Opieczętowani, uwierzytelnieni Duchem

W Chrystusie dostąpiliśmy udziału my również, z góry przeznaczeni zamiarem Tego, który dokonuje wszystkiego zgodnie z zamysłem swej woli po to, byśmy istnieli ku chwale Jego majestatu – my, którzyśmy już przedtem nadzieję złożyli w Chrystusie. W Nim także i wy usłyszeliście słowo prawdy, Dobrą Nowinę o waszym zbawieniu. W Nim również uwierzyliście i zostaliście opatrzeni pieczęcią Ducha Świętego, który był obiecany. On jest zadatkiem naszego dziedzictwa w oczekiwaniu na odkupienie, które nas uczyni własnością [Boga], ku chwale Jego majestatu. (Ef 1,11-14)
Kiedy wielotysięczne tłumy zebrały się koło Niego, tak że jedni cisnęli się na drugich, zaczął mówić najpierw do swoich uczniów: Strzeżcie się kwasu, to znaczy obłudy faryzeuszów. Nie ma bowiem nic ukrytego, co by nie wyszło na jaw, ani nic tajemnego, co by się nie stało wiadome. Dlatego wszystko, co powiedzieliście w mroku, w świetle będzie słyszane, a coście w izbie szeptali do ucha, głosić będą na dachach. Lecz mówię wam, przyjaciołom moim: Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a potem nic więcej uczynić nie mogą. Pokażę wam, kogo się macie obawiać: bójcie się Tego, który po zabiciu ma moc wtrącić do piekła. Tak, mówię wam: Tego się bójcie! Czyż nie sprzedają pięciu wróbli za dwa asy? A przecież żaden z nich nie jest zapomniany w oczach Bożych. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. (Łk 12,1-7)
Dziś przytaczam obydwa teksty liturgiczne, bo się pięknie zazębiają. 
W Ewangelii Jezus mówi o jawności, o tym że nie ma co się kryć, chować po kątach, spiskować, szeptać. Ewangelia może być przekazywana tylko jawnie, w pełni prawdy – w końcu jest kwintesencją tej prawdy, a właściwie to Prawdą samą w sobie. To, co od Prawdy pochodzi – jest i ma być jawne, nie zostało sformułowane i wypowiedziane po to, aby zostało ukryte, schowane przed innymi potencjalnymi zainteresowanymi i odbiorcami, tylko po to, aby docierało do odbiorców. 
Jakiś czas temu słyszałem, nie pamiętam okoliczności, pojęcie Ewangelii głoszonej na dachach. To sformułowanie bardzo trafnie odzwierciedla istotę, początki głoszenia Dobrej Nowiny. A było to może nie tyle na dachach, ale w katakumbach – przesłanie jednak jest jasne: na początku Ewangelia była głoszona jakby w drugim obiegu. Pewnie – apostołowie występowali publicznie, głosili płomienne przemówienia, natchnieni mocą Ducha, Paweł występował na aeropagu. Ale to wyjątki w początkowym okresie chrześcijaństwa. Dopiero po jakimś czasie Kościół mógł działać otwarcie, wycierpiawszy najpierw ze strony ówczesnych władz wiele, przez pierwszych 300 lat obfitując w heroicznych męczenników. 
Jezus wzywa dzisiaj do otwartości, jawności postępowania. Zresztą, nie jest to nic dziwnego. Z czym kojarzy się szeptanie, delikatne skinienia głową, komentarze za czyimiś plecami? Z niczym pozytywnym – z obgadywaniem, komentowaniem, oszczerstwami, bardzo często słowami których człowiek wprost by nie powiedział w twarz temu, kogo dotyczą, bo albo są oczywistym kłamstwem, albo zdecydowanie rozbudowanym za pomocą fantazji przekazem czegoś, co faktycznie było zupełnie inne. To, co jest prawdziwe, autentyczne, dobre – nie musi być ukrywane, powinno być mówione wprost i bezpośrednio. 
Mówienie prawdy chyba nigdy, jak dziś, nie było piętnowane. Poprawność polityczna to sformułowanie używane bardzo często, może i nadużywane – ale niestety stało się synonimem działania w sposób z punktu widzenia np. wartości, jakie osoba deklaruje, całkowicie niezrozumiały. No bo jak inaczej nazwać obrazek, gdy ktoś deklaruje się jako chrześcijanin – a optuje za metodą in-vitro, święceniami kapłańskimi kobiet, błogosławieniem związków homoseksualnych, legalizacją narkotyków i używek? Nawiązywanie i apelowanie o wierność sprawdzonym przez 2000 lat zasadom i wartościom, na których powstawały i zmieniały się, dojrzewały współczesne państwa – w tym także Polska – nazywa się zacofaniem, utożsamia z prostactwem, brakiem wykształcenia, zaściankowością myślenia i brakiem ambicji. 
 
Ambicji – ale do czego? Do tego, aby człowiek pokazał Bogu środkowy palec i dał do zrozumienia, że nie jest mu On do niczego potrzebny? Wystarczająco dużo osób tak postępuje, pozostając w błędnym mniemaniu, że moje na górze. Ich sprawa – na siłę ich nie przekonasz, że są w błędzie, musieli by najpierw sami chcieć to zrozumieć. Ambicji do osiągnięcia szczęścia? Ale Bóg nie stoi ku temu na przeszkodzie. Co więcej – pójście drogą, jaką On proponuje każdemu człowiekowi, drogą dla każdego z nas indywidualną i dostosowaną do naszych predyspozycji, ale z rozwijaniem ich sprawdzonymi metodami ewangelicznymi, wiernością zasadom, jakie ustanowił Jezus – to najprostsza i właściwie jedyna pewna droga do tego szczęścia osiągnięcia. Żeby być szczęśliwym, nie trzeba Bogu nic udowadniać. 
Nie mamy się czego obawiać. Wytykanie palcami boli tylko przez chwilę. Bo skąd się bierze? Z braku – tej prawdziwej – tolerancji, na pewno. Może z wyrzutów sumienia – że wytykający też niby to jest chrześcijaninem, katolikiem, ale nie wypada, nie opłaca mu się przyznać do tych zasad i wartości, które ja prezentuję? U Boga nie jest tak, że pierwszy jest ten, kto głośniej krzyczy, albo pierwszy staje do kamienowania – dosłownie czy w przenośni – kogoś innego. Bóg dzisiaj wskazuje nam – nie bój się tego, który ciało poharata, ale tego, który duszę może zatracić. Tylko ona ma tak naprawdę znaczenie – ciała i nic materialnego nie zabierzesz ze sobą na drugą stronę życia – czy będzie ono wiecznością z Bogiem, czy zatraceniem. 
Fenomen Boga polega na tym, że tak samo kocha każdego z nas, jak i każdego z osobna. Zbawił wszystkich ludzi, ale nie przestaje z miłością pochylać się nad każdym indywidualnie, starając się dla każdego jak najlepiej, kierując na właściwą drogę, umożliwiając rozwój i realizację siebie. Obrazkowo – wie, ile tych włosów na głowie mamy, czyli coś, czego my sami nawet nie jesteśmy świadomi.
I jeszcze jedna myśl z czytania: W Nim również uwierzyliście i zostaliście opatrzeni pieczęcią Ducha Świętego, który był obiecany. Dzisiaj, w erze maili, facebooka, chatów, gadu-gadu – tradycyjna korespondencja w przypadku większości trafia do lamusa. Zaryzykowałbym – osoby kilkunastoletnie najpewniej w życiu nie napisały tradycyjnego listu, na papierze, własnoręcznie. Zanika też tradycyjne znaczenie pieczęci – potwierdzanie, gwarant prawdziwości tego, co opatrzono pieczęcią. Pewnik jakiś. Dowód, uwierzytelnienie. 
My jesteśmy – każdy z osobna i wszyscy razem – dla Boga tak ważni, że uwierzytelnił nas pieczęcią Ducha Świętego. Jak? W sakramentach. I cały czas pragnie tę pieczęć odnawiać – spowiedź, Komunia św., Eucharystia, modlitwa. Bóg w nas wierzy tak bardzo, że sam potwierdza, daje rękojmię naszej wyjątkowości i dobroci. Tylko, że aby ta pieczęć nie była tylko jakimś reliktem, czymś bezwartościowym – musi być podstawa tego potwierdzenia, uwierzytelnienia. Wiara, która nie kończy się na niedzielnej czy świątecznej tylko Mszy, ale sięga dalej i przenika całość mojego istnienia. 
>>>
Nie tak dawno – nieco ponad miesiąc temu – napisałem o dwóch osobach, które dotknął krzyż choroby. Jedna z nich już wtedy przegrała walkę – pisałem o tym, że mama Z. umarła po 2,5-letniej walce z rakiem. I że wierzę, iż ta druga, u której nowotwór dopiero zdiagnozowali, wygra walkę, choć rokowania były dość mało optymistyczne. 
Tak sobie szedłem wczoraj, wracając z pracy, i modliłem się różańcem, i myślałem właśnie o tej osobie. W poprzednim tygodniu diagnoza zabrzmiała – bez szans, będzie cud, jak do końca roku dożyje. Czy ta decyzja do niej docierała? Rodzina powiedziała, że rokowania nie są najlepsze, ale nie ujawniła wszystkiego. Tylko że mi się wydaje, że taki człowiek czuje, że koniec się zbliża, że niedługo umrze. W tym tygodniu nie było z nią już kontaktu – oddychała, czasami jęczała z bólu (za dużo przerzutów). Miał odwiedzić ją ksiądz z Komunią, ale rodzina odwołała – z chorą nie było już kontaktu. Na dniach udało się zorganizować jej pobyt w hospicjum, gdzie miała by lepszą, bardziej fachową opiekę, niedaleko od domu – wczoraj po nią przyjechali, ale została w domu, bo lekarz stwierdził, że nie przeżyła by podróży… 
Wieczorem dowiedziałem się od żonki, że zmarła. Mniej więcej (albo nieco po) w momencie, gdy się za nią modliłem… Kto by pomyślał. Rok z hakiem wstecz bawiła się z nami na weselu, sam nie raz z nią tańczyłem. 
Odejść — by dłużej pamiętać
wiewiórki co kabaret przeniosły na cmentarz
pies co wył przez megafon tak na rząd się wściekał
łzy co płynął z nieba jak z kaczkami rzeka
ktoś kto tak umarł by inny uwierzył
spokój —- gdy się na rozpacz popatrzy z daleka
(śp. x Jan Twardowski)