Puste miejsca przy stole

Niesamowite. Moje małe odkrycie ostatnich kilku dni, kiedy wrzuciłem na mp3 i słucham sobie repertuaru związanego już z Bożym Narodzeniem. Piosenka tkwiła tam, lekko licząc, od jakiś 5 lat – i chyba ani razu jej nie przesłuchałem. 

A nadzieja znów wstąpi w nas.
Nieobecnych pojawią się cienie.
Uwierzymy kolejny raz,
W jeszcze jedno Boże Narodzenie.

I choć przygasł świąteczny gwar,
Bo zabrakło znów czyjegoś głosu,
Przyjdź tu do nas i z nami trwaj,
Wbrew tak zwanej ironii losu.

Daj nam wiarę, że to ma sens.
Że nie trzeba żałować przyjaciół.
Że gdziekolwiek są – dobrze im jest,
Bo są z nami choć w innej postaci.

I przekonaj, że tak ma być,
Że po głosach tych wciąż drży powietrze.
Że odeszli po to by żyć,
I tym razem będą żyć wiecznie 

Przyjdź na świat, by wyrównać rachunki strat,
Żeby zająć wśród nas puste miejsce przy stole.
Jeszcze raz pozwól cieszyć się dzieckiem w nas,
I zapomnieć, że są puste miejsca przy stole.

A nadzieja znów wstąpi w nas.
Nieobecnych pojawią się cienie.
Uwierzymy kolejny raz,
W jeszcze jedno Boże Narodzenie.

I choć przygasł świąteczny gwar,
Bo zabrakło znów czyjegoś głosu,
Przyjdź tu do nas i z nami trwaj,
Wbrew tak zwanej ironii losu. 

Przyjdź na świat, by wyrównać rachunki strat,
Żeby zająć wśród nas puste miejsce przy stole.
Jeszcze raz pozwól cieszyć się dzieckiem w nas,
I zapomnieć, że są puste miejsca przy stole.

Nie wstydzę się tego – kiedy pierwszy raz ją słuchałem, a było to pewnie niewiele po 6:00, kiedy stałem na ciemnym peronie, czekając na transport, łza zakręciła się w oku. Dokładnie oddaje to, co czuję ja i co pewnie odczuwa każdy, kto stracił kogoś bliskiego w tych wyjątkowych dniach – kiedy, jak śpiewa Beata Rybotycka, stawić będzie trzeba czoła cieniom osób nieobecnych, po których tak wiele zostało: wspomnienie głosu, po którym ciągle jakby dosłownie drżało powietrze, puste miejsce przy stole (i wcale nie w tym sensie, że tradycyjnie przygotowane dla gościa, który może nadejść).
Są też optymistyczne akcenty – prawda o tym, że choć odeszli, to jednak tym razem żyją wiecznie, bo (jak mówi 1 prefacja o zmarłych w Mszale Rzymskim) „W Nim [Jezusie] zabłysła dla nas nadzieja chwalebnego zmartwychwstania i choć nas zasmuca nieunikniona konieczność śmierci, znajdujemy pociechę w obietnicy przyszłej nieśmiertelności. Albowiem życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy, i gdy rozpadnie się dom doczesnej pielgrzymki, znajdą przygotowane w niebie wieczne mieszkanie”. Zmienia się po ludzku, ale się nie kończy. 
Ale my mimo wszystko wierzymy nadal – w to kolejne, choć przecież to samo, Boże Narodzenie. Wbrew czemuś, co faktycznie może być uznane za ironię losu – a co ja przez pewien okres po odejściu Mamy w czerwcu nazywałem niesprawiedliwością: jak to, pijaczki, wyrzutki, złodzieje żyją dobrze i dożywają starości, a Mama odeszła przed sześćdziesiątką… Teraz, z perspektywy tego pół roku odbieram to w pewnym sensie jako właśnie ironię losu – wierząc głęboko w sercu, że Bóg miał w tym jakiś plan, a ona żyje w Nim wiecznie już bez tego cierpienia, którego tutaj doznawała w ostatnim czasie w związku z chorobą. 
Bo Bóg daje wiarę, że to ma sens – my nadal tutaj, oni (ci, którzy już odeszli, w tym Mama) tam, u Niego, na wiecznej wigilii i świętowaniu. Bóg ich, zmarłych, przytula już do swojego serca – a do nas jako Syn Boży przychodzi i trwa, przynosząc radość betlejemskiej szopki, także widząc cierpienie z powodu tego, że kogoś bliskiego, kochanego, nie ma już przy wspólnym stole. Jezus przynosi wiarę i nadzieję, że ta nasza rozłąka – my tutaj, oni tam – ma sens i zmierzamy w tym samym celu, gdzie się spotkamy, a gdzie dzisiaj oni na nas czekają. Maleńka Miłość przychodzi, aby wyrównać rachunki strat – nie zastąpi Mamy ani nikogo innego, ale przychodzi z tą samą wiarą, uczyć nadziei i podzielić się miłością. 
Paradoksalnie – nie tylko zmarła Mama, ale i Tata obchodzą w Wigilię swoje imieniny. Odwiedzimy ją na cmentarzu, złożymy życzenia – a potem, wieczorem, pewnie gdzieś tam popłynie niejedna łza, że jej tak po ludzku już z nami nie ma. I będziemy prosić, aby nadzieja przychodzącego Jezusa ukoiła ból i pozwoliła cieszyć się tymi świętami, tym co Jezus przynosi dla każdego z nas. 

Mędrcom dziwacznie objawiony

Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski? Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon. Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł: Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny. (Mt 2, 1-12)

Spóźniony, jak zwykle, bo o tydzień – to o Objawieniu Pańskim.
W tym tekście bardzo łatwo pominąć to, co najważniejsze, skupiając się na typowo historycznych rozważaniach. Magowie? Królowie? Czarodzieje? Co to za gwiazda? Kometa Halleya? Supernowa? Sprawy teoretycznie dzisiaj możliwe – z punktu widzenia astronomii – do wyjaśnienia z bardzo dużym prawdopodobieństwem (ze 2 tygodnie temu w GN był m.in. świetny wywiad z jezuitą, który przez lata był szefem watykańskiego obserwatorium astronomicznego w Castel Gandolfo). Wiemy, że datowanie jest błędne – i że Jezus urodził się… na kilka lat przez narodzeniem Chrystusa, jak to dzisiaj mówimy. Detal. A to, co widzieli mędrcy (to określenie najbardziej mi odpowiada) na niebie? Bez znaczenia – jedno jest pewne: po ludzku było to zjawisko, jakiego ówcześni wcześniej nie doświadczyli, zwracające uwagę, wyjątkowe. Zwiastujące coś niesamowitego – radość wielką?
Nie ma też znaczenia, co oni przynieśli Jezusowi. Wędrowali, zabierając z rodzinnych stron – jak podaje tradycja – kadzidło, mirrę i złoto. Dzisiaj można by powiedzieć – to, co najcenniejsze. Wiarę? To chyba za daleko, jej jeszcze wtedy nie było – wiedzieli, że nadchodzi Wielki Król, ale czy już wierzyli? Na pewno nadzieję, która uskrzydla i pozwala pokonać to, co wydaje się mnie w danej chwili przerastać. Na pewno miłość, która uzdalnia człowieka do rzeczy niesamowitych, wypełnia pustkę i łączy. A ten trzeci? Hmm, może pokój? Ten, którego tak bardzo dzisiaj – w naszych sercach, podzielonych kłótniami, ale także po prostu na świecie, choćby na Bliskim Wschodzie, tak straszliwie brakuje w niewyobrażalnych dotąd rozmiarach? Nieśli to, co było dla nich najważniejsze, czym najbardziej chcieli uhonorować Nowonarodzonego. To wyzwanie dla nas – co my Mu ofiarowaliśmy? Nowe drzewko, obwieszone błyskotkami, lametami i toną lampek, plus jakieś gadżety w oknach i przegiętą dekorację świetlną na balkonie czy w ogrodzie (bo sąsiad przecież nie może mieć lepszej…)? Pamiętaliśmy o opłatku w ogóle? Przeczytaliśmy Pismo Święte? Życzyliśmy sobie – w ogóle czy szczerze – czegokolwiek poza tym, co tak paskudnie materialne? Wykorzystaliśmy te kilka wolnych dni na cokolwiek poza maraton telewizyjny i obżarstwo, poszliśmy w ogóle do kościoła? Wielkość mędrców polegała na tym, że poznali w Jezusie Boga – skoro, jak wskazuje pismo, otrzymali Boże polecenie i usłuchali go, aby nie wracać do Heroda i nie ułatwiać mu eksterminacji konkurenta. Uznali, że oto powitali na świecie po prostu Pana. 
Prawda o betlejemskim przełomie przytłacza dzisiaj niesamowicie, wręcz w ogóle nie pasuje do obecnego postrzegania świata. Król królów i Pan panów – w żłóbku, biednie, byle jak? Co to w ogóle miałby być za król – bo chyba nie ludzi sukcesu, takich jak ja… Niektórym się to w głowie nie mieści. Niektórzy, w myśl jakiejś chorej poprawności, gotowi są – jak Herod – zrobić wszystko, żeby – paradoksalnie – świętując, nie wymawiać w ogóle i unikać wizerunku Tego, którego świętują (wystarczy posłuchać o sytuacji bodajże z Brukseli). I odwrotnie – są tacy, którzy w świętowaniu Narodzenia zapominają, że to dopiero początek drogi, do gorzkiej prawdy krzyża i zbawczego poranka pustego grobu – bez których świętowanie betlejemskiej nocy nie miało by żadnego sensu. 
A Jezus? On po prostu jest. Przyszedł i czeka, czasami z trochę przesadzonym tandetnie uśmiechem i ekstatycznymi oczkami wzniesionymi w niebo (nic nie poradzę, niektóre jezuski w żłóbkach są straszne…). Właśnie, po prostu jest. I w tym swoim byciu pragnie stać się częścią twojego życia, twojego bycia – dać się poznać tobie – żeby to bożonarodzeniowe świętowanie nie było jakimś dziwacznym oddawaniem hołdu nie wiadomo w sumie komu i po co – ale autentycznym świętowaniem z Bogiem i przyjacielem zarazem. Stąd ta pełna nazwa – Objawienie Pańskie – co mało kto kojarzy z potocznym Trzech Króli. Bóg się objawia, przychodzi, zaprasza do siebie – co dalej? Twój ruch.