Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po ich owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach. (Mt 7,15-20)
Pomimo, że te słowa padły i zostały spisane ok. 2000 lat temu, to wydaje mi się, że my dzisiaj mamy w tym zakresie – rozeznania, co jest dobre i złe – o wiele trudniej niż współcześni Jezusowi.
Trudno powiedzieć, kiedy dyskusja miała miejsce – film na YT opublikowano 07.11.2015, więc zapewne dość niedawno. Wzięli w niej udział: sufragan krakowski, przewodniczący Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji przy Konferencji Episkopatu Polski bp Grzegorz Ryś, z-ca redaktora naczelnego Gościa Niedzielnego ks. Tomasz Jaklewicz oraz dziennikarz Tygodnika Powszechnego Artur Sporniak.
Całość nagrania, a więc całość dyskusji, trwa blisko 2 godziny – pewnie mało kto ma tyle czasu, żeby całość przesłuchać (może na smartfonie w podróży? tak jak ja). Rozmowa jest ciekawa.
Pierwszy wypowiadał się ks. Jaklewicz, który jakby z założenia… w ogóle zanegował możliwość oceny papieża. Dość dziwne, biorąc pod uwagę, że nie zastrzegł jednocześnie, iż ma na myśli wypowiedzi ex cathedra – wiadomo, z nimi nie ma dyskusji, papież wypowiada się jako Głowa Kościoła. Ale inne? Nie chodzi o recenzowanie, skrupulanctwo – ale jakby rozmowę, także stawianie pytań, nawet trudnych. Co w tym złego?
Bardzo fajnie zaczął Sporniak, który rozpoczął od wskazania, że on się papieżem cieszy. Mówił o tym, że papież przybliża Boga człowiekowi, w cudzysłowiu: sprowadza Go na ziemię. Trafnie ujęte, mając na uwadze bezpośredniość Franciszka (równocześnie zaznaczając na marginesie, że mamy – bo mamy – tendencję do uciekania „od majestatu”, chowania się za wysokimi ołtarzami). Wskazał na to także, że papież musi mieć mocną i głęboką relację z Bogiem, skoro od samego początku – znowu, w mojej ocenie trafnie – zabrał się za reformę Kurii Rzymskiej, czyli [to już moja myśl] molocha, nad którym papieże w ostatnich latach po prostu nie panowali, co pokazało życie i szereg afer.
No i wreszcie bp. Ryś, który czuje się odpowiedzialny bardzo za osoby, które biorą Franciszka na poważnie – wprost, w samym sednie tego, co on chce, czyli wyjścia Kościoła do ewangelizacji. O biskupie nie jako „człowieku na koturnach”. Uwielbiam tego faceta 🙂 Przy czym wyraźnie podkreślił, że wszelkie spory „franciszko-podobne” są po prostu obok tego, co jest w Kościele najważniejsze; można je toczyć, o ile się chce, i prawdziwa „robota dzieje się w Kościele gdzie indziej”. Tym bardziej – trafnie – prowadząca dyskusję Dominika Szczawińska stwierdziła po tej – krótkiej, prostej, zamyślonej – wypowiedzi biskupa, że właściwie na tym spotkanie można by skończyć.
Co ciekawe – w mojej ocenie nawiązując do osób jego rozmówców (Jaklewicz i Sporniaka) w jednej z wypowiedzi bp Grzegorz wskazał, iż brał udział w innej rozmowie dotyczącej papieża Franciszka, gdzie wypowiadali się także dziennikarze Paweł Lisicki i Adam Szostkiewicz – a więc, jak to ujął, których „dzieli znacznie więcej niż tych dwóch, którzy siedzą przy tym stole”. Cóż, trudno odmówić – z tą różnicą, że we wspomnianej dyskusji Lisicki z Szostkiewiczem mieli się niejako spotkać i zejść w jednej tezie, zaś w niniejszej rozmowie Jaklewicz i Sporniak zdecydowanie zajmowali odmienne stanowiska, wręcz nie szczędząc sobie złośliwości (o dziwo, głównie ks. Jaklewicz wobec Sporniaka – nieładnie – z powodu czego bp Grzegorz lekko go napominał; ale także Jaklewicz wobec Rysia, czego już w ogóle nie rozumiem).
Bp Ryś przytoczył również sytuację, w której – ponoć jeden z redaktorów Więzi – miał stwierdzić, iż obawia się, że Franciszek zgubi gdzieś po drodze ludzi, którzy go i jego postępowania nie rozumieją – co w ocenie biskupa odzwierciedla lęki dotyczące tego pontyfikatu. Równocześnie, tego strachu nie mają środowiska, które odczytują franciszkowy charyzmat ewangelizacji, słuchają papieża jako człowieka trafiającego w sedno tego, co dla takich osób stanowi ich miejsce w Kościele – więc nic dziwnego, że tak dobrze się tam czują.
Kawałek dalej pada dość ciekawe odniesienie bp. Grzegorza – który nieco przerwał Sporniakowi – mówiąc: „bo wy tam w tym Tygodniu jesteście intelektualistami, i w związku z tym charyzmat wam się wymyka [ich opisom]”. Zdania co do TP są podzielone, ja to pismo cenię, natomiast nie da się ukryć, że czasami także im zdarza się przysłowiowe „robienie wideł z igieł” czy przesada. Natomiast sama wypowiedź – jako spostrzeżenie – niewątpliwie warta zastanowienia.
Jest też świetna wypowiedź, znowu (ha!) biskupa Grzegorza odnośnie tego, że strach przed Franciszkiem to jest strach przed pełnym Kościołem. Chodzi o doświadczenie Kościoła w każdym czasie i każdym miejscu – także dzisiaj, z prorockim Franciszkiem i wyczuciem Ducha Świętego działającego także poza strukturami Kościoła katolickiego (o czym mówił już św. Jan Paweł II). Że poza Kościołem katolickim nie ma „eklezjalnej pustki”, ale jest ekumenizm, czyli wzajemna wymiana darów. Papież łamie schematy – właśnie mając dobry kontakt z prawosławiem czy wspólnotami starej reformacji, ale także prosić np. o modlitwę pastorów z najmłodszych wspólnot protestanckich – co pokazuje, że to właśnie Kościół katolicki ma charyzmat jedności: głowa Kościoła potrafi rozmawiać i spotykać się z ludźmi ze wspólnot, które same ze sobą nie mają kontaktu. Nie można się bać – albo dajemy się prowadzić Duchowi Świętemu, albo nie. Papież rozeznaje – słucha, analizuje, odczytuje sprawy przed Bogiem, prowadząc Kościół w takim a nie innym kierunku – i kiedy rozeznaje, iż coś jest z Ducha, to nic go nie jest w stanie zatrzymać.
Ks. Jaklewicz za to bardzo dobrze stwierdził, że dużą grupą ludzi, którzy „mają problem” z Franciszkiem to… duchowni. Przeszedł następnie płynnie w kwestię synodu o rodzinie – ale to akurat inna kwestia. Słusznie także zauważył, że trudno mówić o „prorockim” pontyfikacie Franciszka tylko z tytułu tego, że przytula dzieci, spotyka się z ludźmi itp. – trudno bowiem nie uznać, że tego samego nie czynili poprzednicy: Benedykt XVI czy Jan Paweł II, więc racze nie ma w tym nic przełomowego samego w sobie.
Potem ks. Jaklewicz wypowiedział bardzo mocne zdanie, że jest grupa ludzi, zaangażowanych w Kościele, która czuje, że traci grunt pod nogami; że Skała (Piotr, papież) przestała być skałą. Znowu nawiązał do synodu, niefortunnej wypowiedzi o królikach, czy też żartach – w ocenie wypowiadającego się – były na granicy dopuszczalnej papieżowi.
Odbił piłkę ponownie biskup Ryś – mówiąc, że księża wszyscy się boją, ale mało który (prawie żaden) nie sięgnął do tekstów źródłowych, w tym wypowiedzi kard. Waltera Kaspera, która legła u podstaw synodalnej dyskusji; prawie nikt nie czytał także lineamentów przygotowanych na synod. I teraz – czy to oznacza, że katolikom usuwa się skała spod nóg, czy też to, co raczyli byli za skałę uważać? Papież zaprasza do czegoś bardzo poważnego – a my oczekujemy prostych i szybkich rozstrzygnięć, od których on się uchyla. Synod to miejsce, gdzie ma objawić się Duch Święty, wobec którego biskupi mają stanąć w posłuszeństwie – i jeśli nie ma się takiej perspektywy, oznacza to „spłaszczenie” Kościoła do poziomu, na którym nie warto się poruszać. Albo przyjmujemy Boga, który prowadzi Kościół, a my chcemy Go słuchać – albo lepiej się rozejść. Propozycja Franciszka do doświadczenie Boga, który jest miłosierdziem – zapraszając do tego doświadczenia w roku jubileuszowym po to, żeby wiedzieć, w jakiej relacji ma być Kościół do człowieka (bo Kościół obok człowieka jest, delikatnie rzecz biorąc, bez sensu). Stwierdził także, że lęk przed synodem można odczytać u dziennikarzy wszędzie – od lewa do prawa – przy braku zaufania do Ducha Świętego, który ma prowadzić Kościół, i w którego właśnie tylko należy się wsłuchać. Nie gadanie o Bogu jako źródle miłosierdzia – ale Jego przeżycie w spotkaniu z Nim, bo tylko to może umożliwić przekazanie takiego doświadczenia innym. A synod? To przesłanie – dokument końcowy – nie jest skierowany do Ludu Bożego, a do papieża Franciszka, oczekując, że zrobi z tym to, co mu Duch Święty podpowie.
Ja starałem się powyżej omówić treść dyskusji mniej więcej w połowie (ok. 45 minuty). Naprawdę, to nagranie warto obejrzeć choćby dla samych tylko wypowiedzi bp. Grzegorza 🙂
Wysłaliście poselstwo do Jana i on dał świadectwo prawdzie. Ja nie zważam na świadectwo człowieka, ale mówię to, abyście byli zbawieni. On był lampą, co płonie i świeci, wy zaś chcieliście radować się krótki czas jego światłem. Ja mam świadectwo większe od Janowego. Są to dzieła, które Ojciec dał Mi do wykonania; dzieła, które czynię, świadczą o Mnie, że Ojciec Mnie posłał. (J 5,33-36)
Ciekawe, bo jakoś nigdy nie zwróciłem uwagi na ten fragment.
Pierwsze słowa mogą zabrzmieć nieco dziwnie. Jednak, kiedy się nad nimi zastanowić, są jak najbardziej sensowne. Do Adwentu pasują, choć wypowiedziane zostały w zupełnie innym momencie. Jezus nie zważa na świadectwo człowieka? Tak – w tym sensie, że nie jest Mu ono potrzebne, aby mógł pełnić swoją misję, aby prawdziwie był Bogiem. Jest Nim, czy nam się podoba, czy też nie. Jan był tym ostatnim z proroków, jedynym – poza starym Symeonem – który wprost wskazał na Mesjasza. Jego świadectwo nie jest, w związku z tymi słowami Jezusa, mniej ważne czy wartościowe. Miał pełną rację – tak, ten był Mesjaszem. Gdyby jednak swego świadectwa Jan nie złożył, czy ktokolwiek inny – Jezus również byłby Nim, tak samo. Bóg może się obejść bez człowieka, jego uznania boskości – a człowiek bez Boga?
Dalsza część tekstu pięknie nawiązuje do, znanej nam, tradycji lampionów, świec i świateł roratnich. Wchodzimy do ciemnego kościoła, oświecając sobie nimi drogę, aby przy dźwięku Gloria in excelsis Deo dopiero świątynia rozbłysła lampami. Pielgrzymujemy więc na te roratnie przygotowania, jak panny roztropne, o których nie tak dawno słuchaliśmy w liturgii. W naszych lampach płonie światło, a serca rozpala to prawdziwe, jedyne w swoim rodzaju światło oczekiwania i wiary zarazem. To światło, którym jest przychodzący i rodzący się Zbawiciel. Jedyne światło, jedyny punkt odniesienia – jak sam stwierdził – w przeciwieństwie do największego nawet proroka, jak Jan Chrzciciel. Każdy jest tylko lampą, przekaźnikiem. Bez źródła – światła – cała reszta nie ma znaczenia, jest bezużyteczna.
Jest jeszcze kilka dni, aby wyruszyć ze swoimi lampami do źródła światła. Zanim Ten, wyczekiwany i wytęskniony, sam przyjdzie.
Gdy wysłannicy Jana odeszli, Jezus zaczął mówić do tłumów o Janie: Coście wyszli oglądać na pustyni? Trzcinę kołyszącą się na wietrze? Ale coście wyszli zobaczyć? Człowieka w miękkie szaty ubranego? Oto w pałacach królewskich przebywają ci, którzy noszą okazałe stroje i żyją w zbytkach. Ale coście wyszli zobaczyć? Proroka? Tak, mówię wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie ma większego od Jana. Lecz najmniejszy w królestwie Bożym większy jest niż on. I cały lud, który Go słuchał, nawet celnicy przyznawali słuszność Bogu, przyjmując chrzest Janowy. Faryzeusze zaś i uczeni w Prawie udaremnili zamiar Boży względem siebie, nie przyjmując chrztu od niego. (Łk 7,24-30)
Dosłownie, ciąg dalszy tekstu, o którym ostatnio pisałem. Jezus zrozumiał, że ludzie mają wątpliwości. Szczerość poselstwa Jana, które dopiero co odeszło, Go w tym utwierdziła. Szukali szczerymi i pałającymi sercami Mesjasza – nie byli pewni, kogo widzą przed sobą. Bardzo chcieli, aby okazało się że On jest Mesjaszem. Ale czy był? Wielu było – wcześniej i później – oszustów, przed którymi sam Jezus nie raz ostrzegał. Więc jak to jest? Kim On jest?
Nie zakołysał trzciną na wietrze – co miało być nawiązaniem do proroctwa Izajasza (Iz 42, 1-3) – dokładnie tak, jak Bóg zapowiadał o „swoim słudze, którego podtrzymuje, wybranym jego, w którym ma upodobanie„. Niewątpliwie, Duch Pański na Nim spoczywał – co Bóg poprzez tego właśnie Ducha wprost oznajmił Janowi w momencie chrztu, gdy nad Janem i Jezusem otworzyło się niebo. Nie krzyczał, nie posługiwał się siłą (z wyjątkiem sytuacji, gdy powyganiał kupczących w świątyni). Nie pasował do wizerunku, image’u żadnego z wielkich tamtego świata – żadnych gustownych i kosztownych szat, korony, berła, kosztowności. Te otrzymał tylko raz, od trzech mędrców, którzy prowadzeni gwiazdą przyszli do Jego miejsca narodzenia. Tylko oni z władców uznali Go jako Mesjasza, i w ten sposób uhonorowali. Zresztą On nie takim chciał być królem, w ludzkim rozumieniu zbytku, władzy, przerostu formy nad treścią, nieograniczonych możliwości i najczęściej oderwania od rzeczywistości poddanych. Jezus chciał i zakrólował w sercach ludzkich – to do nich mówił, i do nich chciał dotrzeć, bez względu na to, do jakiego stanu, narodu czy wyznania należeli ci, którzy Go słuchali.
Prorokiem też nie był. Prorokiem był ten, który Go zapowiadał, i to jak skutecznym. Dziwne, prawda? Swego rodzaju paradoks. Jana uważano za Mesjasza i pytano, czy Nim nie jest – a on wskazywał na Jezusa. Z kolei Jezusa, tego jedynego prawdziwego Mesjasza, uważano za proroka… Tu nie chodziło o żadne konotacje rodzinne, o pokrewieństwo. W wypowiedzianych o Janie słowach Jezus chciał wskazać, jak wielkim był człowiekiem, jednocześnie podkreślając, o ile większym będzie od Jana każdy, kto otrzyma i przyjmie zbawienie.
Ostatnie dni adwentu… Za tydzień i jeden dzień rano ostatnie roraty, a wieczorem już wieczerza wigilijna. Pan jest coraz bliżej. Bliższy wtedy, tamtym ludziom, którym wykazywał, że proroctwa się do Niego właśnie odnoszą. Bliższy też nam. Oby.