prowadzi do Boga, a co najwyżej od Niego oddala, stawiając na ołtarzu człowieka z jego coraz to bardziej wymyślnymi zachciankami w imię wolności.

No i odjechałem od tematu – wizyty papieża. Cóż, taka spontaniczna refleksja. Papież również 17.09.2010 w piątek odprawił nieszpory ekumeniczne wraz z abpem Williamsem, a także obydwaj hierarchowie wygłosili przemówienia. Papież wskazał na wieloletni dialog pomiędzy wspólnotą katolicką a protestancką, zapoczątkowany niepozornym prywatnym spotkanie bł. Jana XXIII z jednym z poprzedników abpa Williamsa na stolicy Canterbury, abpem Geoffreyem Fisherem, do którego doszło w 1960 r. Wskazał, że w obecnych czasach, wspólnoty chrześcijańskie muszą patrzeć w kierunku tego, co łączy, a nie co dzieli; akcentować korzenie chrześcijańskie coraz bardziej laicyzujących się państw. Mówił także o tym, jak ważna dla świata, dla ludzi potrzebujących, jest współpraca na polu ekumenicznym, w celu propagowania pokoju. Ciekawym jest sformułowanie, jakiego papież użył – mówił mianowicie o przygodzie ekumenicznej. Całość przemówienia tutaj.

Doszło także, tego samego dnia, do spotkania Benedykta XVI z z duchownymi i świeckimi różnych wspólnot religijnych Wielkiej Brytanii – jedna krótka myśl z niego, a całość tekstu papieża tutaj:

Katolicy, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na całym świecie, nadal będą budować mosty przyjaźni z wyznawcami innych religii, aby leczyć krzywdy przeszłości i wspierać zaufanie między jednostkami i wspólnotami.

W krótkim spotkaniu z młodzieżą przed katedrą w Westminster, papież powiedział do młodych m.in.:

Proszę każdego z was, najpierw i przede wszystkim, abyście spojrzeli w głąb swego serca. Pomyślcie o całej miłości, do której przyjęcia zostały stworzone wasze serca, i o całej miłości, którą macie dać. Ostatecznie wszyscy zostaliśmy stworzeni do miłości. O tym właśnie wspomina Biblia, gdy pisze, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga: zostaliśmy stworzeni do poznania Boga miłości, Boga, który jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym oraz do znalezienia naszej najwyższej pełni w tej boskiej miłości, która nie ma początku ani końca.

Z kolei w sobotę 18.09.2010 Namiestnik Chrystusa odwiedził w Londynie Dom Świętego Piotra w dzielnicy Vauxhall, w którym mieszka 76 osób starszych – do których skierował takie słowa:

Kiedy postęp w medycynie i inne czynniki prowadzą do przedłużenia życia ludzkiego, ważne jest uznanie obecności coraz większej liczby osób starszych za błogosławieństwo dla społeczeństwa. (…) Bóg pragnie właściwego szacunku dla godności i wartości, zdrowia i dobrego samopoczucia osób starszych, zaś Kościół poprzez swe instytucje charytatywne w Wielkiej Brytanii i poza jej granicami stara się wypełniać Boży nakaz poszanowania życia, niezależnie od wieku i okoliczności. (…) Wiele przeżytych lat pozwala nam docenić piękno zarówno największego daru, jakim obdarzył nas Bóg, daru życia, a także kruchość ludzkiego ducha.

Oczywiście, nie obyło się bez nieporozumień… Gdy papież 18.09.2010 w katedrze w Westminster mówił o ofiarach molestowania seksualnego przez duchownych – media zinterpretowały jego słowa jako nazywanie ofiar męczennikami, podczas gdy papież powiedział tylko, że ich ofiara jest bliska ofiarom męczenników. Ale pretekst był – można było dopisać to, co nie zostało powiedziane, ale kto zwróci  na to uwagę…

Sprzeczne zaś informacje (jak zwykle, niestety, od czasu gdy na czele Biura Prasowego Watykanu stanął o. Federico Lombardi SI w miejsce zdecydowanie lepszego w tej roli dr Joaquina Navarro-Vallsa) pojawiły się odnośnie tego, czy Benedykt XVI w czasie pielgrzymki do Wielkiej Brytanii spotkał się z ofiarami tychże nadużyć seksualnych, czy nie. Rzecznik Watykanu twierdził, że nie – zaś… watykański L’Oservatore Romano napisał, iż tak, do takiego spotkania doszło.

Na istotny fakt zwrócił uwagę dziennik włoski La Repubblica, pisząc, że „papież zmienia stanowczo ton i ciężar” sensu teologicznego traumy „czyniąc podstawowym punktem odniesienia nie oprawcę, potwora w sutannie, a ofiarę, zajmującą najważniejsze miejsce na scenie”. 

I wreszcie – niedziela 19.09.2010, ostatni dzień pielgrzymki – spektakularna beatyfikacja konwertyty ze wspólnoty anglikańskiej, najpierw pastora, później oratorianina, wybitnego myśliciela, nie bez przesady człowieka, o którym można powiedzieć, iż w rozumieniu i podejściu do wielu kwestii wyprzedzał swoje czasy o dobry wiek – kard. Johna Henry’ego Newmanna.

Nie będę tutaj podejmował się pisania notki biograficznej – zrobił to bardzo dobrze x Tomasz Jaklewicz na potrzeby GN, gdzie opisał w jednym tekście życiorys nowego świętego, zaś w drugim – jego myśl i przesłanie.

Czego dowodzi życie i dzieło Newmanna? Że Bóg zawsze znajdzie drogę do serca człowieka, który szuka prawdy i poświęca temu poszukiwaniu życie. Że Bóg odpowiada na szczerze poszukiwanie Go, nawet gdy człowiek żyje w miejscu, środowisku tak bardzo innym niż Kościół katolicki, a nawet wręcz do niego wrogo nastawionym. No i zdecydowanie – że droga człowieka do prawdy, nawet gdy już jest duchownym, może okazać się bardzo długa i wręcz wychodząca poza ramy wspólnoty, w której wiara się zaczęła, dojrzewała i kształtowała. Bóg prowadzi ku prawdzie – pytanie polega na tym, czy człowiek jest gotowy za Nim pójść, i jak daleko? Czy tylko tam, gdzie to nie wymaga poświęceń i narażania się na ośmieszenie, wyszydzanie, pogardę czy wręcz nienawiść – czy dalej, dokąd trzeba, dokąd On prowadzi?

Nie mówiąc o tylu innych ważnych kwestiach, na które bł. Newmann zwrócił uwagę – rola świeckich w Kościele, to jak istotna jest formacja intelektualna, pogłębianie zarówno wiary, jak i wiedzy, poznawanie świata. A jednak – w tym umiłowaniu nauki wiedział, co jest ważniejsze: będąc znanym wykładowcą, porzucił swoją pracę i miejsce, bez którego pewnie nieco wcześniej życia nie wyobrażał sobie, i wybrał niewielkie oratorium, by tam żyć i pracować, i to do końca, nie zważając na zaszczyt nominacji kardynalskiej.

Czy Bóg choć trochę zbliżył się, a może czasami wszedł do serc Brytyjczyków, dzięki tej papieskiej pielgrzymce? Mam nadzieję.

GDZIE KOŃCZY SIĘ MOJA WIARA

Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: Za kogo uważają Mnie tłumy? Oni odpowiedzieli: Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał. Zapytał ich: A wy za kogo Mnie uważacie? Piotr odpowiedział: Za Mesjasza Bożego. Wtedy surowo im przykazał i napomniał ich, żeby nikomu o tym nie mówili. I dodał: Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszyznę, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie. Potem mówił do wszystkich: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa. (Łk 9,18-24)
To jest podstawa. Bez tego reszta nie ma sensu. To, czy wierzysz, czy się modlisz, czy twoje prawo i to, czym się kierujesz, zakorzenione jest w Bogu – wynikać musi z tego, kim ten Bóg jest. Jezus jest Bogiem – w to wierzę. A ty?
I nie chodzi tu o to, aby w tym momencie wstać i wyrecytować Skład Apostolski (hmm… co to znaczy? co to jest? gdzieś coś pamiętam, ale… Tak, chodzi o Credo, inaczej Wierzę w Boga), albo jakąkolwiek inną nauczoną modlitwę czy litanię. To jest ważne – modlitwa taka jak Pater Noster czy Ave Maria to dziedzictwo Kościoła, słowa wypowiadane z wiarą od tysiącleci, obydwie zresztą zapisane są wprost w Ewangelii. Ale – ciągle – to pozostaje tylko formą. 
Pytani brzmi – czy moja wiara kończy się na końcu modlitwy (odmawianej pewnie tylko na okoliczność mniej/bardziej systematycznych odwiedzin w kościele), czy sięga dalej? Czy moja wiara jest odgrodzona od całej reszty mojego życia – rodziny, domu, czasu poświęcanego dla bliskich i przyjaciół, pracy, kariery – czy jest jej częścią? Czy pozwalam Bogu być częścią tego wszystkiego, co mnie stanowi – w każdej sytuacji, w każdej płaszczyźnie i sferze tego życia – czy też przypominam sobie o Nim, ot, tak od czasu do czasu, gdy się akurat grunt pali pod nogami, gdy czegoś chcę i mam nadzieję (bo pewnie ciężko mówić tu o wierze…) że mi pomoże?

Temida, czyli ta pani z wagą, będąca często przedstawiana jako obraz sprawiedliwości, symbol prawa, to dobry przykład. Ile w mojej wierze jest deklaracji – a ile czynów. Która z tych dwóch szal na wadze byłaby cięższa? A może po prostu jedna z nich byłaby pusta – ta, na której miałbym położyć coś więcej niż słowa?
Nie mówię, że to jest proste. Człowiek rzadko rodzi się, od razu wiedząc – Bóg jest, wierzę w Niego, On jest moim Panem, i basta. Czasami to trzeba przegryźć. Bardzo często są okresy buntu, zawodu, odwrócenia, wypięcia się na Niego, wręcz robienia Mu na złość. Albo okresy poszukiwania, nawet po omacku, ale w dobrej wierze – chcąc być szczerym wobec siebie, aby naprawdę się przekonać. Aby odnaleźć Tego, za którym warto iść, choćby nie wiem gdzie ta droga prowadziła. 
Gdy Go odnajdziesz – wtedy sam będziesz wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie. Obyś zdążył. To nie muszą być słowa Piotra Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego, mogą być inne. Może nie być słów – ale mowa serca, które już wie, które rozumie, kocha i jest gotowe otworzyć się na Niego. 
Czy w tym momencie będzie automatycznie łatwiej jakoś? Niekoniecznie – Jezus mówi o tym w drugiej części. Ale będziesz wiedział – co i jak. Wiesz, komu zaufałeś. Przyjdzie taki czy inny krzyż, przyjdzie szyderstwo – bo jak tu, wierzyć, do kościoła chodzić, dzisiaj? po co?… – brak zrozumienia, pukanie się w czoło, spojrzenia z politowaniem. A przede wszystkim – walka z sobą samym. Tak, czasami trzeba zaprzeć się samego siebie, jakby siebie i swoje ja przeskoczyć, żeby ono Boga nie zasłaniało, nie zagłuszyło. 
Więc idź. Szukaj swojej odpowiedzi na to kluczowe pytanie. Nie musi być piękna, poetycka, rymowana, składna. Ma być twoja i szczera. Tylko tyle, i aż tyle.
Napisałem to 15.06.2010 – w chwili, gdy się to pojawi na blogu, tj. w niedzielę 20.06.2010, będę gdzieś w Turcji i proszę o pamięć modlitewną.