Daj Bogu zaowocować w sobie

Strzeżcie się fałszywych proroków, którzy przychodzą do was w owczej skórze, a wewnątrz są drapieżnymi wilkami. Poznacie ich po ich owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach. (Mt 7,15-20)

Pomimo, że te słowa padły i zostały spisane ok. 2000 lat temu, to wydaje mi się, że my dzisiaj mamy w tym zakresie – rozeznania, co jest dobre i złe – o wiele trudniej niż współcześni Jezusowi.

Czytaj dalej Daj Bogu zaowocować w sobie

Beton i poklepywanie

W tym samym czasie przyszli niektórzy i donieśli Mu o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, że to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jerozolimy? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie. I opowiedział im następującą przypowieść: Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł. Rzekł więc do ogrodnika: Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia? Lecz on mu odpowiedział: Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć.(Łk 13,1-9)

Lubimy się podnosić na duchu, pocieszać, poklepywać po ramionach – jest dobrze, a nawet jak nie jest tak dobrze jak by się chciało, to są tacy, co mają gorzej… Bardzo chrześcijańskie, prawda? A jednak. Jak się komuś – w rodzinie, sąsiadowi, koledze – noga powinie, to aż się iskierki w oczach pojawiają: uff, jak to dobrze, że nie ja… i od razu, na jednym oddechu, dodawane – no co, ma za swoje, prawda? Dokładnie tak samo rozumowali tamci z dzisiejszego ewangelicznego obrazka – Piłat tamtych dorwał, a nie nas; tamtym się na łeb wieża zwaliła, to pewnie musieli Bogu podpaść. Tak samo, gdy w innym miejscu Jezus uzdrowił bodajże głuchoniemego – ludzie, można uznać, bardziej zajmowali się tym, za czyje niby to grzechy tamten był „pokarany przez Boga” chorobą. 
Jezus takich zbyt zadowolonych z siebie po prostu betoni – nie ma się z czego głupkowato cieszyć, zmień coś w sobie, albo twój koniec będzie równie marny. Co jak co, ale śmierć jest pewnikiem – być może Zbawiciel miał na myśli to, że tamci nie byli na nią gotowi, nie otworzyli swoich serc przed Bogiem i szli przez życie własną drogą, ewentualnie może oddając Panu Bogu świecę (jak to pobożni Żydzi), a diabłu ten przysłowiowy ogarek. Jak to w znanym polskim przeboju, można powiedzieć, że „życie choć piękne, tak kruche jest” – i to jest rzeczywistość, którą chrześcijanin powinien mieć zawsze przed oczami. Nie po to, aby się bać. Ten, kto poznał Boga, ukochał Go i stawia Jego Słowo na pierwszym miejscu, żyjąc nim, nie ma się czego bać – bo jest po prostu gotowy, i to, czy umrze dzisiaj, za tydzień, czy za 50 lat nie ma znaczenia. Boją się ci, którzy wszystko – w tym Boga – odkładają na to magiczne „później”, na które czasami życia nie starcza, bo potrafi się ono skończyć dla nas i w czasie i w miejscu zupełnie niespodziewanym. „A bo ja myślałem… miałem tyle planów”. A może liczą na coś więcej? Być może, tylko raczej bezpodstawnie. Ciśnie się na na usta to, co zmarłemu bogaczowi z przypowieści o nim i Łazarzu miał powiedzieć Abraham: „jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą” (Łk 16, 31). Objawienie jest kompletne, mamy wszystko podłożone pod nos – i do nas należy wybór, co z tym robimy, oraz wszystkie jego konsekwencje. To się nazywa ładnie wolną wolą – czymś, co nawet Bóg, mimo że większy od nas w sposób absolutnie nie do ogarnięcia, szanuje i nie łamie. 
No właśnie, logika Boża. Zupełnie po ludzku bez sensu, prawda? Pokazuje to pięknie – na nasze szczęście – ostatni kawałek dzisiejszego tekstu, ten o właścicielu winnicy i nieurodzajnym drzewie figowym. Ta sytuacja powtarza się bowiem tak naprawdę w życiu każdego jednego – mnie, ciebie – przy każdym naszym upadku, których, wiem dobrze po sobie, potrafi być niezliczona ilość. Każdego dnia. Mniej lub bardziej bezmyślnie, zamiast wykorzystać szansę i owocować, robimy z siebie takie liche drzewka oliwne, które każdy inny by wyciął w pień i przeznaczył na podpałkę – no bo na co ma stać, skoro nic z niej nie ma? A jednak, znowu ta Boża perspektywa – On lubi pokazywać, że każdy ma w sobie to coś, co pozwala dać dobre owoce; osobną sprawą jest to, że często potrzeba na to bardzo dużo czasu. Bóg jest cierpliwy i liczy na to, że coś z nas będzie. Każde beznadziejne drzewko dostaje swoją szansę, dopóki żyje – ma szansę owocować. 

Tylko że ten czas się kiedyś skończy. Tego nie wiemy, i nie dowiemy się – ile go mam ja, ile masz go ty. Na tym polega zabawa. Tylko że… to nie jest zabawa. Bo stawką jest twoje życie, twoje zbawienie. 

Czas obumierania ziarna

Jak człowiek coś mądrego przeczyta, to warto się tym podzielić. Przytaczam rozmowę z poprzedniego GN (43/2012) w całości. Oryginał tutaj
Na śmierć i życie
O umieraniu każdego dnia i wielbieniu Boga przez zaciśnięte zęby z ks. Mirosławem Nowosielskim rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Chrześcijaństwo ze świętą bezczelnością twierdzi: jesteśmy nieśmiertelni, życie pokonało śmierć. A jednocześnie na każdym kroku słyszymy refren: „Ziarno musi obumrzeć…”.
Ks. Mirosław Nowosielski: – To obumieranie z dnia na dzień przygotowuje nas do życia wiecznego.
Nie ma Ksiądz dość tego obumierania?
– Mam dość (śmiech). Cały buntuję się przeciwko niemu. To naturalne. Jestem pysznym człowiekiem. Ale jednocześnie jest też we mnie ogromne pragnienie bliskości Jezusa. Dlatego desperacko mówię: „Te wszystkie świecidełka to jest nic! Poddaję się”. Ktoś powie: argumentem jest życie wieczne. Nie! Argumentem jest jedność z Jezusem.

Dlaczego Bóg na początku drogi częstuje nas cukierkami i zasypuje słowami o życiu, a potem woła zza ukrycia: obumierajcie!
– Bo inaczej człowiek by za Nim nie poszedł. Gdybym kilkanaście lat temu zobaczył wszystkie moje grzechy, przeraziłbym się. Nie wytrzymałbym napięcia, uciekłbym. Nie uwierzyłbym, że jestem w stanie dopuścić się takich rzeczy. Pan – pisze o tym wyraźnie św. Paweł – przeprowadza przez ogień. Po to, by nie zostało nic poza miłością.
Wielu autorów (m.in. Augustyn Pelanowski w „Umieraniu ożywiającym”) pisze wyraźnie: to trudniejsze od fizycznej śmierci…
– … i mają rację! Jako psycholog pracuję z niedoszłymi samobójcami. Śmierć wydaje im się rozwiązaniem, ucieczką. Mówię pacjentom: „Nie, kochani, to jest zbyt łatwe. O wiele trudniejsze jest umieranie z dnia na dzień”.
Dla przełożonych, rodziny, wspólnoty?
– Małżeństwo jest sztuką umierania dla siebie. To jest dokładnie to, co Karol Wojtyła powiedział, prowadząc rekolekcje dla Pawła VI: są dwie drogi: miłość siebie prowadzi do wyniszczenia Boga, miłość Boga prowadzi do wyniszczenia siebie. Chodzi o zatracenie siebie dla Jezusa. A czym jest tak naprawdę życie duchowe, jeśli nie traceniem się dla Jezusa?
Niezbyt sielankowa perspektywa dla zakochanych, którzy zamawiają właśnie salę balową.
– Narzeczeni często niewiele wiedzą o prawdziwej miłości. Bo ona, paradoksalnie, rodzi się właśnie w procesie umierania dla siebie. Po dwudziestu latach małżeństwa można powiedzieć już coś konkretnego (śmiech)…
Pamięta Ksiądz jeszcze klimat modlitewnych spotkań u paulinów na Długiej, gdzie Bóg ponad 15 lat temu dotykał setek osób, w tym czołowych muzyków polskiego undergroundu?
– Jasne! Nie zapomnę tego nigdy. To, co tam się działo, było dla nas szokiem. Najciekawsze było to, że kompletnie nie wiedzieliśmy, że w kościele modlą się jacyś pierwszoligowi muzycy. Pamiętam, jak wpadł do zakrystii znajomy i powiedział: „W kościele jest Armia”. „Armia zbawienia?” – pomyślałem (śmiech). Ludzie pytali: „Co zrobiłeś, że przyciągnąłeś ich do kościoła?”. Odpowiadałem: „Ależ ja ich kompletnie nie znałem!”. Nic nie zrobiłem. Nie planowałem tych sytuacji. Powiem szczerze: największych dzieł Pan Bóg dokonywał wówczas, gdy niczego nie planowałem, w sytuacjach, które rozgrywały się poza mną. Tam, gdzie popróbowałem bardzo szlachetnie kombinować, zazwyczaj odchodziłem z niczym. Nie zapomnę nigdy, w jaki sposób Bóg przemieniał serca tych muzyków. Jednego po drugim. Po kolei.
Tyle że po pierwszym etapie z cyklu „Alleluja i do przodu” Tomek Budzyński zaczął opowiadać: „Jestem jak Izrael po wyjściu z Egiptu: przede mną Morze Czerwone, czyli śmierć, za mną wojsko faraona, czyli też pewna śmierć”.
– Całkiem normalna sytuacja. Pan Bóg zaczyna zabierać podpórki. Widzę to każdego dnia. Gdy tylko przywiążę się do czegoś emocjonalnie, On to zabiera. Boli tym bardziej, że ja nie zamierzałem wycofywać się z tego wygodnego układu. To jednak jest konieczne, bo sam bym nigdy z wielu rzeczy nie zrezygnował.
Budzyński śpiewa: „Umieraj! Umieraj po to, aby żyć”. Jego koledzy śpiewają sporo o śmierci. Trzeba wywoływać wilka z lasu?
– Nie ma się czego bać. Bardzo dobrze robią, że śpiewają o śmierci, bo przypominają wszystkim wokół, że życie jest kruche. Kiedyś zżymałem się: dlaczego w Łowiczu pogrzeby z katedry maszerują przez całe miasto? Nie ma już autobusów? A proboszcz odparował: „Dobrze, że tak się dzieje. Niech mieszkańcy mają przed oczami ten niezwykle czytelny znak”.
Pisze Ksiądz: „Uwielbiaj Pana Boga drewnianymi wargami. Mimo udręki wejdź w modlitwę wielbiącą i zobacz, że wtedy łatwiej jest żyć”. Wiśta wio, łatwo powiedzieć.
– To nie jest teoretyczne pobożne rozważanko. Na własnej skórze doświadczyłem wielokrotnie, że ratowała mnie modlitwa uwielbienia. Gdy jestem zrezygnowany i niczego mi się nie chce, mówię: „Bądź uwielbiony Panie. Bądź uwielbiony”.
I przychodzi pokój serca?
– Często przychodzi. Bo zły duch nie wkracza w wypełnione uwielbieniem tereny. Ta modlitwa mnie wyciąga. Jezus mówi: „Błogosławcie jałowe, trudne, martwe sytuacje. Nie przeklinajcie ich!”. Gdy niedawno mocno wkurzyłem się na współpracownika, pobiegłem do kaplicy i powiedziałem: „Chwała Tobie, Panie”. Uspokoiłem się. Mam już nawyk: gdy ktoś mnie zdenerwuje, od razu wpuszczam Jezusa w ten konflikt.
Kilkudziesięcioosobowe wspólnoty po latach zamieniają się w grupki kilkunastu osób. To też klasyka gatunku?
– Oczywiście! To prawidłowy proces… Czas obumierania ziarna.
Gdy żaliłem się kiedyś jednemu z kapłanów, on powiedział: „Zostało was niewielu? Jezus nie miał więcej przyjaciół”.
– I miał w stu procentach rację. Pan Bóg nie patrzy na ilość. On niezwykle ceni sobie wierność. Zakładałem z bratem wspólnoty: „Zwiastowanie” w Wesołej i „Apostoł” w Skierniewicach. Gdy startowaliśmy, była ponad setka młodych ludzi. Po czasie w jednej ze wspólnot pozostało dwanaście osób, w drugiej… pięć. Przerobiły na własnej skórze etap umierania. Powiedziałem tej garstce: nawet jeśli zostaną trzy osoby, będziemy uwielbiać Pana. W tej chwili znowu przychodzi na spotkania dużo więcej osób.
Nasza wspólnota przeżywa podobne etapy. Powiedzmy sobie szczerze: jak długo można dostawać słowa o umieraniu? Odbijało się nam już tym umieraniem…
– Nawrócenia nigdy dość! (śmiech). Jeszcze podziękujemy Bogu za to umieranie z dnia na dzień. Istotna uwaga: nie wolno zatrzymywać się na umieraniu. W tym procesie obumierania ziarna trzeba mówić: „Chwała Panu!”.
Przez zaciśnięte zęby?
– Tak. Wie pan, co mnie wielokrotnie ratowało? Różaniec. Odmawiam wszystkie części dziennie. Nie chce mi się modlić, mam ochotę zwiać w jakąś lekturę, a jednak szepczę: „Zdrowaś, Maryjo…”. Sporo nauczyłem się od ks. Jana Twardowskiego. Mówił mi: słuchaj, gdy ci się już nic nie chce, nie rozstawaj się z różańcem. Bo wtedy mimo tego, że pozornie trwasz w rozproszeniu, a myśli uciekają ci we wszystkie strony, trzymasz przez cały czas Pana Boga za rękę. Dajesz Mu się prowadzić jak dziecko. Nie wolno koncentrować się na umieraniu, na użalaniu się typu: i co teraz ze mną będzie? Celem jest Bóg, odrodzenie w Nim i jedno z Nim.
Odrodzenie??? Kiedy to nastąpi? Ani widu, ani słychu…
– Szybka potrzeba gratyfikacji – cierpią na nią dziś miliony – to wyraz niedostosowania społecznego, niedojrzałości. Człowiek chce, by od razu się udało. Momentalnie. Tuż po naciśnięciu guzika.
I nie może pojąć, dlaczego Izrael drałował przez pustynię aż 40 lat?
– A skąd ja mam wiedzieć, ile to u mnie potrwa? Prowadzę wiele ewangelizacji i chciałbym, by wszyscy przyjęli do serca Jezusa. Ale nie ja rozdaję tu karty. Może niektórzy mają się nawrócić dopiero przed śmiercią? Uwielbienie Boga uwalnia od oceniania. Z rekolekcji, które organizujemy w Mikaszówce na Suwalszczyźnie, niektórzy wyjeżdżają niezadowoleni. Życzliwi „faryzeusze” kręcą głowami: „I co im dały te rekolekcje?”. Mamusia wypala do córki: „Wróciłaś z oazy i nie jesteś wcale lepsza!”. Przepraszam bardzo, a gdzie jest napisane, że ma być lepsza? Spokojnie – mówię – wszystko ma swój czas. A może Pan Bóg dotknął na rekolekcjach jakiejś bolesnej rany i córka będzie dwa razy gorsza? Uzdrowienie to proces. Słyszałem świetną interpretację na temat promieni, które wypływają z serca Maryi na cudownym medaliku. Są różnej długości. Dlaczego? Bo to łaski, którymi obdarza Maryja, ale ludzie nie są jeszcze gotowi, by je przyjąć.
To wytrych bezpieczeństwa. Zawsze mogę powiedzieć, że nie byłem gotowy.
– To prawda. To często łatwe usprawiedliwienie. Pan Bóg nie zmusi człowieka do niczego. Nie wejdzie w nasze życie z butami. Pan Bóg jest bardzo delikatny. To zły duch pakuje się bez zaproszenia. Gdy wyjeżdżałem z parafii, powiedziałem wiernym wyraźnie: „Gdy ktoś mi powie, że nie miał możliwości nawrócenia, będzie zwyczajnie kłamał. Było mnóstwo możliwości. Wszystko było kwestią naszej wewnętrznej decyzji”.
Ojciec Stanisław Jarosz powiedział kiedyś: „Leżysz na łopatkach i mówisz: »Panie, niech się stanie wola Twoja«. Umierasz, a wtedy łaska płynie rzeką. Ogromną rzeką”.
– Podobnie jest z posłuszeństwem w Kościele. Gdy człowiek jest do bólu posłuszny (nawet wbrew własnej woli!), Pan Bóg zaczyna niesamowicie błogosławić i Jego łaska rzeczywiście płynie strumieniem.

Czy koniecznie trzeba doświadczyć jakiejś formy umierania, by wiarygodnie opowiadać o zmartwychwstaniu?
– Oczywiście! Inaczej nie będziemy głosili żywego słowa, ale jedynie sypali z rękawa złotymi myślami. Słowem, które się głosi, trzeba żyć. Kapłan nie może prowadzić podwójnego życia (i nie mówię tu wcale o aspekcie moralnym: można wieść życie poukładane, posprzątane, ale z Jezusem pozostawionym za drzwiami). Wiarygodnym świadkiem jest jedynie ten, kto żyje w dynamice Paschy.
Zrobił nam się wywiad na śmierć i życie…
– To świetne określenie. Kocham Kościół za Jego kerygmat głoszony „na śmierć i życie”. Bo wbrew pozorom to dwie strony tej samej rzeczywistości.
Ks. dr Mirosław Nowosielski – psycholog, wykładowca na UKSW w Warszawie, moderator wspólnot Odnowy w Duchu Świętym
>>>

W tym tygodniu raczej nic więcej nie napiszę – najtrudniejsze kolokwium już w piątek, do tego ustne. Więc będę bardzo wdzięczny za modlitwę.

>>>

I taka przykra refleksja nad uroczystościami pogrzebowymi ostatniego Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego. Dobry humor obecnych tam polityków (z małymi wyjątkami) połączony z brakiem obecności w tak ważnym momencie obecnego Prezydenta RP (relaks w górach…), Prezesa Rady Ministrów czy choćby Ministra Spraw Zagranicznych (zajętego mocno dyskutowaniem na Twitterze) jest najlepszym dowodem na to, że nawet w tak przenikniętych świadomością odchodzenia i umierania dniach, gdzie myślą przewodnią jest pamięć o tych, którzy odeszli, nie potrafimy okazać zwykłego szacunku zmarłym – nawet gdy są to osoby o tak niewątpliwych zasługach dla kraju. 

Rozkwitanie w Bogu

Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Wytrwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie – o ile nie trwa w winnym krzewie – tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie. Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami. 
(J 15,1-8)

Kolejna piękna w swej obrazkowości historia, przypowieść. Piękna, bo zrozumiała dla każdego. O takie zainteresowania w wieku dojrzałym pewnie trudno, ale w okresie swej wczesnej młodości każdy pewnie z nas z zainteresowaniem przyglądał się temu, jak rośnie i rozwija się świat wokół, spędzając czas na przyglądaniu się kwiatkom, roślinkom, temu jak żyją i funkcjonują. Nietrudno też było o obserwację – oderwanie fragmentu danej roślinki (łodyżki, liścia) powoduje śmierć tego fragmentu. 
Jesteśmy zakorzenieni w Bogu, jakby z samej naszej istoty – stworzenia na Jego obraz i podobieństwo. Tu nawet nie o sakrament chrztu chodzi – to jest ciągłość, ciąg dalszy. Jesteśmy stworzeni do tego, aby rozwijać się, rozkwitać i osiągnąć pełnię szczęścia właśnie w Bogu – który, jak ten nadludzko cierpliwy ogrodnik, dogląda nas, raz po raz pieli i usuwa chwasty, troszczy się, podlewa, nawozi glebę na której żyjemy. Wszystko po to, abyśmy lepiej owocowali. Nie dla Niego – dla naszego szczęścia, bo przecież mógłby spokojnie funkcjonować bez nas, bez naszej chwały. 
Jak wczoraj słuchałem tych słów w kościele, to zastanowiło mnie szczególnie jedno zdanie: Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie – o ile nie trwa w winnym krzewie – tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Niestety, w sumie może być inaczej. Można trwać w kim/czym innym, i przynosić owoce. Czasami widać to naokoło – w sytuacji, gdy jesteśmy świadkami czegoś na pierwszy rzut oka dobrego, albo i nawet z czyjegoś punktu widzenia faktycznie dobrego, co jednak przy bliższym przyjrzeniu się okazuje się co najmniej dziwne i dyskusyjne. Pytanie – od kogo to pochodzi? Jeśli jest sprzeczne z prawem Bożym, przykazaniami – na pewno nie pochodzi to od Boga. Więc – od kogo? W takim razie, pośrednio, od Złego. Czyli można owocować byle jak, choć pozornie sensownie. 
Dlaczego? Bo tylko w Bogu można nie tyle owocować, co zaowocować – owocować skutecznie. Może nam się wydawać, że Bóg wie kim jesteśmy, nie wiadomo ile możemy, posiadamy zasoby, talent, wiedzę, możliwości, świat jest u naszych stóp – i świetnie. Owocowanie w Bogu to nie zamknięcie się na to wszystko, najlepiej w klasztorze, żeby broń Boże nie narazić się na cokolwiek, co Bogu może się nie spodobać. Owocowanie to odwaga i roztropność w wykorzystywaniu swoich możliwości, ale w tych ramach, jakie Bóg nam wprost wskazał i w ramach których mamy dowolność rozwoju. Pewnie, można to olać i robić po swojemu, z większym rozmachem, bez zahamowań – Bóg nie zabroni, tylko przypomni: robisz to na własną rękę, ryzykujesz po prostu swoim życiem, zbawieniem. 
Do zastanowienia na dzisiaj – czy takie powierzchowne poczucie, że jest fajnie, robię dobrze, postępuję słusznie, używanie skrótów myślowych i dróg na skróty, bez głębszego zastanowienia się, przemodlenia nawet danej sprawy i decyzji, nie jest pójściem na łatwiznę, i oddawania pola Złemu? 

Błogosławione wyczucie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity. Ten, kto kocha swoje życie, traci je, a kto nienawidzi swego życia na tym świecie, zachowa je na życie wieczne. A kto by chciał Mi służyć, niech idzie na Mną, a gdzie Ja jestem, tam będzie i mój sługa. A jeśli ktoś Mi służy, uczci go mój Ojciec. (J 12,24-26)
Czy Jezus piętnuje radość z życia, korzystanie z niego, oczywiście w racjonalny sposób? Nic bardziej mylnego. Można być człowiekiem szczęśliwym i czerpiącym z życia to, co jest naprawdę dobre i pożyteczne, będąc równocześnie człowiekiem wierzącym. A nawet wręcz – trudno było by być człowiekiem szczęśliwym i czerpiącym z życia to, co jest naprawdę dobre i pożyteczne, gdyby człowiek nie opierał się na solidnym fundamencie, nie bazował na precyzyjnej i przejrzystej hierarchii wartości. 
Bo prawdziwa radość życia to obumieranie. Człowiek czerpie największą radość z tego, że daje – a największą, gdy ofiarowuje dar z samego siebie. Wiele w nas egoizmu – sam dobrze o tym wiem, to chyba moja największa wada – ale dopiero naprawdę bezinteresowne dawanie raduje serce człowieka jak nic innego. Tu nie chodzi o nic spektakularnego, ale wkładanie serca w to, przed czym staje na co dzień – nauka, praca, rodzina, relacje z ludźmi. Nic wyjątkowego – poza autentycznością w tym, co zwyczajne i życiowe. Takie obumieranie to dopiero jest owocowanie.
Pojęcie złotego środka bardzo tutaj pasuje. Do tego, aby przynieść dobry plon, potrzebne jest wyczucie, umiar. Żadne cierpiętnictwo, ani też żadne niewłaściwie, przesadnie rozumiane korzystanie z życia. Ta nienawiść, którą widzimy w tym tekście, to nic innego niż dystans i zdrowe podejście do spraw doczesnych. One same w sobie nie są złe, wszystko zależy od tego, kto i jak do czego je wykorzystuje. Jeśli robię z nich dobry użytek, pomagam z ich  użyciem innym, czynię świat lepszym – wtedy wszystko gra. Taka zdrowa, zdystansowana nienawiść.
Taka zdrowa nienawiść to właśnie pójście za Nim. Oczywiście, są tacy, którzy decydują się na dosłowne prawie porzucenie świata, wybierając drogę doskonałości życia zakonnego. To też możliwość. My jednak, w większości, świeccy i duchowni żyjący w świecie, musimy z tym światem sobie radzić. Także obumierając, gdy to potrzebne. Dając z siebie, pozornie tracąc, aby zyskać w tym ostatecznym rozrachunku, życiowym podsumowaniu. Nienawidząc tego, co tak bardzo ludzkie i materialne, że odwraca uwagę od celu życia człowieka wierzącego. 
Błogosławione wyczucie, ot co. Podstawa postawy dobrego sługi.

Nasze zachwaszczone poletko

Jezus opowiedział tłumom tę przypowieść: Królestwo niebieskie podobne jest do człowieka, który posiał dobre nasienie na swej roli. Lecz gdy ludzie spali, przyszedł jego nieprzyjaciel, nasiał chwastu między pszenicę i odszedł. A gdy zboże wyrosło i wypuściło kłosy, wtedy pojawił się i chwast. Słudzy gospodarza przyszli i zapytali go: Panie, czy nie posiałeś dobrego nasienia na swej roli? Skąd więc wziął się na niej chwast? Odpowiedział im: Nieprzyjazny człowiek to sprawił. Rzekli mu słudzy: Chcesz więc, żebyśmy poszli i zebrali go? A on im odrzekł: Nie, byście zbierając chwast nie wyrwali razem z nim i pszenicy. Pozwólcie obojgu róść aż do żniwa; a w czasie żniwa powiem żeńcom: Zbierzcie najpierw chwast i powiążcie go w snopki na spalenie; pszenicę zaś zwieźcie do mego spichlerza. Inną przypowieść im powiedział: Królestwo niebieskie podobne jest do ziarnka gorczycy, które ktoś wziął i posiał na swej roli. Jest ono najmniejsze ze wszystkich nasion, lecz gdy wyrośnie, jest większe od innych jarzyn i staje się drzewem, tak że ptaki przylatują z powietrza i gnieżdżą się na jego gałęziach. Powiedział im inną przypowieść: Królestwo niebieskie podobne jest do zaczynu, który pewna kobieta wzięła i włożyła w trzy miary mąki, aż się wszystko zakwasiło. To wszystko mówił Jezus tłumom w przypowieściach, a bez przypowieści nic im nie mówił. Tak miało się spełnić słowo Proroka: Otworzę usta w przypowieściach, wypowiem rzeczy ukryte od założenia świata. Wtedy odprawił tłumy i wrócił do domu. Tam przystąpili do Niego uczniowie i prosili Go: Wyjaśnij nam przypowieść o chwaście! On odpowiedział: Tym, który sieje dobre nasienie, jest Syn Człowieczy. Rolą jest świat, dobrym nasieniem są synowie królestwa, chwastem zaś synowie Złego. Nieprzyjacielem, który posiał chwast, jest diabeł; żniwem jest koniec świata, a żeńcami są aniołowie. Jak więc zbiera się chwast i spala ogniem, tak będzie przy końcu świata. Syn Człowieczy pośle aniołów swoich: ci zbiorą z Jego królestwa wszystkie zgorszenia i tych, którzy dopuszczają się nieprawości, i wrzucą ich w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Wtedy sprawiedliwi jaśnieć będą jak słońce w królestwie Ojca swego. Kto ma uszy, niechaj słucha! (Mt 13,24-43)
Kolejna z cyklu rolniczych przypowieści ewangelicznych. Trochę mnie dziwiły swego czasu, a z drugiej strony – jak bardzo trafne i proste. Może dlatego tak docierały do ludzi? Taka ludowa mądrość. Nic dziwnego jednak, że tyle pokoleń tego typu opowieściami żyło, pielęgnując je i zgłębiając. Przecież to nic innego, jak przełożone przez Boga z polskiego na nasze wielkie sprawy, rzeczy ukryte od założenia świata.

Niestety, tak to bywa, że często ktoś – mniej lub bardziej złośliwie – niweczy czasami nawet bardzo duży wysiłek. Czemu? Ze złości? Z głupoty? Z zawiści? To jest kwestia wtórna. Istotne jest to, że takie zniszczenie może czasami oznaczać prawdziwą klęskę dla człowieka, brak środków do życia – wystarczy spojrzeć na nasze polskie podwórko i krajobraz w zagłębiu paprykowym po zeszłotygodniowych trąbach powietrznych. Nadchodzi moment, gdy trzeba spojrzeć i uznać – pojawiły się chwasty, jest problem. Co więcej, problem z którym trudno będzie sobie poradzić, bez naruszania samego pożytecznego i wyczekiwanego zboża. Jak w  życiu – kiedy nawet, gdy trafnie rozpoznajemy zło, przyczynę zła i chcielibyśmy odseparować, oddzielić jedno od drugiego – okazuje się, że jest to bardzo trudne, o ile nie niemożliwe. 
Ważna jest ta umiejętność rozróżnienia. Owszem, z pozoru mogło by się wydawać, że kluczowa jest szybka i zdecydowana reakcja. Z przypowieści widzimy, że nie, bo można uszkodzić to, co się ową reakcją chce chronić przed zniszczeniem przez podrzucone i wyrośnięte chwasty. Żeby rozróżnić – zło, ten chwast, trzeba go widzieć, zauważyć, być świadomym jego obecności i tego, czym jest, jak wpłynie na całość zasiewu. Bo mimo tej świadomości zła, chwastu, najlepiej jest zacisnąć zęby, doczekać żniw, i wtedy dokonać selekcji. Te dobre owoce, dobre plony zmagazynować i spożytkowywać – plewy i chwasty po prostu spalić. Jak wielu ludzi ma z tym dzisiaj problem – jasna ocena, precyzyjne rozróżnienie.
Naprawdę trudno o prostszy obrazek. Idziemy przez życie, jak te nasiona wrzucone w rolę. Lat przybywa, nieuchronnie zbliżamy się do końca, a w tym wszystkim, kierując się sercem, rozumem, wartościami takimi jak wiara, kształtujemy siebie, podejmujemy różne decyzje, dokonujemy wyborów. Niektóre pozwalają mieć nadzieję, że w przyszłości, w momencie zbiorów, przyniesiemy obfite plony – inne z kolei czynią nas jałowymi, bezproduktywnymi, pozwalają wnikać między nam chwastom. Albo jak to ciasto – jak się nie zmiesza dobrze, nie wygniecie odpowiednio porządnie i mocno, to z ciasta nic nie wyjdzie. 
Nie liczy się to, ile tych chwastów jeden czy drugi nieżyczliwy rozsypie nam na drodze, zmuszając do objazdów, nakładania trasy. Liczy się to, ile z nas będzie na końcu. Czy ciasto będzie dobre, plon obfity. Czy z niepozornego ziarna wyrośnie wielkie drzewo, czy mizerny krzak.
>>>
Spełniły się prognozy komentatorów – Kraków otrzymał dwóch sufraganów, w tym przewidywanego do tej nominacji x prałata Grzegorza Rysia (bardzo ciekawa postać, o poglądach z którymi mocno się utożsamiam, jednocześnie bardzo sympatyczny – wybór kilku jego tekstów z GN tutaj). Drugi – bernardyn, o. Damian Andrzej Muskus OFM (ciekawy pomysł – po sobotniej śmierci + bp Albina Małysiaka CM pozostawić równowagę w postaci jednego biskupa pomocniczego-zakonnika). Konsekracje 28 września – analogicznie jak konsekracja biskupia… Karola Wojtyły 53 lata temu.