Z założenia nie zamierzam poruszać tutaj żadnych kwestii politycznych – bo nie temu ma służyć ten blog. Natomiast o tej konkretnie sprawie chciałbym napisać, natomiast w kontekście wiary właśnie. Trochę myślałem, czy to napisać, czy nie. Kilka zdań dosłownie. Ale pewne rzeczy trzeba, moim zdaniem, powiedzieć jasno.
Czasy Grudnia 1981 roku, okres Solidarności to dla mnie kwestie znane właściwie z opowieści i jakieś tam mocno mgliste wspomnienia małego dziecka. Nic dziwnego – co więcej może pamiętać osoba, która w momencie upadku komuny miała 4 lata? Nie budzi jednak wątpliwości, że – oczywiście, nie sam i w pojedynkę – Lech Wałęsa odegrał w tej historii (nie gdybaniu „co by było, gdyby…” – ale w tym, co się wydarzyło, ze wszystkimi konsekwencjami) rolę pierwszoplanową, co dzisiaj, ćwierć wieku później nadal powoduje, że to w sumie jedyny Polak szerzej rozpoznawany za granicą, poza św. Janem Pawłem II. Pomijam – celowo – kwestię jego prezydentury, przegranych z hukiem drugich wyborów prezydenckich i różnych późniejszych wypowiedzi w kontekście wydarzeń politycznych.
W tym kontekście pojawia się – i to nawet w formie memów – zarzut, że Wałęsa się złamał, podpisał, więc należy go całkowicie potępić. Nie to co Jarosław Kaczyński – przecież są dokumenty, że odmawiał, można je z dumą pokazać. Świetnie. Tylko czy przy tym zestawianiu i porównywaniu sędziowie i osoby zabierające głos mają na uwadze równocześnie tło, okoliczności wszystkiego: to, że Jarosław Kaczyński to osoba samotna, Wałęsa z żoną i dziećmi. Wałęsę zamknęli (z donosu przełożonego w zakładzie pracy), na pewno przekonywano go o zdradzie innych związkowców, że ktoś kogoś wsypał, że ktoś donosił, że inni już podpisali, więc on też by mógł. Nie próbuję sobie nawet wyobrazić, jak się czuł taki człowiek w podobnej sytuacji, sam, odizolowany, osaczony, a przy tym w gruncie rzeczy (w przeciwieństwie do któregokolwiek z Kaczyńskich – wykształconych, z tytułami doktorskimi) prosty robotnik. Nie uważam, że zrobił dobrze – bynajmniej; uważam za to, że wielu postąpiło by dokładnie tak samo w jego położeniu, i tak naprawdę trudno mieć o to pretensje. Dopiero kilka lat później powstawały ustalenia, swoiste instrukcje, jak opozycjoniści powinni się zachować w takiej sytuacji.
Tym bardziej, że – jak mówią wprost historycy – o ile można mówić o jego współpracy w pierwszej części lat 70., to nie ma żadnych dowodów, aby do takowej dochodziło w okresie późniejszym, a tym bardziej w latach 80. Wtedy, od połowy lat 70. Wałęsa – co wynika z tych dokumentów – odmawiał współpracy. Nie mam wątpliwości, że tym, co zrobił i ile dokonał później, niejako zmazał fakt podpisania współpracy i tego, że coś donosił.
Żeby było jasne: nie twierdzę, że Lech Wałęsa to bohater bez skazy, krystaliczny, idealny – takich nie ma. Ale uważam, że za dużo w tym wszystkim jest pewności, wyrokowania, oceniania, podejścia zero-jedynkowego. Zostawiam miejsce na to, o czym możemy nie wiedzieć i nie rozumieć, i nie wszystkie skomplikowane niuanse tamtych czasów są dla mnie jasne (a obawiam się, też dla niektórych z tych, którzy publicznie w tej sprawie się wypowiadają).
Mnie zastanawia – a może dosadniej: zniesmacza – cała forma tej sytuacji, kontekst: bomba, news, świetny tytuł, dobrze się sprzeda. Towar, sensacja, a nie historia, dylematy czy dramat człowieka. Instytut Pamięci Narodowej opublikowął te rewelacje, wypuszczono bombę w momencie, kiedy Wałęsa przebywał w Wenezueli (o czym zainteresowani wiedzieli z pewnością z wyprzedzeniem). Nie umożliwiono mu dostępu do dokumentów, z poparciem eskpertyzami i opiniami, aby sam niejako miał możliwość zajęcia wobec nich stanowiska przed opublikowaniem – a powinien mieć do tego prawo, i ewentualne publikowanie ich, jak to miało miejsce, powinno nastąpić dopiero, gdyby sam Wałęsa odmówił odniesienia się do nich. Tymczasem tutaj, za plecami głównego zainteresowanego, otwarto teczkę TW Bolka, stawiając w sposób dorozumiany znak równości pomiędzy tym agentem a Wałęsą.
Tu postąpiono zupełnie inaczej – a znany z temperamentu Wałęsa po prostu próbuje się bronić, dość nieporadnie, bo poczuł się jakby osaczony. Czy ktoś w jego sytuacji poczuł by się inaczej? I czy w ogóle w takich okolicznościach brałby pod uwagę, żeby coś wyjaśnić, okazać skruchę? Jakoś nie sądzę. Do tego z kuriozalnym podaniem w głównym wydaniu wiadomości telewizji publicznej informacji o zweryfikowaniu autentyczności podpisów byłego prezydenta przez grafologów – co dzień później okazuje się kompletną bzdurą, ale o czym już na antenie nie powiedziano, ograniczając się do lakonicznego wpisu na jednym z serwisów społecznościowych: żenada, totalny brak profesjonalizmu i pokazanie braku obiektywizmu w sprawie.
Dziwnie i niezrozumiałe jest dla mnie działanie polskich duchownych w tym temacie – chociażby mojego biskupa diecezjalnego. Uderzanie w taki ton, że tylko prawda wyzwala (J 8, 32) – czyli jeżeli Wałęsa cokolwiek podpisał i współpracował, to on jest ten zły, i tak powinien go potraktować każdy dobry katolik. Przy równoczesnym – zastanawiająca wybiórczość – pominięciu innego ewangelicznemu fragmentu o tym, że grzesznika najpierw należy upomnieć w cztery oczy (Mt 18, 15), i dopiero dalej, w braku poprawy inne działania. Czyli ocena – znowu, zero-jedynkowa. Czy to jest rola duchownych i to powinni zrobić w takiej sytuacji? Czy raczej właśnie przypomnieć o Bożym Miłosierdziu i zachęcić do modlitewnego wsparcia Wałęsy w sytuacji konieczności konfrontacji i zajęcia stanowiska odnośnie upublicznionych dokumentów. Tego nie ma.
Dlatego – jak to uczynił w tamtych dniach bp Grzegorz Ryś – swoją aktywność w tej materii ograniczę do tylko (aż?) jednego. Modlitwy za Lecha Wałęsę i jego najbliższych – bo to dla nich na pewno trudny czas. A może także za tych, którzy w mediach najbardziej angażują się w tej sprawie – o wyczucie, opamiętanie, mniej zapalczywości i gwałtowności z nastawieniem na sprzedawalność tematu, a więcej rozwagi. O, miłosierdzia – skoro mamy taki rok. Do Miłosierdzia Boga nam daleko – ale czasami wystarczy je okazać jako człowiek, drugiemu człowiekowi.