Za Wałęsę trzeba się modlić

Z założenia nie zamierzam poruszać tutaj żadnych kwestii politycznych – bo nie temu ma służyć ten blog. Natomiast o tej konkretnie sprawie chciałbym napisać, natomiast w kontekście wiary właśnie. Trochę myślałem, czy to napisać, czy nie. Kilka zdań dosłownie. Ale pewne rzeczy trzeba, moim zdaniem, powiedzieć jasno.

Czytaj dalej Za Wałęsę trzeba się modlić

Mędrcom dziwacznie objawiony

Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon. Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. (Mt 2, 1-12)

Spóźniony, jak zwykle, bo o tydzień – to o Objawieniu Pańskim.
W tym tekście bardzo łatwo pominąć to, co najważniejsze, skupiając się na typowo historycznych rozważaniach. Magowie? Królowie? Czarodzieje? Co to za gwiazda? Kometa Halleya? Supernowa? Sprawy teoretycznie dzisiaj możliwe – z punktu widzenia astronomii – do wyjaśnienia z bardzo dużym prawdopodobieństwem (ze 2 tygodnie temu w GN był m.in. świetny wywiad z jezuitą, który przez lata był szefem watykańskiego obserwatorium astronomicznego w Castel Gandolfo). Wiemy, że datowanie jest błędne – i że Jezus urodził się… na kilka lat przez narodzeniem Chrystusa, jak to dzisiaj mówimy. Detal. A to, co widzieli mędrcy (to określenie najbardziej mi odpowiada) na niebie? Bez znaczenia – jedno jest pewne: po ludzku było to zjawisko, jakiego ówcześni wcześniej nie doświadczyli, zwracające uwagę, wyjątkowe. Zwiastujące coś niesamowitego – radość wielką?
Nie ma też znaczenia, co oni przynieśli Jezusowi. Wędrowali, zabierając z rodzinnych stron – jak podaje tradycja – kadzidło, mirrę i złoto. Dzisiaj można by powiedzieć – to, co najcenniejsze. Wiarę? To chyba za daleko, jej jeszcze wtedy nie było – wiedzieli, że nadchodzi Wielki Król, ale czy już wierzyli? Na pewno nadzieję, która uskrzydla i pozwala pokonać to, co wydaje się mnie w danej chwili przerastać. Na pewno miłość, która uzdalnia człowieka do rzeczy niesamowitych, wypełnia pustkę i łączy. A ten trzeci? Hmm, może pokój? Ten, którego tak bardzo dzisiaj – w naszych sercach, podzielonych kłótniami, ale także po prostu na świecie, choćby na Bliskim Wschodzie, tak straszliwie brakuje w niewyobrażalnych dotąd rozmiarach? Nieśli to, co było dla nich najważniejsze, czym najbardziej chcieli uhonorować Nowonarodzonego. To wyzwanie dla nas – co my Mu ofiarowaliśmy? Nowe drzewko, obwieszone błyskotkami, lametami i toną lampek, plus jakieś gadżety w oknach i przegiętą dekorację świetlną na balkonie czy w ogrodzie (bo sąsiad przecież nie może mieć lepszej…)? Pamiętaliśmy o opłatku w ogóle? Przeczytaliśmy Pismo Święte? Życzyliśmy sobie – w ogóle czy szczerze – czegokolwiek poza tym, co tak paskudnie materialne? Wykorzystaliśmy te kilka wolnych dni na cokolwiek poza maraton telewizyjny i obżarstwo, poszliśmy w ogóle do kościoła? Wielkość mędrców polegała na tym, że poznali w Jezusie Boga – skoro, jak wskazuje pismo, otrzymali Boże polecenie i usłuchali go, aby nie wracać do Heroda i nie ułatwiać mu eksterminacji konkurenta. Uznali, że oto powitali na świecie po prostu Pana. 
Prawda o betlejemskim przełomie przytłacza dzisiaj niesamowicie, wręcz w ogóle nie pasuje do obecnego postrzegania świata. Król królów i Pan panów – w żłóbku, biednie, byle jak? Co to w ogóle miałby być za król – bo chyba nie ludzi sukcesu, takich jak ja… Niektórym się to w głowie nie mieści. Niektórzy, w myśl jakiejś chorej poprawności, gotowi są – jak Herod – zrobić wszystko, żeby – paradoksalnie – świętując, nie wymawiać w ogóle i unikać wizerunku Tego, którego świętują (wystarczy posłuchać o sytuacji bodajże z Brukseli). I odwrotnie – są tacy, którzy w świętowaniu Narodzenia zapominają, że to dopiero początek drogi, do gorzkiej prawdy krzyża i zbawczego poranka pustego grobu – bez których świętowanie betlejemskiej nocy nie miało by żadnego sensu. 
A Jezus? On po prostu jest. Przyszedł i czeka, czasami z trochę przesadzonym tandetnie uśmiechem i ekstatycznymi oczkami wzniesionymi w niebo (nic nie poradzę, niektóre jezuski w żłóbkach są straszne…). Właśnie, po prostu jest. I w tym swoim byciu pragnie stać się częścią twojego życia, twojego bycia – dać się poznać tobie – żeby to bożonarodzeniowe świętowanie nie było jakimś dziwacznym oddawaniem hołdu nie wiadomo w sumie komu i po co – ale autentycznym świętowaniem z Bogiem i przyjacielem zarazem. Stąd ta pełna nazwa – Objawienie Pańskie – co mało kto kojarzy z potocznym Trzech Króli. Bóg się objawia, przychodzi, zaprasza do siebie – co dalej? Twój ruch. 

Popiełuszkowy wyrzut sumienia

Tak, wokół dni związane z bł. Janem Pawłem II. Co więcej, jutro w mojej parafii uroczystość wprowadzenia relikwii I stopnia (krwi) tego świętego. A ja napiszę o kimś innym – którego wspomnienie liturgiczne przypadało w miniony piątek – o bł. Jerzym Popiełuszce. A wszystko w konwencji dość specyficznej (tak, nie jestem fanem hip-hopu), i do tego muzycznej.

wersja oficjalna:

Wersja koncertowa- tutaj (szczególnie dla chcących dociec, skąd tytuł „Nieśmiertelni”, z kolei tekst – tutaj.

Znowu wtopisz się w tłum, po to by móc stanąć z boku,
Nie wychylać się przeczekać i mieć święty spokój,
A życie z każdym dniem podsuwa nam nowe wyzwania,
Dla jednych jest to konkret dla innych zwykły banał

Ks. Jerzy taki nie był. Ktoś powie – co ja wiem? W sumie – nic, bo urodziłem się już po jego męczeńskiej śmierci. Trochę czytałem, oglądałem, słuchałem. To był człowiek, który – po ludzku – nie wyróżniał się niczym. Słabe zdrowie, strach przed głoszeniem homilii, niepozorny, żadna wybitna postać. A jednak – świętością w jego wykonaniu była wytrwałość i brak zgody na pogwałcanie wolności człowieka.

Wystarczą ręce i twoje serce by zrobić więcej,
dać nadzieje tym którym nie sprzyja szczęście
Ciągle wierze w to że los leży w naszych rękach
Dopóki księga życia nie zostanie nam zamknięta

Brał sobie te słowa bardzo mocno do serca. Już jako kleryk, mając „przeboje” z zwierzchnikami w kleryckiej jednostce wojskowej, której głównym celem było zniechęcenie i odwiedzenie młodych ludzi od kapłaństwa. W Alfonsem Popiełuszko (bo tak miał na imię pierwotnie Jerzy) im się nie udało. Komunistom także, chociaż pewnie zakładali – zniknie, to i problem się skończy. Nic bardziej mylnego. Wziął los w swoje ręce tak, że trudniej było by bardziej, mocniej, owocniej.

Można tam widzieć nic, mając sokoli wzrok, można nie poczuć
dotyku zimnych wyciągniętych rąk,
można przez życie przejść nie zatrzymując się,
można ale czy jest w tym jakiś większy sens?

Sensem życia, i kapłaństwa x Jerzego, stała się walka o wolność – w jego wypadku poprzez szczególną posługę tym, którzy jako pierwsza licząca się w kraju siła mieli możliwość i odwagę skutecznego przeciwstawienia się komunistom – Solidarności. W tym swoim małym kapłaństwie postanowił poświęcić siły, aby dodawać otuchy, domagać się respektowania praw i postulatów tych, którzy postanowili walczyć z komunizmem. Co więcej – o czym najlepiej wie pewien kardynał – było to nie w smak ówczesnym jego zwierzchnikom, którym odmówił wyjazdu do Rzymu na studia, co miało uchronić go przed represjami władz. Nie bał się, i był gotowy na walkę do końca.

Stając przed lustrem, pytam siebie kim naprawdę jestem
Czy to co było ważne, stało się ważniejsze?
Czy może ideały już straciły sens, co mnie napędza do tego by ciężar życia nieść,
Podchodzę bliżej i przyglądam się sobie, kiedyś wypatrzę pierwszy siwy włos na głowie,
Nie wiem czy jutro będziemy tacy jak byliśmy,
Ale nie dajmy sobie wmówić że życie już przeżyliśmy.

No właśnie. Myślę, że pod tymi słowami x Jerzy by się podpisał. Deklarujemy się jako wierzący, jakoś tam praktykujemy – a jak się to przedkłada na nasze rodziny, relacje, uczciwość, transparentność, autentyczność? Jakie są nasze wybory? Dzisiaj, kiedy próbuje się ludziom wmówić, że związki partnerskie to przecież praktycznie to samo, co małżeństwo – grunt że się „kochają”. Że homoseksualiści mają prawo do wychowywania dzieci. Że nauczanie historii w szkołach powinno być zredukowane. Że polityka prorodzinna to promowanie metody in vitro, zamiast realnych korzyści dla rodzin. Że liczy się kasa, zbytek, stołek, pozycja – a całą reszta to anachronizmy, jakieś tam wartości. Że w ideologii „Bogu świeczkę, diabłu ogarek” tak naprawdę nie ma nic złego – bo trzeba umieć się dostosować. Kogo widzisz w lustrze? Czy nie jest to tak, że pomysły i kiedyś czynione założenia nijak się mają do tego, kogo widzisz w nim dzisiaj?

Nocą mam sny w mej głowie tworzą się witraże, złożone z twarzy ludzi którzy będą zawsze
w pamięci bo życie z podniesioną głową przeszli. Czy byli ostatni? Na pewno nie pierwsi..
Odkryli w sobie sens istnienia, walcząc uporem o to by następne pokolenia
wiedziały co jest czarne, co białe, a nie szare.
Prawda wyzwala tylko czy chcemy ją odnaleść?

Ks. Jerzy pięknie wpisuje się właśnie w nurt tych, którzy nie schylali głowy przed tym, co wydawało się jedynym słusznym w tamtych czasach – a walczyli, tak jak należy, czyli słowem, apelując do ludzkich sumień, przyzwoitości, powołując się nie na wymyślone przez ludzi zasady – ale na dekalog i prawo Boże. Prawda, o której wielu nie pamięta albo nie chce pamiętać, jest taka, że morderstwo x Jerzego było jednym z wielu gwoździ do trumny PRL – które uświadomiły ludziom, z kim i czym mają do czynienia. Ona była potrzebna, mimo że to strasznie brzmi. Bł. Popiełuszko poświęcił się, abyśmy my mogli żyć w czasach lepszych, w których mówienie o prawdzie i domaganie się jej będzie możliwe. Czy wykorzystujemy tę możliwość?

W tak nie realnym świecie naszych wyobrażeń,
Wegetujemy jak sprzedawcy własnych marzeń,
Głodni sukcesu, goniąc w wyścigu szczurów,
Budząc się w nocy z krzykiem przerażeni do bólu,
Jak Piotruś Pan trwimy we własnej nibylandi
Niby szczęśliwi, niby zabawni, niby spełnieni,
niby wolni, niby bezpieczni a naprawdę bezbronni.

Nie musi tak być. Nie jesteśmy bezmyślnymi kukiełkami, za które ktoś z mniejszym lub większym wyczuciem pociąga, manipulując umiejętnie. A jeśli właśnie uświadomiłeś sobie, że tak może być – nie zwlekaj, zrób coś z tym. Nie bądź „niby” – ale bądź tak naprawdę, stań się. Tym, kim masz być, do czego Bóg powołał cię w swojej miłosiernej mądrości. Odetnij się od Piotrusia Pana, który kusi – i dorośnij do przyjęcia, odkrycia i zrealizowania swojego powołania – jakie by ono nie było. Jest tylko twoje, tylko dla ciebie, nikt inny go nie wypełni w ten sposób. Pobudka! Koniec z wegetacją – życie czeka. Ks. Jerzy pięknie pokazał, do końca, czym się w tym życiu kierować.

Tylko rewolucja może przerwać ten letarg
Czas ucieka przez palce pora wstać walcz nie zwlekaj
Finalny sukces zapewni wybór oręża,
Zwycięscy wybrali hasło „Zło dobrem zwyciężaj”
Czas zresetować własny system wartości
Bóg, Honor, Ojczyzna – jak w czasach Solidarności
Są wartości których w złotówkach nie zmierzysz,
I są ci co są im wierni do końca, tak jak ksiądz Jerzy.

To nieprzypadkowe słowa. Zło, zawiść, chęć zemsty, odwetu, nienawiść – one do niczego nie prowadzą. Ks. Jerzy potrafił wyjść na mróz do samochodu, w którym pilnowali go przed jego domem ubecy, żeby poczęstować ich herbatą. Niby nic. Niby mały gest. Przełóż go na swoje życie. Kto w twoim otoczeniu czeka na taką herbatę? A ten reset – musi być kapitalny i jako gest nieodwracalny. Bez kopii zapasowych swoich śmierci, brudów, grzechów i krzyżyków – odcięcie się, raz a dobrze, i budowanie od nowa, na jedynym naprawdę trwałym – bo od Boga pochodzącym – fundamencie. Nie dla kasy czy jakiejkolwiek innej wymiernej korzyści. Bo tak trzeba, bo tylko tak będziesz miał szansę na ostateczny cel – tę tytułową nieśmiertelność.

Ot, przy wieczorze niedzielnym – taki muzyczny (ale konstruktywny) wyrzut sumienia. Prawda wyzwala – tylko czy chcemy ją odnaleźć?

Szukanie wspólnego mianownika

W czasie ostatniej wieczerzy Jezus podniósłszy oczy ku niebu, modlił się tymi słowami: Ojcze Święty, zachowaj ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, aby tak jak My stanowili jedno. Dopóki z nimi byłem, zachowywałem ich w Twoim imieniu, które Mi dałeś, i ustrzegłem ich, a nikt z nich nie zginął z wyjątkiem syna zatracenia, aby się spełniło Pismo Ale teraz idę do Ciebie i tak mówię, będąc jeszcze na świecie, aby moją radość mieli w sobie w całej pełni. Ja im przekazałem Twoje słowo, a świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Nie proszę, abyś ich zabrał ze świata, ale byś ich ustrzegł od złego. Oni nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata. Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą. Jak Ty Mnie posłałeś na świat, tak i Ja ich na świat posłałem. A za nich Ja poświęcam w ofierze samego siebie, aby i oni byli uświęceni w prawdzie. (J 17,11b-19)
Jedność. Piękna rzeczywistość i prawda – a jednocześnie jak bardzo odległa. Można powiedzieć – problemu nie było, dopóki On sam być pomiędzy nimi. Spory zaczęły się właściwie już w kilka lat później – wystarczy wspomnieć spory pomiędzy Piotrem i nawróconym Szawłem vel Pawłem, czyli spór pomiędzy tym, czy chrześcijaństwo ma być skierowane tylko do Narodu Wybranego, czy do wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, wyznanie. Można by powiedzieć – Paweł, co sam mówił wprost, Jezusa jako człowieka nigdy nie spotkał, zaś przez całe 3 lata chodzili z Nim ci, którzy stali po stronie Piotra. I co? I nic. Kościół ukształtował się taki, jaki znamy dzisiaj, uniwersalny, a nie jako sekta żydowska, właśnie dzięki natchnionemu uporowi Pawła właśnie. 
Później już było tylko gorzej. Setki herezji, mniejszych lub większych rozłamów, które apogeum osiągnęły pewnie w dwóch miejscach historii – 1054 roku, w momencie wzajemnych ekskomunik pomiędzy patriarchami Wschodu (Konstantynopol) i Zachodu (Rzym), i później zapoczątkowanej przez Lutra (niestety, nie bez racji były jego tezy) w 1517 roku reformacji. Dzisiaj, można powiedzieć, od ok 50 lat – czyli od Soboru Watykańskiego II – Kościół szuka jedności i działa w kierunku jej odzyskania, utrzymując stosunki z pozostałymi wspólnotami chrześcijańskimi, pracując nad tym, co pomiędzy wspólnotami łączy, a nie dzieli. Do odzyskania tej jedności jest jeszcze daleko, ale liczy się to, że wszystkie strony próbują ją osiągnąć. 
Tu nie chodzi o to, aby nagle wszyscy stworzyli jeden uniwersalny Kościół, bo to raczej jest niemożliwe. Chodzi o to, aby szukanie wspólnego mianownika było celem nadrzędnym, i aby tej jedności szukać nie tyle za wszelką cenę – ale aby te poszukiwania były spójne, ciągłe i uczciwe. Aby były w tej prawdzie właśnie, o której Jezus mówi. Bo tylko prawda może pomóc odnaleźć utraconą jedność.
Idźmy przez świat, pamiętając, że Prawda ma się w nas uświęcać. Prawda – nie jakiś chwilowy interes czy widzimisię.

Świętowanie świętości – prawdziwe, czy nadmuchane frazesy?

Sporo – żeby nie powiedzieć, że większość – ludzi od piątku trwa w dziękczynieniu za dar beatyfikacji Sługi Bożego Jana Pawła II. Papież Benedykt XVI w piątek 14.01.2011 podpisał dekret o uznaniu autentyczności cudu, dokonanego za przyczyną Jana Pawła II na s. Marie-Simone Pierre, uzdrowionej – o ironio – z zaawansowanej formy choroby Parkinsona – co de facto zamyka proces beatyfikacyjny i pozwala ustalić i przygotować samą uroczystość beatyfikacji. 

Abstrahując od sytuacji wyjątkowej – ktoś wyliczył, że przez blisko 1000 lat nie było przypadku aby papież osobiście wynosił do chwały ołtarzy własnego poprzednika na Tronie Piotrowym – czy też uchylenia przez papieża wymogu upływu 5 lat od śmierci kandydata na ołtarze, aby móc otworzyć proces beatyfikacyjny, Benedykt XVI jakby zaskoczył nieco datą, wybraną dla dokonania uroczystości beatyfikacyjnej. Jak wiemy, nastąpi ona 1 maja – co z pozoru może być datą nic nie mówiącą. Gdy sięgnąć jednak do katolickiego kalendarza liturgicznego – biorąc pod uwagę, jak w tym roku późno obchodzimy uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego – sprawa staje się jasna: jest to II niedziela po Wielkanocy, czyli ustanowione właśnie przez Jana Pawła II święto – Niedziela Miłosierdzia Bożego. Data więc pięknie wpasowuje się w to, na co szczególny akcent kładł w swoim pontyfikacie Sługa Boży – a więc przypomnienie, odkrycie na nowo przesłania Bożego Miłosierdzia, otwartego na każdego człowieka w każdym czasie. Papież mówił bowiem: 
Nic tak nie jest potrzebne człowiekowi, jak miłosierdzie Boże – owa miłość łaskawa, współczująca, wynosząca człowieka ponad jego słabość ku nieskończonym wyżynom świętości Boga. (Łagiewniki, 7 VI 1997)
W bazylice św. Piotra rozpoczęto prace nad przeniesieniem ciała Jana Pawła II z Grot Watykańskich do kaplicy św. Sebastiana, w prawej nawie świątyni, między Pietą Michała Anioła a kaplicą Najświętszego Sakramentu – informuje agencja I-Media. Przeniesienie ciała Jana Pawła II nastąpi po beatyfikacji. 
Taka ciekawa uwaga – może smutna nieco. Przeglądałem blogi, patrzę na wpisy na nich od piątku właśnie, i co? Niewiele osób poświęciło temu wydarzeniu w ogóle miejsce, zwróciło na nie uwagę – może z 5. A ile zostało od tamtej pory napisane? Sporo – widać wyraźnie (blogi mam uszeregowane wg kolejności najnowszych wpisów). 

Nie chcę wchodzić w detale – ale nie podoba mi się bardzo medialna niby to ogólnonarodowa tendencja do wzniosłych słów i haseł, jaka powróciła w momencie ogłoszenia publicznie nowiny o zakończeniu procesu beatyfikacyjnego. Powróciła? Tak, widzieliśmy prawie to samo, gdy Jan Paweł II odchodził w kwietniu 2005, niespełna 6 lat wstecz. Wyglądało to pięknie, rodziło nadzieję na trwałą przemianę w ludzkich sercach – w naszym kraju i nie tylko – na zmianę języka debaty publicznej, polityki, na odnalezienie na nowo szacunku dla siebie nawzajem, wyjście ponad nasze własne uprzedzenia, małostkowe uczucia, które tak często nami kierują i prowadzą do głupot, których własna duma nie pozwala potem naprawić… i naprawienie wielu innych spraw.
Dlaczego mi się nie podoba? Bo jest sztuczna. Bo jest bez pokrycia. Bo, niestety, nic na trwałe nie zmieniła, co widzimy do dzisiaj. Pada wiele pięknych i wzniosłych słów, wszyscy sobie przytakują, ściskają się nawzajem, obiecują wielkie zmiany… a prędzej czy później i tak wracają do robienia swojego, tak samo jak wcześniej. Piękne pustosłowie. No tak – bo przecież dzisiaj wszyscy się cieszą, KEP wzywa do modlitwy i dziękczynienia. 
Może to i ostre słowa – nie neguję jednak radości biskupów, księży, i części z nas świeckich… Ale tak naprawdę – czy w ogóle i z czego cieszy się teraz przeciętny człowiek? Czy dla niego to w ogóle coś znaczy, poza obowiązkowym tematem w wiadomościach, serwisach informacyjnych w radiu i internecie? W końcu – cieszymy się przecież także, i to w skali kraju, narodu, jak reprezentacja piłkarska wygra jakiś mecz (fakt – rzadkość w ostatnich latach), albo np. Adam Małysz wygra jakiś turniej. Czy to jest prawdziwa radość? Moim zdaniem – nie, bo to zwykłe odczucie jakby przyjemności, zadowolenia, z radością nic nie mające wspólnego. 
Jeżeli się cieszymy – to przyczyna musi być głęboko, w środku, w nas. Nie dlatego, że – jak pewnie większość świata – uważaliśmy Jana Pawła II za dobrego człowieka. Jeśli radość – to wdzięczność Bogu za osobę Jana Pawła II, za jego pontyfikat, za jego życie, za wszelkie dzieła które zainspirował, za nadzieję jaką dał wszystkim ludziom i każdemu z osobna tym, co pisał, mówił, robił, jaki dawał przykład. Jeśli radość – to dlatego, że cenimy Jana Pawła II jako wzór świętości, człowieka dobroci i modlitwy, orędownika pokoju, sprawiedliwości i miłosierdzia. 
Nie dlatego, że fajnie się na taką osobę patrzy – tylko że ta osoba ma być i staramy się, aby dla nas samych była inspiracją. Staramy się, aby jego idee – a właściwie idee i przesłanie Kościoła, Boga, Jezusa – żyły w nas, były przez nas realizowane. Jan Paweł II inspiruje i wskazuje drogę – ale nie do biernej radości i przyklaskiwania, ale konkretnych działań i decyzji, jakie sam podejmuję. Radość z wyniesienia go na ołtarze wtedy może być i jest prawdziwa, gdy to, co łączy mnie ze Sługą Bożym to coś więcej niż przynależność do  tej samej wspólnoty Kościoła czy nawet ta sama narodowość.
Niestety, nie ma co liczyć na jakieś wielkie zmiany w skali kraju, Europy czy świata… To przykre, ale tak jest. Ludzie pogadają sobie, pozachwycają się – i będą dalej robili swoje, jak dotychczas. Ważne jest to, czy wydarzenie – beatyfikacja – mnie samego zmieni. Osobiście uważam i wierzę w świętość Jana Pawła II, bez względu na to, czy Kościół ją formalnie zatwierdzi (a raczej – stwierdzi), ale cieszę się bardzo, iż tej sprawiedliwości stało się zadość, wbrew bardzo licznym, po śmierci papieża z Polski, głosom krytyki pod adresem jego personalnie i jego posunięć. 
Nie o obraz z aureolą (takie już od 6 lat sprzedają), czy tony świętych obrazków jakie lada moment zasypią każdego w każdym kościele, jako dodatki do katolickich tytułów, książek – nie o nie chodzi. Chodzi o uświadomienie sobie znaczenia prawdziwej świętości – nie tyle samego Jana Pawła II, co tego, że świętość jest wyzwaniem i zadaniem dla każdego z nas, i nie trzeba być papieżem, aby ją osiągnąć. I do tej świętości wytrwałe i z przekonania dążenie – we własnym życiu, własną drogą, realizując własne powołanie. Dokładnie tak, jak ten, którego Kościół otrzymał jako papieża przełomów tysiącleci, i którego niebawem Kościół wyniesie do chwały ołtarzy.

Jest trudno? Upadamy? Babramy się – czasami w tych samych, często w coraz to nowych – grzechach i swoich słabościach. Ale właśnie Jan Paweł II pięknie wskazuje na nadzieję. Dla każdego: 

Człowiek – każdy człowiek – jest tym synem marnotrawnym: owładnięty pokusą odejścia od Ojca, by żyć niezależnie; ulegający pokusie; zawiedziony ową pustką, która zafascynowała go jak miraż; samotny, zniesławiony, wykorzystany, gdy próbuje zbudować świat tylko dla siebie; w głębi swej nędzy udręczony pragnieniem powrotu do jedności z Ojcem. jak ojciec z przypowieści, Bóg wypatruje powrotu syna, gdy powróci, przygarnia go do serca i zastawia stół dla uczczenia ponownego spotkania, w którym Ojciec i bracia świętują pojednanie. (Reconciliatio et Paenitentia)

Może warto się do czegoś zdeklarować, obiecać coś – nie tyle sobie – co Bogu? Każdy moment jest dobry na zmiany. 

Opieczętowani, uwierzytelnieni Duchem

W Chrystusie dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli po to, byśmy istnieli ku chwale Jego majestatu – my, którzyśmy już przedtem nadzieję złożyli w Chrystusie. W Nim także i wy usłyszeliście słowo prawdy, Dobrą Nowinę o waszym zbawieniu. W Nim również uwierzyliście i zostaliście opatrzeni pieczęcią Ducha Świętego, który był obiecany. On jest zadatkiem naszego dziedzictwa w oczekiwaniu na odkupienie, które nas uczyni własnością [Boga], ku chwale Jego majestatu. (Ef 1,11-14)
Kiedy wielotysięczne tłumy zebrały się koło Niego, tak że jedni cisnęli się na drugich, zaczął mówić najpierw do swoich uczniów: Strzeżcie się kwasu, to znaczy obłudy faryzeuszów. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach. Lecz mówię wam, przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się Tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: Tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. (Łk 12,1-7)
Dziś przytaczam obydwa teksty liturgiczne, bo się pięknie zazębiają. 
W Ewangelii Jezus mówi o jawności, o tym że nie ma co się kryć, chować po kątach, spiskować, szeptać. Ewangelia może być przekazywana tylko jawnie, w pełni prawdy – w końcu jest kwintesencją tej prawdy, a właściwie to Prawdą samą w sobie. To, co od Prawdy pochodzi – jest i ma być jawne, nie zostało sformułowane i wypowiedziane po to, aby zostało ukryte, schowane przed innymi potencjalnymi zainteresowanymi i odbiorcami, tylko po to, aby docierało do odbiorców. 
Jakiś czas temu słyszałem, nie pamiętam okoliczności, pojęcie Ewangelii głoszonej na dachach. To sformułowanie bardzo trafnie odzwierciedla istotę, początki głoszenia Dobrej Nowiny. A było to może nie tyle na dachach, ale w katakumbach – przesłanie jednak jest jasne: na początku Ewangelia była głoszona jakby w drugim obiegu. Pewnie – apostołowie występowali publicznie, głosili płomienne przemówienia, natchnieni mocą Ducha, Paweł występował na aeropagu. Ale to wyjątki w początkowym okresie chrześcijaństwa. Dopiero po jakimś czasie Kościół mógł działać otwarcie, wycierpiawszy najpierw ze strony ówczesnych władz wiele, przez pierwszych 300 lat obfitując w heroicznych męczenników. 
Jezus wzywa dzisiaj do otwartości, jawności postępowania. Zresztą, nie jest to nic dziwnego. Z czym kojarzy się szeptanie, delikatne skinienia głową, komentarze za czyimiś plecami? Z niczym pozytywnym – z obgadywaniem, komentowaniem, oszczerstwami, bardzo często słowami których człowiek wprost by nie powiedział w twarz temu, kogo dotyczą, bo albo są oczywistym kłamstwem, albo zdecydowanie rozbudowanym za pomocą fantazji przekazem czegoś, co faktycznie było zupełnie inne. To, co jest prawdziwe, autentyczne, dobre – nie musi być ukrywane, powinno być mówione wprost i bezpośrednio. 
Mówienie prawdy chyba nigdy, jak dziś, nie było piętnowane. Poprawność polityczna to sformułowanie używane bardzo często, może i nadużywane – ale niestety stało się synonimem działania w sposób z punktu widzenia np. wartości, jakie osoba deklaruje, całkowicie niezrozumiały. No bo jak inaczej nazwać obrazek, gdy ktoś deklaruje się jako chrześcijanin – a optuje za metodą in-vitro, święceniami kapłańskimi kobiet, błogosławieniem związków homoseksualnych, legalizacją narkotyków i używek? Nawiązywanie i apelowanie o wierność sprawdzonym przez 2000 lat zasadom i wartościom, na których powstawały i zmieniały się, dojrzewały współczesne państwa – w tym także Polska – nazywa się zacofaniem, utożsamia z prostactwem, brakiem wykształcenia, zaściankowością myślenia i brakiem ambicji. 
 
Ambicji – ale do czego? Do tego, aby człowiek pokazał Bogu środkowy palec i dał do zrozumienia, że nie jest mu On do niczego potrzebny? Wystarczająco dużo osób tak postępuje, pozostając w błędnym mniemaniu, że moje na górze. Ich sprawa – na siłę ich nie przekonasz, że są w błędzie, musieli by najpierw sami chcieć to zrozumieć. Ambicji do osiągnięcia szczęścia? Ale Bóg nie stoi ku temu na przeszkodzie. Co więcej – pójście drogą, jaką On proponuje każdemu człowiekowi, drogą dla każdego z nas indywidualną i dostosowaną do naszych predyspozycji, ale z rozwijaniem ich sprawdzonymi metodami ewangelicznymi, wiernością zasadom, jakie ustanowił Jezus – to najprostsza i właściwie jedyna pewna droga do tego szczęścia osiągnięcia. Żeby być szczęśliwym, nie trzeba Bogu nic udowadniać. 
Nie mamy się czego obawiać. Wytykanie palcami boli tylko przez chwilę. Bo skąd się bierze? Z braku – tej prawdziwej – tolerancji, na pewno. Może z wyrzutów sumienia – że wytykający też niby to jest chrześcijaninem, katolikiem, ale nie wypada, nie opłaca mu się przyznać do tych zasad i wartości, które ja prezentuję? U Boga nie jest tak, że pierwszy jest ten, kto głośniej krzyczy, albo pierwszy staje do kamienowania – dosłownie czy w przenośni – kogoś innego. Bóg dzisiaj wskazuje nam – nie bój się tego, który ciało poharata, ale tego, który duszę może zatracić. Tylko ona ma tak naprawdę znaczenie – ciała i nic materialnego nie zabierzesz ze sobą na drugą stronę życia – czy będzie ono wiecznością z Bogiem, czy zatraceniem. 
Fenomen Boga polega na tym, że tak samo kocha każdego z nas, jak i każdego z osobna. Zbawił wszystkich ludzi, ale nie przestaje z miłością pochylać się nad każdym indywidualnie, starając się dla każdego jak najlepiej, kierując na właściwą drogę, umożliwiając rozwój i realizację siebie. Obrazkowo – wie, ile tych włosów na głowie mamy, czyli coś, czego my sami nawet nie jesteśmy świadomi.
I jeszcze jedna myśl z czytania: W Nim również uwierzyliście i zostaliście opatrzeni pieczęcią Ducha Świętego, który był obiecany. Dzisiaj, w erze maili, facebooka, chatów, gadu-gadu – tradycyjna korespondencja w przypadku większości trafia do lamusa. Zaryzykowałbym – osoby kilkunastoletnie najpewniej w życiu nie napisały tradycyjnego listu, na papierze, własnoręcznie. Zanika też tradycyjne znaczenie pieczęci – potwierdzanie, gwarant prawdziwości tego, co opatrzono pieczęcią. Pewnik jakiś. Dowód, uwierzytelnienie. 
My jesteśmy – każdy z osobna i wszyscy razem – dla Boga tak ważni, że uwierzytelnił nas pieczęcią Ducha Świętego. Jak? W sakramentach. I cały czas pragnie tę pieczęć odnawiać – spowiedź, Komunia św., Eucharystia, modlitwa. Bóg w nas wierzy tak bardzo, że sam potwierdza, daje rękojmię naszej wyjątkowości i dobroci. Tylko, że aby ta pieczęć nie była tylko jakimś reliktem, czymś bezwartościowym – musi być podstawa tego potwierdzenia, uwierzytelnienia. Wiara, która nie kończy się na niedzielnej czy świątecznej tylko Mszy, ale sięga dalej i przenika całość mojego istnienia. 
>>>
Nie tak dawno – nieco ponad miesiąc temu – napisałem o dwóch osobach, które dotknął krzyż choroby. Jedna z nich już wtedy przegrała walkę – pisałem o tym, że mama Z. umarła po 2,5-letniej walce z rakiem. I że wierzę, iż ta druga, u której nowotwór dopiero zdiagnozowali, wygra walkę, choć rokowania były dość mało optymistyczne. 
Tak sobie szedłem wczoraj, wracając z pracy, i modliłem się różańcem, i myślałem właśnie o tej osobie. W poprzednim tygodniu diagnoza zabrzmiała – bez szans, będzie cud, jak do końca roku dożyje. Czy ta decyzja do niej docierała? Rodzina powiedziała, że rokowania nie są najlepsze, ale nie ujawniła wszystkiego. Tylko że mi się wydaje, że taki człowiek czuje, że koniec się zbliża, że niedługo umrze. W tym tygodniu nie było z nią już kontaktu – oddychała, czasami jęczała z bólu (za dużo przerzutów). Miał odwiedzić ją ksiądz z Komunią, ale rodzina odwołała – z chorą nie było już kontaktu. Na dniach udało się zorganizować jej pobyt w hospicjum, gdzie miała by lepszą, bardziej fachową opiekę, niedaleko od domu – wczoraj po nią przyjechali, ale została w domu, bo lekarz stwierdził, że nie przeżyła by podróży… 
Wieczorem dowiedziałem się od żonki, że zmarła. Mniej więcej (albo nieco po) w momencie, gdy się za nią modliłem… Kto by pomyślał. Rok z hakiem wstecz bawiła się z nami na weselu, sam nie raz z nią tańczyłem. 
Odejść — by dłużej pamiętać
wiewiórki co kabaret przeniosły na cmentarz
pies co wył przez megafon tak na rząd się wściekał
łzy co płynął z nieba jak z kaczkami rzeka
ktoś kto tak umarł by inny uwierzył
spokój —- gdy się na rozpacz popatrzy z daleka
(śp. x Jan Twardowski)

W ręku Jego my i nasze słowa – i nie tylko

Papież bardzo aktywnie pielgrzymował do Wielkiej Brytanii – więc jeszcze co nieco na ten temat, jako że pielgrzymka już się zakończyła (tylko mi czasu brakuje, żeby pisać – a że zagadnień jakby sporo, to i wpisy pewnie nieznośnie długie?).
Jeszcze w piąte 17.09.2010 Benedykt XVI w Twickenham w południowo-zachodnim Londynie dokonał inauguracji  Fundację Sportu im. Jana Pawła II, podczas której mówił pięknie o potrzebie zdrowej rywalizacji i konkurencji, nie tylko patrzeniu na wynik, i o tym, czym ma być kształcenie młodych ludzi:

Uznajemy, że bardziej (niż końcowy wynik – PAP) liczy się to, jak postępujemy i jak konkurujemy przed Bogiem i innymi. Z Bożą pomocą chcemy respektować i podtrzymywać życiodajnego ducha, który manifestuje się w sporcie, myślach, słowach i uczynkach”.

Papież przypominał także o ważności i konieczności wręcz bycia nie tylko dla siebie, dla zysku – a dla ludzi wokół:

Proszę was, abyście nie stawiali sobie jednego ograniczonego celu i pomijali wszystkie inne. Posiadanie pieniędzy umożliwia bycie wielkodusznym i czynienie dobra w świecie, ale jeśli robi się to dla samego siebie, nie wystarcza to, abyśmy byli szczęśliwi. Bycie w wysokim stopniu wyszkolonym w niektórych działaniach lub zawodach jest dobre, ale nie da nam zadowolenia, jeśli nie będziemy ciągle dążyli do czegoś jeszcze większego. Może to uczynić nas sławnymi, ale nie zrobi z nas ludzi szczęśliwych.

Całość przemówienia do młodych – tutaj

Tego samego dnia papież spotkał się z przedstawicielami oświaty, nauczycielami i wychowawcami w Kolegium Uniwersytetu Najświętszej Maryi Panny w londyńskiej dzielnicy Twickenham (całość przemówienia – tutaj):

Oświata nigdy nie jest i nigdy nie może być rozpatrywana jako działalność utylitarna i nic więcej. Jej sednem jest kształtowanie osoby ludzkiej, wyposażenie jej w to, co potrzebne do zrealizowania życiowego potencjału. W największym skrócie chodzi w niej o przekazanie mądrości. A prawdziwa mądrość jest nierozłączna od wiedzy o Stwórcy

Co ciekawe, przynajmniej z pozoru (jako że w każdym tekście i tak, mniej lub bardziej, na pierwszy plan wysuwała się oczywiście kwestia skandali seksualnych) media brytyjskie również w pozytywnym sensie nie marginalizowały i pisały o pielgrzymce Następcy Piotra – w najpoczytniejszych tytułach pojawiły się na pierwszych stronach sformułowania typu „Nieprawdopodobna misja”, „Walka o wiarę” czy „Papież podkłada ogień pod ateistycznym ekstremizmem”. Szczególnie trafne wydaje się być to ostatnie – bo tu nie chodzi o żadną neutralność światopoglądową, a po prostu o agresywne tępienie wiary, na razie głównie katolickiej (choć z pewnością później także innych, o ile nastąpi na to społeczne przyzwolenie).

W tym kontekście – ciekawy akapit, papieska wizyta spowodowała wyartykułowanie jasne jak najbardziej słusznego poglądu odnośnie kwestii adopcji w Wielkiej Brytanii:

Papieska pielgrzymka jest dla „The Independent” okazją do powrotu do kwestii katolickich ośrodków adopcyjnych w Wielkiej Brytanii, które zostały zamknięte po tym, jak zakazano im wyłączać osoby homoseksualne w grona starających się o adopcję. „Autentyczny pluralizm społeczny pozwala na różnorodność a państwo zachęca do niego i chroni ów pluralizm. Katolickie agencje adopcyjne powinny mieć prawo nie brać pod uwagę par tej samej płci w procesie adopcji, jeśli instytucje te wierzą, że model kobieta i mężczyzna leży w najlepszym interesie dziecka” – stwierdza gazeta.

Nie obyło się również bez akcentów wybitnie ekumenicznych – i chwała Bogu, bo niewiele jest miejsc na świecie takich jak Wielka Brytania, gdzie doszło do tak fundamentalnych i brzemiennych dla dalszej historii chrześcijaństwa podziałów. Ale nie o wykład historyczny tu chodzi. Chodzi przede wszystkim o szukanie wśród podzielonych kościołów tego, co łączy, a nie co dzieli.

A prawda jest taka – na co odpowiedzią jest ustanowienie w zeszłym roku przez papieża możliwości powstawania personalnych struktur dla wspólnot anglikańskich, które chciały by powrócić do Kościoła katolickiego – że Kościół anglikański (jako wspólnota składająca się z bardzo wielu mniejszych, między sobą zróżnicowanych) jest niespójny i dzieli się coraz bardziej na linii sporów odnośnie rozumienia kolegialności (o czym może decydować synod czy zgromadzenie kościoła, a co jest prawdą od Boga pochodzącą, niepodlegającą dyskusji czy dywagacjom), przyzwolenia lub nie na małżeństwa homoseksualistów, czy święcenia kobiet lub homoseksualistów. A to tylko te najczęściej poruszane problemy, o których mowa publicznie. Zaryzykowałbym stwierdzenie – anglikański prymas, honorowy zwierzchnik tej wspólnoty abp Rowan Williams chyba poglądami w tych właśnie spornych kwestiach bliżej jest do wspólnoty katolickiej niż anglikańskiej. Co tylko może cieszyć.

Według mnie – kwestia przechodzenia, powrotów do Kościoła katolickiego wspólnot anglikańskich jest tylko i wyłącznie kwestią czasu – a właściwie rozwiązania problemów majątkowych; wspólnota opuszczając Kościół anglikański traci swój majątek – kościoły, kaplice, zaplecze duszpasterskie – i tu jest problem. Gdy ta kwestia zostanie jakoś rozwiązana, zjawisko to – myślę, modlę się i mam nadzieję – będzie na dużą skalę. A rozwiązanie chyba jest, i to dość proste – skoro na Zachodzie i w krajach anglosaskich kościoły często pustoszeją, niszczeją, nie ma kto w nich sprawować sakramentów, dochodzi do sprzedawania świątyń i zamieniania ich w dyskoteki, kluby, sklepy czy magazyny – to czy istniejące dziś wspólnoty katolickie, parafie, nie mogły by w ramach istniejących kościołów i zaplecza duszpasterskiego przyjąć powracających na łono Kościoła anglikanów? Mogli by, oczywiście. Tylko kwestia powiedzenia tego głośno, przygotowania i woli. W momencie reformacji postulaty nowych wspólnot mogły być interesujące, pociągające i nawet w dużej mierze słuszne, biorąc pod uwagę tamte czasy – jednak kierunek, w którym te bardziej radykalne wspólnoty anglikańskie zmierza, w żadnym wypadku nie prowadzi do Boga, a co najwyżej od Niego oddala, stawiając na ołtarzu człowieka z jego coraz to bardziej wymyślnymi zachciankami w imię wolności.

No i odjechałem od tematu – wizyty papieża. Cóż, taka spontaniczna refleksja. Papież również 17.09.2010 w piątek odprawił nieszpory ekumeniczne wraz z abpem Williamsem, a także obydwaj hierarchowie wygłosili przemówienia. Papież wskazał na wieloletni dialog pomiędzy wspólnotą katolicką a protestancką, zapoczątkowany niepozornym prywatnym spotkanie bł. Jana XXIII z jednym z poprzedników abpa Williamsa na stolicy Canterbury, abpem Geoffreyem Fisherem, do którego doszło w 1960 r. Wskazał, że w obecnych czasach, wspólnoty chrześcijańskie muszą patrzeć w kierunku tego, co łączy, a nie co dzieli; akcentować korzenie chrześcijańskie coraz bardziej laicyzujących się państw. Mówił także o tym, jak ważna dla świata, dla ludzi potrzebujących, jest współpraca na polu ekumenicznym, w celu propagowania pokoju. Ciekawym jest sformułowanie, jakiego papież użył – mówił mianowicie o przygodzie ekumenicznej. Całość przemówienia tutaj.

Doszło także, tego samego dnia, do spotkania Benedykta XVI z z duchownymi i świeckimi różnych wspólnot religijnych Wielkiej Brytanii – jedna krótka myśl z niego, a całość tekstu papieża tutaj:

Katolicy, zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i na całym świecie, nadal będą budować mosty przyjaźni z wyznawcami innych religii, aby leczyć krzywdy przeszłości i wspierać zaufanie między jednostkami i wspólnotami.

W krótkim spotkaniu z młodzieżą przed katedrą w Westminster, papież powiedział do młodych m.in.:

Proszę każdego z was, najpierw i przede wszystkim, abyście spojrzeli w głąb swego serca. Pomyślcie o całej miłości, do której przyjęcia zostały stworzone wasze serca, i o całej miłości, którą macie dać. Ostatecznie wszyscy zostaliśmy stworzeni do miłości. O tym właśnie wspomina Biblia, gdy pisze, że zostaliśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga: zostaliśmy stworzeni do poznania Boga miłości, Boga, który jest Ojcem, Synem i Duchem Świętym oraz do znalezienia naszej najwyższej pełni w tej boskiej miłości, która nie ma początku ani końca.

Z kolei w sobotę 18.09.2010 Namiestnik Chrystusa odwiedził w Londynie Dom Świętego Piotra w dzielnicy Vauxhall, w którym mieszka 76 osób starszych – do których skierował takie słowa:

Kiedy postęp w medycynie i inne czynniki prowadzą do przedłużenia życia ludzkiego, ważne jest uznanie obecności coraz większej liczby osób starszych za błogosławieństwo dla społeczeństwa. (…) Bóg pragnie właściwego szacunku dla godności i wartości, zdrowia i dobrego samopoczucia osób starszych, zaś Kościół poprzez swe instytucje charytatywne w Wielkiej Brytanii i poza jej granicami stara się wypełniać Boży nakaz poszanowania życia, niezależnie od wieku i okoliczności. (…) Wiele przeżytych lat pozwala nam docenić piękno zarówno największego daru, jakim obdarzył nas Bóg, daru życia, a także kruchość ludzkiego ducha.

Oczywiście, nie obyło się bez nieporozumień… Gdy papież 18.09.2010 w katedrze w Westminster mówił o ofiarach molestowania seksualnego przez duchownych – media zinterpretowały jego słowa jako nazywanie ofiar męczennikami, podczas gdy papież powiedział tylko, że ich ofiara jest bliska ofiarom męczenników. Ale pretekst był – można było dopisać to, co nie zostało powiedziane, ale kto zwróci  na to uwagę…

Sprzeczne zaś informacje (jak zwykle, niestety, od czasu gdy na czele Biura Prasowego Watykanu stanął o. Federico Lombardi SI w miejsce zdecydowanie lepszego w tej roli dr Joaquina Navarro-Vallsa) pojawiły się odnośnie tego, czy Benedykt XVI w czasie pielgrzymki do Wielkiej Brytanii spotkał się z ofiarami tychże nadużyć seksualnych, czy nie. Rzecznik Watykanu twierdził, że nie – zaś… watykański L’Oservatore Romano napisał, iż tak, do takiego spotkania doszło.

Na istotny fakt zwrócił uwagę dziennik włoski La Repubblica, pisząc, że „papież zmienia stanowczo ton i ciężar” sensu teologicznego traumy „czyniąc podstawowym punktem odniesienia nie oprawcę, potwora w sutannie, a ofiarę, zajmującą najważniejsze miejsce na scenie”. 

I wreszcie – niedziela 19.09.2010, ostatni dzień pielgrzymki – spektakularna beatyfikacja konwertyty ze wspólnoty anglikańskiej, najpierw pastora, później oratorianina, wybitnego myśliciela, nie bez przesady człowieka, o którym można powiedzieć, iż w rozumieniu i podejściu do wielu kwestii wyprzedzał swoje czasy o dobry wiek – kard. Johna Henry’ego Newmanna.

Nie będę tutaj podejmował się pisania notki biograficznej – zrobił to bardzo dobrze x Tomasz Jaklewicz na potrzeby GN, gdzie opisał w jednym tekście życiorys nowego świętego, zaś w drugim – jego myśl i przesłanie.

Czego dowodzi życie i dzieło Newmanna? Że Bóg zawsze znajdzie drogę do serca człowieka, który szuka prawdy i poświęca temu poszukiwaniu życie. Że Bóg odpowiada na szczerze poszukiwanie Go, nawet gdy człowiek żyje w miejscu, środowisku tak bardzo innym niż Kościół katolicki, a nawet wręcz do niego wrogo nastawionym. No i zdecydowanie – że droga człowieka do prawdy, nawet gdy już jest duchownym, może okazać się bardzo długa i wręcz wychodząca poza ramy wspólnoty, w której wiara się zaczęła, dojrzewała i kształtowała. Bóg prowadzi ku prawdzie – pytanie polega na tym, czy człowiek jest gotowy za Nim pójść, i jak daleko? Czy tylko tam, gdzie to nie wymaga poświęceń i narażania się na ośmieszenie, wyszydzanie, pogardę czy wręcz nienawiść – czy dalej, dokąd trzeba, dokąd On prowadzi?

Nie mówiąc o tylu innych ważnych kwestiach, na które bł. Newmann zwrócił uwagę – rola świeckich w Kościele, to jak istotna jest formacja intelektualna, pogłębianie zarówno wiary, jak i wiedzy, poznawanie świata. A jednak – w tym umiłowaniu nauki wiedział, co jest ważniejsze: będąc znanym wykładowcą, porzucił swoją pracę i miejsce, bez którego pewnie nieco wcześniej życia nie wyobrażał sobie, i wybrał niewielkie oratorium, by tam żyć i pracować, i to do końca, nie zważając na zaszczyt nominacji kardynalskiej.

Czy Bóg choć trochę zbliżył się, a może czasami wszedł do serc Brytyjczyków, dzięki tej papieskiej pielgrzymce? Mam nadzieję.

POKAŻ BOGU ZMARNOWANE ŻYCIE

Jeden z faryzeuszów zaprosił Jezusa do siebie na posiłek. Wszedł więc do domu faryzeusza i zajął miejsce za stołem. A oto kobieta, która prowadziła w mieście życie grzeszne, dowiedziawszy się, że jest gościem w domu faryzeusza, przyniosła flakonik alabastrowy olejku, i stanąwszy z tyłu u nóg Jego, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego nogi i włosami swej głowy je wycierać. Potem całowała Jego stopy i namaszczała je olejkiem. Widząc to faryzeusz, który Go zaprosił, mówił sam do siebie: Gdyby On był prorokiem, wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest grzesznicą. Na to Jezus rzekł do niego: Szymonie, mam ci coś powiedzieć. On rzekł: Powiedz, Nauczycielu! Pewien wierzyciel miał dwóch dłużników. Jeden winien mu był pięćset denarów, a drugi pięćdziesiąt. Gdy nie mieli z czego oddać, darował obydwom. Który więc z nich będzie go bardziej miłował? Szymon odpowiedział: Sądzę, że ten, któremu więcej darował. On mu rzekł: Słusznie osądziłeś. Potem zwrócił się do kobiety i rzekł Szymonowi: Widzisz tę kobietę? Wszedłem do twego domu, a nie podałeś Mi wody do nóg; ona zaś łzami oblała Mi stopy i swymi włosami je otarła. Nie dałeś Mi pocałunku; a ona, odkąd wszedłem, nie przestaje całować nóg moich. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą; ona zaś olejkiem namaściła moje nogi. Dlatego powiadam ci: Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. A ten, komu mało się odpuszcza, mało miłuje. Do niej zaś rzekł: Twoje grzechy są odpuszczone. Na to współbiesiadnicy zaczęli mówić sami do siebie: Któż On jest, że nawet grzechy odpuszcza? On zaś rzekł do kobiety: Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju! Następnie wędrował przez miasta i wsie, nauczając i głosząc Ewangelię o królestwie Bożym. A było z Nim Dwunastu oraz kilka kobiet, które uwolnił od złych duchów i od słabości: Maria, zwana Magdaleną, którą opuściło siedem złych duchów; Joanna, żona Chuzy, zarządcy u Heroda; Zuzanna i wiele innych, które im usługiwały ze swego mienia. (Łk 7,36-8,3)
Wczorajsza niedzielna ewangelia jest tekstem znanym, choć – w moim odczuciu – trudnym naprawdę. Bo mówi o tym, że Bóg człowieka nigdy nie przekreśla – co, niestety, dość łatwo przychodzi człowiekowi. Jeśli jesteś osobą, która stara się żyć zgodnie z przykazaniami, miłować Boga i bliźniego, nie popełniłeś nigdy jakiegoś szczególnie ciężkiego przewinienia czy grzechu – nie okradłeś, nie pobiłeś, nie zazdrościsz, nie gwałcisz – starasz się pomagać innym, służyć radą, wsparciem, modlisz się, to zrozumiałe, że wydaje ci się, że robisz wszystko dobrze i jesteś na najlepszej drodze do osiągnięcia zbawienia. 
Właśnie. A gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla tych, którzy po drodze się gdzieś pogubili? Jest. Nawet gdy ty go nie widzisz. Bo On właśnie na nich czeka – jak to Jezus tłumaczył w innym miejscu na przykładzie zagubionej owcy, której to właśnie szuka pasterz, pozostawiając jakby te pozostałe, które nie oddaliły się od stada. Im jest łatwiej, wiedzą co można, a co nie – a tamta się pogubiła i trzeba włożyć czas i siły, aby ją odnaleźć. 
Czego Bóg oczekuje? Niewiele. Na pewno tego, że taka zagubiona osoba stanie w prawdzie wobec swojej słabości. Nie będzie negować i starać się samej siebie przed sobą i Nim usprawiedliwiać – ale zrozumie i przyjmie: dotąd było tak i tak, to było złe, ale tak właśnie postępowałem. I wstyd mi z tego powodu. Zgadza się, jest to dużo trudniejsze niż, z pozoru pewne siebie, robienie różnych głupot, jakie miało się okazje zrobić wcześniej. Ale jest to konieczne. Bóg zawsze kocha – ale to ty musisz pogodzić się z tym, że kocha cię nie jako wyimaginowany obrazek aniołka, ale tą realną osobę, z całym bagażem tych także negatywnych doświadczeń. 
No i trzeba Go kochać. Właśnie. Być świadomym tej miłości, i tego, że jest bezwarunkowa. Nie „za coś”, jako jakaś wymiana. Za darmo. Za nic. W przypadku niektórych – nawet dosłownie wbrew czemuś, a raczej komuś (często – wbrew temu, kogo Bóg właśnie kocha…). Tu nie chodzi o jakieś quasi-eksperymenty – zobaczę, jak nisko uda mi się upaść, i czy ten Bóg to faktycznie nadal mnie będzie kochał. Oj, nie. To jest igranie z Nim, grzech przeciwko Duchowi Świętemu. Żebyś się nie przejechał. Chodzi o świadomość – bez względu na to, co zrobiłeś, gdy dojrzejesz na tyle, aby zrozumieć, że wrócić zawsze możesz tylko do Niego – który jest źródłem i początkiem miłości – że On czeka. I nie oczekuje nic więcej, niż tylko abyś tej Jego miłości i wybaczenia zapragnął i o nie poprosił. 
Ks. Edward Staniek napisał, że ta scena jest jakby odbiciem obrazku z synem marnotrawnym – i to jest bardzo dobre porównanie. Ja bym to nazwał – prawdziwą ewangelią nadziei dla tych wszystkich, którzy nie potrafią znaleźć swojego odpowiednika wśród świętych, nie wierzą w swoją wartość, nie widzą dla siebie szansy. Ale to nie jest tak! A Piotr, który się zaparł? A uczniowie, którzy pouciekali? I wracali do Niego. Warto było? Na pewno. Warto wziąć z nich przykład? To pytanie, na które sam musisz odpowiedzieć. 
Nie idziesz do Boga z pustymi rękami, choć tak może się wydawać. Nie jesteś pusty. Jesteś pełen gorzkich doświadczeń, zawiedzionych planów i ambicji, brudu duchowego który się w tobie nagromadził, żalu do ludzi którzy gdzieś po drodze zawiedli, może nawet żalu do Niego… Nawet twoje łzy mają wartość – bo przed Bogiem wartościowe jest wszystko, o ile jest to szczere. On to rozumie. 
Szkoda mi tego faryzeusza – bo on nic nie rozumiał. Dla niego to było po prostu kolejne faux pas, które stało się udziałem Jezusa, gdy po raz kolejny zadał się z niewłaściwą osobą. No bo jak to – on Go zaprasza do domu, a ten – zamiast z nim siedzieć – zadaje się z jakąś grzesznicą? Skandal! Ale to był gest, wola powrotu do Boga. Ta kobieta – nie wiem, czy była prostytutką, czy nie (bo chyba jest to bardziej „tradycyjne” dopowiedzenie, niż coś co wynika w jakikolwiek sposób z tekstu) – uwierzyła w Niego, w Jezusa, i chciała coś dla Niego zrobić, zbliżyć się do Niego. Czy onieśmielona towarzystwem, faryzeuszem, albo po prostu zbyt jeszcze pełna pogardy sama wobec siebie, aby wyrazić coś słowami – rozpaczliwie potrzebowała akceptacja, znaku że nie jest przekreślona przez Boga, bez względu na to, co zrobiła.
Jezus nie odpowiedział wprost – ale odpowiedź jest czytelna. Kolejna przypowieść, o dłużnikach. Komu więcej darowano – od tego więcej wdzięczności będzie. I, co najważniejsze, odpuścił grzechy. Bo, czy kobieta była tego świadoma, czy nie – właśnie po to przyszła. To było odpowiedzią na te wszystkie jej gesty – gorszące faryzeusza, a będące dla Jezusa wyrazem jej ukrytych pragnień. 
Ciągle jest jeszcze czas. Ciągle, dopóki serce bije, a człowiek idzie dalej, jest czas i miejsce, aby wrócić do Boga. Nie tracić czasu na zastanawianie się – a czy warto, a czy On mnie przyjmie, czy w ogóle będzie miał dla mnie czas, takiego małego nędznego człowieka pewnego wad i grzechów… To nie ma znaczenia, i uświadomienie sobie tego jest punktem wyjścia, be którego nic się dalej nie uda. Dopiero z tą świadomością możesz przypaść mu do nóg, tak jak ta kobieta. I nawet, gdy brakuje słów – nich mówi twoje spojrzenie, twoje myśli i serce. 
Ty także możesz i powinieneś przynieść Bogu swoje, najbardziej nawet zmarnowane, życie. Pokaż Mu je. Pokaż, że ci zależy, że chcesz, aby było lepiej. Uwierz, że z Jego pomocą to się może udać. Może wtedy, tak jak ona, u Jego stóp usłyszysz Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!