Jan Paweł II jest błogosławiony

Już tamtego dnia (w dniu pogrzebu) czuliśmy unosząca się woń świętości, a Lud Boży na różne sposoby okazywał swoją cześć dla Jana Pawła II. Dlatego chciałem, aby – przy koniecznym poszanowaniu prawa Kościoła – jego proces beatyfikacyjny przebiegał w sposób możliwie najszybszy. I oto nadszedł oczekiwany dzień; przyszedł szybko, ponieważ tak podobało się Bogu: Jan Paweł II jest błogosławiony.
W te słowa Benedykta XVI, w tę wczorajszą uroczystość przedpołudniową na Placu św. Piotra w Rzymie wpatrywały się chyba oczy całego świata. W 6 lat i miesiąc po śmierci, po wręcz ekspresowym procesie beatyfikacyjnym – Kościół autorytetem papieża, bezpośredniego następcy zmarłego, zachowawszy wszelkie procedury i wymogi, formalnie potwierdził świętość Karola Wojtyły, polskiego papieża Jana Pawła II. 
Tymi słowami, które zacytowałem powyżej, Benedykt XVI nie tyle zadeklarował pewną prawdę, co wyraził wiarę w to, co wielu z nas (większość?) wierzyła już za życia nowego błogosławionego. Że, przy całej słabości i ludzkiej ułomności, grzeszności, w stopniu heroicznym wykazał się cnotami chrześcijańskimi, żył na co dzień Bogiem, przybliżał tego Boga w sposób niespotykany dla dotychczasowych następców św. Piotra ludziom nie tylko wierzącym, nie tylko katolikom i chrześcijanom, ale całemu światu; swoją bezpośredniością, troską o dobro, prawa i poszanowanie każdego człowieka, bez względu na kolor skóry, przekonania czy status społeczny. Że starał się być nie tylko widzialną głową Kościoła, hen, gdzieś tam na złotym tronie, w otoczeniu wielkiej i dostojnej świty – ale z ludźmi, dla nich i przy nich, niestrudzenie przemierzając świat, docierając na wszystkie kontynenty, aby nie tylko słowem nauczania, ale bezpośrednio swoją obecnością upominać się o prawa człowieka, o godność ludzką, o poszanowanie dla wiary, swobody religijne. A w tym wszystkim był tak bardzo autentyczny, ludzki, zwyczajny, normalny – zero wyniosłości, pychy, wywyższania się, dumy. Apostoł Bożego Miłosierdzia, którego orędzie – za pośrednictwem propagowania objawień s. Faustyny Kowalskiej (sam ją i beatyfikował, i kanonizował) – ogłosił światu, ustanowił II niedzielę wielkanocną Niedzielą Miłosierdzia; i tego właśnie dnia Kościół wyznał wiarę w jego świętość.
Każdy z nas pewnie mógłby powiedzieć, podzielić się jakimś swoim doświadczeniem, przemyśleniem dotyczącym Jana Pawła II. Niektórzy – i wcale tak nieliczni, dzięki jego otwartości – mieli tę łaskę i mogli się z nim zetknąć bezpośrednio. 17.02.2004 w dość niespodziewanych, nawet dla naszej grupki w Rzymie, okolicznościach byliśmy na prywatnej audiencji u papieża, w jego bibliotece w Pałacu Apostolskim. Miało być jedno wspólne zdjęcie… a skończyło się na tym, że każdy podchodził bezpośrednio do fotela, otrzymywał różaniec papieski i jego błogosławieństwo. Przytłaczał mnie tam – skrzywiony, przygnieciony chorobą, a jednak na swój sposób wielki, tytan modlitwy i wiary, z którego dosłownie biła wielka siła. Śmieję się, bo papież powiedział mi – co mogę powiedzieć teraz otwarcie – iż zostanę kapłanem (co uważam za koronny dowód – hehe – na to, że dogmat o papieskiej nieomylności to pomyłka :P), życzył wytrwałości. Niesamowita chwila – trwało to może z minutę, ucałowana dłoń, to przejmujące, świdrujące jakby człowieka na wylot spojrzenie też człowieka, ale któremu Bóg pozwolił zajrzeć do serca, do duszy tych, z którymi się stykał. 
Jan Paweł II sam podczas jednej z wizyt w Polsce prosił: „Módlcie się za mnie za życia mojego i po śmierci”. Dotychczas modliliśmy się o jego beatyfikację, i za niego. Teraz – a pewnie sporo z nas (ja też) już wcześniej – możemy modlić się do niego. Wierząc, że – nie od wczoraj, od beatyfikacji, ale od tamtego 02.04.2005, żyje w szczęśliwości wiecznej, po prawicy ojca. 
Dobrze by było, gdyby na modlitwie – wyciąganiu rękę, wypychając przed Boga Jana Pawła II – się nie kończyło. 27 lat jego pontyfikatu dało nam dużo więcej, niż tylko przykład żywej wiary i autentycznego życia chrześcijańskiego – genialne pisma, listy, adhortacje i encykliki, o tekstach zwykłych przemówień nie wspominając. To ogromne dziedzictwo, niestety, dziś zaniedbywane. Papież widział, że tłumy na pielgrzymkach – tak – ale żeby go słuchać i realizować jego naukę – już gorzej (nie bez powodu w czasie pielgrzymki w 1991 dosłownie grzmiał do Polaków, chyba jedyny raz, gdy u progu wolności zdawali się zapominać o tym wszystkim, o co za komuny walczyli). Niech więc nasza fascynacja Janem Pawłem II, a teraz już także jego kult nie kończą się na flagach, plakatach, obrazkach i innych gadżetach, Barce i kremówkach – ale sięgajmy i czerpmy z tego wielkiego dziedzictwa myśli, jakie nam pozostawił. Nie po to, aby się kurzyło na półkach, ale by do niego wracać.
Ciekawe, ile czasu upłynie do kanonizacji? Kiedy otwarcie procesu?

Non abbiate paura – 33 lata później

Nie bójcie się, otwórzcie, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi.

Dla Jego zbawczej władzy otwórzcie granice państw, systemów ekonomicznych i politycznych, szerokie dziedziny kultury, cywilizacji, rozwoju! Nie bójcie się! Chrystus wie, co nosi w swoim wnętrzu człowiek. On jeden to wie!

Dzisiaj często człowiek nie wie, co kryje się w jego wnętrzu, w głębokości jego duszy i serca. Tak często niepewny sensu życia na tej ziemi i ogarnięty zwątpieniem, które zamienia się w rozpacz. Pozwólcie więc, proszę was, błagam was z pokorą i zaufaniem! Pozwólcie Chrystusowi mówić do człowieka! On jeden ma słowa życia, tak, życia wiecznego. Właśnie dzisiaj cały Kościół obchodzi dzień misyjny, modli się, rozmyśla, działa, ponieważ Chrystusowe słowa docierają do wszystkich ludzi i są przez nich przyjmowane jako posłanie nadziei, ocalenia, całkowitego wyzwolenia. (Homilia podczas inauguracji pontyfikatu, Plac św. Piotra, 22.10.1978)

To papieskie wołanie, to głośne, wymowne i wyraźne Non abbiate paura Jana Pawła II stało się jakby kluczem, programem jego pontyfikatu. Wypowiedział je, mocno akcentując poszczególne słowa, blisko 33 lata temu – z których następne 27 dzielnie, do kresu swych ziemskich sił wcielał w czyn, niósł światu i ludziom w nim żyjącym, bez względu na pochodzenie, wyznanie, prezentowane poglądy, status majątkowy. 
Kto by pomyślał, że odszedł już 6 lat temu. Dla mnie to jak rok wstecz. Czas bardzo szybko leci – a my z nim, nawet bardzo często jeszcze szybciej. A im szybciej biegniemy, pędzimy, wiecznie zasapani, spóźnieni, zagubieni – tym łatwiej się pogubić, tym łatwiej o lęk i zwątpienie. Goniąc zaś, zdobywając różne dobra, coraz bardziej w nie zapatrzeni, boimy się. Czego? Tego, że nas ich ktoś pozbawi. Że nas ktoś prześcignie i następnej gonitwy nie uda się skończyć na równie dobrej, premiowanej pozycji – czy chodzi o sprawy zawodowe, ambicje, plany, czy nawet kwestie relacji międzyludzkich, więzi rodzinnych przyjacielskich (które przecież tak bardzo inne są – ale zagonieni zrównują sobie ich postrzeganie z tym, jak postrzegają i działają w pracy). 
Chrystus wie, co nosi w swoim wnętrzu człowiek. On jeden to wie! Właśnie. Jezus Chrystus, Bóg-Człowiek, nie jest alternatywą, jedną z wielu równie dobrych dróg. Jest tym, który swoje bóstwo napełnił po brzegi człowieczeństwem, który przez swoje człowieczeństwo dokonał odkupienia wszystkich ludzi, żyjących zarówno przed, jak i po Nim. Człowiek może się prawdziwie i w sposób pełny zrealizować tylko idąc tą drogą, którą On wskazuje. 
Nie bójmy się. Albo inaczej – bo strach jest ludzki: bójmy się tego, czego bać się warto, czego bać się można. Wiele jest takich spraw. Ale nie bójmy się Boga, jedynego który stanowi pełną i dokładną odpowiedź na wszystkie pragnienia, lęki i porywy serca. Tej odpowiedzi często szukamy po omacku, pragniemy – a jesteśmy zbyt zaślepieni albo pewni siebie, aby poszukać jej właśnie u Boga. Wystarczy, choć to czasem trudne, się w Niego zasłuchać. Nie zagłuszyć Go, ale pozwolić Mu przemówić do serca człowieka. Tak jak przez cały swój pontyfikat mówił do ludzi, już niebawem, za niecały miesiąc, błogosławiony – Jan Paweł II.

Świętowanie świętości – prawdziwe, czy nadmuchane frazesy?

Sporo – żeby nie powiedzieć, że większość – ludzi od piątku trwa w dziękczynieniu za dar beatyfikacji Sługi Bożego Jana Pawła II. Papież Benedykt XVI w piątek 14.01.2011 podpisał dekret o uznaniu autentyczności cudu, dokonanego za przyczyną Jana Pawła II na s. Marie-Simone Pierre, uzdrowionej – o ironio – z zaawansowanej formy choroby Parkinsona – co de facto zamyka proces beatyfikacyjny i pozwala ustalić i przygotować samą uroczystość beatyfikacji. 

Abstrahując od sytuacji wyjątkowej – ktoś wyliczył, że przez blisko 1000 lat nie było przypadku aby papież osobiście wynosił do chwały ołtarzy własnego poprzednika na Tronie Piotrowym – czy też uchylenia przez papieża wymogu upływu 5 lat od śmierci kandydata na ołtarze, aby móc otworzyć proces beatyfikacyjny, Benedykt XVI jakby zaskoczył nieco datą, wybraną dla dokonania uroczystości beatyfikacyjnej. Jak wiemy, nastąpi ona 1 maja – co z pozoru może być datą nic nie mówiącą. Gdy sięgnąć jednak do katolickiego kalendarza liturgicznego – biorąc pod uwagę, jak w tym roku późno obchodzimy uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego – sprawa staje się jasna: jest to II niedziela po Wielkanocy, czyli ustanowione właśnie przez Jana Pawła II święto – Niedziela Miłosierdzia Bożego. Data więc pięknie wpasowuje się w to, na co szczególny akcent kładł w swoim pontyfikacie Sługa Boży – a więc przypomnienie, odkrycie na nowo przesłania Bożego Miłosierdzia, otwartego na każdego człowieka w każdym czasie. Papież mówił bowiem: 
Nic tak nie jest potrzebne człowiekowi, jak miłosierdzie Boże – owa miłość łaskawa, współczująca, wynosząca człowieka ponad jego słabość ku nieskończonym wyżynom świętości Boga. (Łagiewniki, 7 VI 1997)
W bazylice św. Piotra rozpoczęto prace nad przeniesieniem ciała Jana Pawła II z Grot Watykańskich do kaplicy św. Sebastiana, w prawej nawie świątyni, między Pietą Michała Anioła a kaplicą Najświętszego Sakramentu – informuje agencja I-Media. Przeniesienie ciała Jana Pawła II nastąpi po beatyfikacji. 
Taka ciekawa uwaga – może smutna nieco. Przeglądałem blogi, patrzę na wpisy na nich od piątku właśnie, i co? Niewiele osób poświęciło temu wydarzeniu w ogóle miejsce, zwróciło na nie uwagę – może z 5. A ile zostało od tamtej pory napisane? Sporo – widać wyraźnie (blogi mam uszeregowane wg kolejności najnowszych wpisów). 

Nie chcę wchodzić w detale – ale nie podoba mi się bardzo medialna niby to ogólnonarodowa tendencja do wzniosłych słów i haseł, jaka powróciła w momencie ogłoszenia publicznie nowiny o zakończeniu procesu beatyfikacyjnego. Powróciła? Tak, widzieliśmy prawie to samo, gdy Jan Paweł II odchodził w kwietniu 2005, niespełna 6 lat wstecz. Wyglądało to pięknie, rodziło nadzieję na trwałą przemianę w ludzkich sercach – w naszym kraju i nie tylko – na zmianę języka debaty publicznej, polityki, na odnalezienie na nowo szacunku dla siebie nawzajem, wyjście ponad nasze własne uprzedzenia, małostkowe uczucia, które tak często nami kierują i prowadzą do głupot, których własna duma nie pozwala potem naprawić… i naprawienie wielu innych spraw.
Dlaczego mi się nie podoba? Bo jest sztuczna. Bo jest bez pokrycia. Bo, niestety, nic na trwałe nie zmieniła, co widzimy do dzisiaj. Pada wiele pięknych i wzniosłych słów, wszyscy sobie przytakują, ściskają się nawzajem, obiecują wielkie zmiany… a prędzej czy później i tak wracają do robienia swojego, tak samo jak wcześniej. Piękne pustosłowie. No tak – bo przecież dzisiaj wszyscy się cieszą, KEP wzywa do modlitwy i dziękczynienia. 
Może to i ostre słowa – nie neguję jednak radości biskupów, księży, i części z nas świeckich… Ale tak naprawdę – czy w ogóle i z czego cieszy się teraz przeciętny człowiek? Czy dla niego to w ogóle coś znaczy, poza obowiązkowym tematem w wiadomościach, serwisach informacyjnych w radiu i internecie? W końcu – cieszymy się przecież także, i to w skali kraju, narodu, jak reprezentacja piłkarska wygra jakiś mecz (fakt – rzadkość w ostatnich latach), albo np. Adam Małysz wygra jakiś turniej. Czy to jest prawdziwa radość? Moim zdaniem – nie, bo to zwykłe odczucie jakby przyjemności, zadowolenia, z radością nic nie mające wspólnego. 
Jeżeli się cieszymy – to przyczyna musi być głęboko, w środku, w nas. Nie dlatego, że – jak pewnie większość świata – uważaliśmy Jana Pawła II za dobrego człowieka. Jeśli radość – to wdzięczność Bogu za osobę Jana Pawła II, za jego pontyfikat, za jego życie, za wszelkie dzieła które zainspirował, za nadzieję jaką dał wszystkim ludziom i każdemu z osobna tym, co pisał, mówił, robił, jaki dawał przykład. Jeśli radość – to dlatego, że cenimy Jana Pawła II jako wzór świętości, człowieka dobroci i modlitwy, orędownika pokoju, sprawiedliwości i miłosierdzia. 
Nie dlatego, że fajnie się na taką osobę patrzy – tylko że ta osoba ma być i staramy się, aby dla nas samych była inspiracją. Staramy się, aby jego idee – a właściwie idee i przesłanie Kościoła, Boga, Jezusa – żyły w nas, były przez nas realizowane. Jan Paweł II inspiruje i wskazuje drogę – ale nie do biernej radości i przyklaskiwania, ale konkretnych działań i decyzji, jakie sam podejmuję. Radość z wyniesienia go na ołtarze wtedy może być i jest prawdziwa, gdy to, co łączy mnie ze Sługą Bożym to coś więcej niż przynależność do  tej samej wspólnoty Kościoła czy nawet ta sama narodowość.
Niestety, nie ma co liczyć na jakieś wielkie zmiany w skali kraju, Europy czy świata… To przykre, ale tak jest. Ludzie pogadają sobie, pozachwycają się – i będą dalej robili swoje, jak dotychczas. Ważne jest to, czy wydarzenie – beatyfikacja – mnie samego zmieni. Osobiście uważam i wierzę w świętość Jana Pawła II, bez względu na to, czy Kościół ją formalnie zatwierdzi (a raczej – stwierdzi), ale cieszę się bardzo, iż tej sprawiedliwości stało się zadość, wbrew bardzo licznym, po śmierci papieża z Polski, głosom krytyki pod adresem jego personalnie i jego posunięć. 
Nie o obraz z aureolą (takie już od 6 lat sprzedają), czy tony świętych obrazków jakie lada moment zasypią każdego w każdym kościele, jako dodatki do katolickich tytułów, książek – nie o nie chodzi. Chodzi o uświadomienie sobie znaczenia prawdziwej świętości – nie tyle samego Jana Pawła II, co tego, że świętość jest wyzwaniem i zadaniem dla każdego z nas, i nie trzeba być papieżem, aby ją osiągnąć. I do tej świętości wytrwałe i z przekonania dążenie – we własnym życiu, własną drogą, realizując własne powołanie. Dokładnie tak, jak ten, którego Kościół otrzymał jako papieża przełomów tysiącleci, i którego niebawem Kościół wyniesie do chwały ołtarzy.

Jest trudno? Upadamy? Babramy się – czasami w tych samych, często w coraz to nowych – grzechach i swoich słabościach. Ale właśnie Jan Paweł II pięknie wskazuje na nadzieję. Dla każdego: 

Człowiek – każdy człowiek – jest tym synem marnotrawnym: owładnięty pokusą odejścia od Ojca, by żyć niezależnie; ulegający pokusie; zawiedziony ową pustką, która zafascynowała go jak miraż; samotny, zniesławiony, wykorzystany, gdy próbuje zbudować świat tylko dla siebie; w głębi swej nędzy udręczony pragnieniem powrotu do jedności z Ojcem. jak ojciec z przypowieści, Bóg wypatruje powrotu syna, gdy powróci, przygarnia go do serca i zastawia stół dla uczczenia ponownego spotkania, w którym Ojciec i bracia świętują pojednanie. (Reconciliatio et Paenitentia)

Może warto się do czegoś zdeklarować, obiecać coś – nie tyle sobie – co Bogu? Każdy moment jest dobry na zmiany. 

Czytelnicze zaległości

Nadrabiam zaległości książkowe.
W opisie wydawniczym książki na początku czytamy: Historie, na podstawie których Dan Brown mógłby napisać kolejne książki. Zdecydowanie tak – gdyby nie fakt, że Brown pisze powieści, a nie jest historykiem 🙂 Ale myśl bardzo dobra, ponieważ Lecomte – ograniczając zakres i tak dość obszernej (blisko 400 stron) książki – pisząc o samej tylko historii Watykanu w kontekście ciekawostek jedynie XX wieku, stworzył dzieło bardzo ciekawe. Nie tylko dla historyka, który z lubością przebija się przez tomiszcza, w których 1/2 każdej strony to przypisy – właśnie nie. Źródeł nie brakuje autorowi, a książkę – mimo że absolutnie opartą na faktach – czyta się jak dobrą powieść. A to nic innego, jak po prostu prawda o najbardziej zapalnych momentach w Kościele poprzedniego stulecia. 
Nie mam przed nosem teraz spisu treści – a szkoda – ale spróbuję przytoczyć z głowy. Kwestie państwowości Stolicy Apostolskiej (kulisy i tło przygotowywania Paktów Laterańskich), zjawisko księży-robotników (przykład, gdy Watykan – wbrew opiniom biskup – zajął stanowcze stanowisko, które zjawisko to szybko ukróciło, choć nie pogodzili się z tym wszyscy księża-robotnicy), jak to było z tym sługą Bożym Piusem XII i jego nastawieniem w stosunku do Hitlera i nazizmu (a było zupełnie inaczej, niż to funkcjonuje w dużym uproszczeniu – ponieważ papież ten faktycznie zrobił, co mógł, i uratował tysiące Żydów – a podjął decyzję o swojej postawie widząc, jak naziści karali za jakikolwiek sprzeciw, słusznie stwierdzając, że wobec jego głośnego i zdecydowanego sprzeciwu po prostu ucierpieli by na tym chrześcijanie w skali trudnej do przewidzenia – i dlatego milczał), czy Hitler faktycznie planował porwanie i uwięzienie papieża (a planował – była gotowa nawet specjalna procedura jego natychmiastowej abdykacji, gdyby do tego doszło, i powrotu do godności kardynalskiej, aby fuhrer nie mógł wykorzystać nacisków na niego jako głowę Kościoła), arcyciekawy rozdział o okolicznościach powstania encykliki Humanae Vitae traktującej o antykoncepcji (jaka miała być, jakie stanowisko miała przedstawić – a jak to finalnie wyszło) – i wiele innych.
Interesuję się historią Watykanu nie od wczoraj, niejedną książkę o tym przeczytałem – a i tak dowiedziałem się sporo ciekawych rzeczy. Dlatego polecam. Dla cierpliwych – sporych rozmiarów recenzję zamieścił u siebie na blogu Szymon Hołownia, ale interfejs newsweekowy nie umożliwia wyszukania… Więc nie znajdę. Ja polecam serdecznie – bo warto. A cena? Cóż – teraz w modzie jest wydawanie wszystkiego w twardych oprawach, więc to kosztuje. 

Na początek – tak, książka ciekawa, w przeciwieństwie do różnej maści wydawnictw, wypuszczanych ostatnimi czasy, a poświęconych osobie Papieża Polaka. Niestety, taka prawda. Sam na tym (albo poprzednim – bo to ten czas był) blogu pisałem o tym, jaką moim zdaniem cienizną jest książka szumnie zatytułowana Świadectwo, której autorem jest kard. Dziwisz. Cóż, taka prawda. Nic ciekawego, nudna forma, bardzo ubogie opisy – innymi słowy, nie tego czytelnik (przynajmniej ja) oczekiwał po książce człowieka, który 3/4 życia spędził z Janem Pawłem II. Na tym tle choćby wydana przez GW książka autorstwa… tak, fotografa papieskiego, Arturo Mariego, była o wiele ciekawszą lekturą. Naprawdę. Tak, wiem – wiele ochów i achów nad książką Dziwisza czytałem – ale nie wiem, może inne książki czytaliśmy?

Do rzeczy – x Oder napisał naprawdę ciekawą publikację. Dzieli ją jakby na 3, nie do końca dla mnie zrozumiałe, części. W pierwszej mówi o Wojtyle jako człowieku żyjącym w konkretnych czasach, etapach życia przed pamiętnych 16.10.1978. W drugiej – szeroko pojęty pontyfikat, wybrane przez autora wydarzenia. I wreszcie trzecia – papież jako mistyk, w oczach tych, z którymi pracował, ale także jego przyjaciół. Zaskakuje właśnie szerokość spojrzenia – nie czytamy po raz n-ty tych samych historyjek, które o papieżu można znaleźć w milionie innych książek z anegdotami i nie tylko (to że w takich z anegdotami – pół biedy, ale w innych, aspirujących do miana historycznych?), ale o sytuacjach nieznanych, i przede wszystkim pochodzących z ust osób papieżowi najbliższych, wiarygodnych, wskazanych często z nazwiska. 
Przykłady? Proszę – s. 124 – papież umiejętnie osobiście odbija piłeczkę, gdy dziennikarz zapytał o bardzo duże koszty jego podróży i porównując je z kosztami podróży brytyjskiej królowej, wskazując że papież ma zadanie jednak bardziej wzniosłe niż królowa, bo nowina jaką niesie jest niewspółmiernie ważniejsza, bo chodzi o Zbawiciela, który nas odkupił, i właśnie samo to zbawienie kosztowało całą Jego krew. Inny – s. 134 – papież w obliczu tragedii World Trade Center (2001) – i dwa proste słowa: są Twoi. Pełne zawierzenie Bogu, w którego rękach były wszystkie ofiary. Gest całkowitego zaufania – a jednak w jakich okolicznościach, jakby z przypomnieniem Bogu: teraz Ty działaj. Piękne. Wierzył w Boga, ale również nie poddawał się i z Bogiem o tych ludzi, jacy by nie byli, walczył. Dalej – s. 139-140 – kwestia spotkania z przedstawicielami różnych religii w Asyżu (1986), które dla papieża było bardzo ważne nie dlatego, że wielu nawet dostojników Kościoła nie rozumiało idei i sprzeciwiało się mu, ale dlatego że miało zbliżyć do siebie różnych zupełnie ludzi. Nie, nie negowało tego, że to Jezus jest jedynym Zbawicielem człowieka – ale pomagało dostrzec, że promień Bożej prawdy jest w każdej innej religii, która inną zupełnie drogą, ale zmierza w tym samym co Kościół kierunku. 

Kolejny – s. 144 i nn – kwestia ew. emerytury papieża. Jan Paweł II wiedział, że zastanawiał się już nad tym sługa Boży Paweł VI. Czy papież może pozwolić sobie na stan spoczynku za życia? Biskupi przechodzą na emeryturę w wieku 75 lat – papież też powinien? Okazuje się, że decyzję podjął już w 1989 – sporządził dokument, z którego jasno wynika, że w wypadku choroby uznanej za przypuszczalnie nieuleczalną, długotrwałą i która uniemożliwi sprawowanie w dostateczny sposób posługi apostolskiej rezygnuje za wczasu z urzędu Biskupa Rzymu i Głowy Kościoła. Przewidział taką możliwość, i był gotów po ludzku jej sprostać. Można zaryzykować stwierdzenie – gdyby jego choroba pod koniec życia potrwała dłużej, być może bylibyśmy świadkami wprowadzenia w życie tej jego decyzji… I ostatni – s. 194 – stanowisko papieża wobec objawień w Medjugorje. Tak, sam jestem wobec tego bardzo sceptyczny – bo i Kościół nie nakazuje wiary w nie. Czy papież w nie wierzył? Papież przede wszystkim widział w nich kontynuację orędzia Matki Bożej z Fatimy z 1917. W książce znajdują się 2 cytaty o podobnej treści 2 innych osób – każdej z nich papież zadeklarował, że gdyby nie był tym, kim jest, już by był w Medjugorje, aby służyć ludziom, którzy tam przychodzą i szukają wsparcia kapłana, spowiedzi. Nie tyle skupiał się na objawieniach samych w sobie – ale dobru, które z nich wynika dla wszystkich ludzi, którzy tam się nawracają, a temu zjawisku nie sposób zaprzeczyć.

Książka niewielka, ok. 200 stron, przy odrobinie wolnego czasu i zaparciu – lektura na jeden raz. 

Postać, która już za życia wywoływała kontrowersje. Nie mówię o samym Piusie XII, a o jego sekretarce i gospodyni – bo tak należy rolę s. Pascaliny określić. Z książki wynika obraz osoby bezgranicznie oddanej Eugeniowi Pacellemu – od czasów, gdy zetknęła się z nim jako młoda (czasowo z założenia) przydzielona jedna z kilku zakonnic, a która podąża z nim do Rzymu w związku z nominacją na sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej, i pozostaje także po wyborze na papieża w 1939. Kobieta, która specyficznemu – jak by nie spojrzeć – człowiekowi, jakim był Pacelli po prostu organizowała życie, dbała o niego (posiłki, leki, rytm życia, garderoba), troszczyła się o odpowiednią dla niego przestrzeń życiową, aby mógł realizować dobrze swoje zadania. Jaki obrazek wynika z książki? Zaryzykuję stwierdzenie – matkowała mu nieco, co autorka, nie wprost, ale wskazuje dość jednoznacznie (Pacelli był bardzo zżyty z matką, która w pewnym momencie zmarła), ale czego nie uważam za coś z założenia złego. Łączyła ich z pewnością przyjaźń i obustronne oddanie, co autorka nie raz w książce udowodniła. 
Nie jest przesadą to, co o Pascalinie można nie raz i nie dwa razy wyczytać w mniej lub bardziej wiarygodnych źródłach – to ona odpowiadała za to, kto, kiedy, na jak długo i czy w ogóle spotka się z papieżem Piusem, czy w ogóle będzie miał do niego dostęp. Książka pokazuje także piękne przyjaźnie – tak samej Pascaliny, jak papieża –  z kard. Francisem Spellmanem czy kard. Michaelem von Faulhaberem. I przede wszystkim – tytaniczną pracę tej kobiety zarówno na rzecz samego papieża, jak i wielu dzieł charytatywnych Watykanu, przede wszystkim pomocy na rzecz ofiar wojny, czy to w jej trakcie, czy też przez wiele lat po. Jednocześnie – jej trudny charakter, gdy po śmierci Piusa XII musiała powrócić do pracy między innymi siostrami, gdy ciężko jej było wdrożyć się we wspólnotę, gdzie nie miała już decydującego głosu, i zwyczajnie w świecie, który dość szybko wówczas się zmieniał. 

Naprawdę ciekawa historia, bazująca na rzetelnych źródłach. Uważam, że warto do niej sięgnąć. 
>>>
Kto z kim przestaje, takim się staje. Chrześcijanin przestaje z Chrystusem. Z tym, który ma największy wpływ na człowieka. Chrystus przemienia nas od wewnątrz. Promieniowaniem swojej miłości prześwietla to wszystko, co w nas ciemne. Stajemy się podobni do Chrystusa, naszego brata w człowieczeństwie. On nas przebóstwia. (Andrzej Madej OMI, Dziennik wiejskiego wikarego)