Święci na moją miarę

Listopad to jest taki fajny miesiąc, kiedy można powspominać świętych ludzi – łatwiej jest, bo na początku wszyscy ruszają na groby, wspominają swoich bliskich, i (czasami nieświadomie – dla niektórych to „święto zmarłych” i nic więcej) jakby mimochodem dochodzi się jakby naokoło do tego, że to chyba o nich – tych, co odeszli, jako nasze wzory, przez nas kochanych – chodzi Kościołowi z tymi świętymi. 
Nie jestem fanem nowenn, litanii, relikwii jako takich (mam w domu dwie, może kiedyś o tym napiszę) ani dewocji przejawiającej się np. w bieganiu od ołtarzyka do ołtarzyka, całowaniu posążków Maryi czy tworzeniu kapliczek w domu. 
Ale także ja mam tych, za wstawiennictwem których proszę Boga w różnych sprawach. Chciałem kilka słów poświęcić świętym mnie szczególnie bliskim. Kolejność bardziej niż przypadkowa.
1. św. Tomasz apostoł


Nie tylko dlatego, że to mój imiennik. Bo postać fascynująca. Według mnie żaden „niedowiarek” – no chyba, że każdy z nas się za takiego uznaje, co wcale takie głupie nie jest. Człowiek, który chciał poznać, sprawdzić – dociekliwy, konkretny. A równocześnie, umiejący ukorzyć się przed Tym, który jest Wszystkim, i wyznać: „Pan mój i Bóg mój”. 
2. św. Tomasz z Villanueva OSA, biskup


Nigdy bym się o człowieku nie dowiedział, gdyby nie fakt, że dociekałem, co to za Tomasz, skąd te imieniny w kalendarzu w dniu, kiedy je obchodzę – 22 września. Kastylijski XV-wieczny kaznodzieja, augustianin (stąd może moje zainteresowanie tym zgromadzeniem?), znany z życia w pobożności i prostocie, które to cnoty doprowadziły go do arcybiskupstwa hiszpańskiej Walencji. Trafił na biskupstwo tyle bogate, co zaniedbane (ponoć przez 100 lat biskup nie rezydował na miejscu). Wizytował, zwołał synod, działał podobnie co – niewiele po nim – mediolański Karol Boromeusz. Chodził i żył nadal jak zakonnik, w połatanym habicie, pieniądze na wyposażenie katedry oddał na ubogi szpital; dbał o sieroty, szczególnie o posagi dla młodych dziewcząt. Twórca jednego z pierwszych (1550 r.) seminariów duchownych. Beatyfikowany w 1618 r., kanonizowany równe pół wieku później. Patron zgromadzenia Sióstr Augustynianek św. Tomasza dla posługi ubogim. Co ciekawe, patron augustiańskiej szkoły w Krakowie. 
3. św. Bonawentura, biskup i doktor Kościoła
Patron od bierzmowania – zainteresowało mnie samo imię. Na chrzcie Jan, Bonawentura to imię zakonne, oznaczające mniej więcej westchnienie: „o, szczęśliwy losie/szczęśliwa przyszłości”, jakie miał pod jego adresem jako niemowlęcia wypowiedzieć św. Franciszek z Asyżu. Filozof i teolog, autor dzieła o Trójcy Świętej – uznawany za jednego z najwybitniejszych teologów okresu średniowiecza (stąd tytuł doktora Kościoła od 1588 r.). W 31 lat po śmierci założyciela, w 1257 r., został jego następcą i generałem zakonu, mając niespełna 39 lat. Przygotował konstytucje zakonne jako wykładnię reguły św. Franciszka. W 1273 r. kreowany kardynałem i biskupem podrzymskiego Albano – o czym wiadomość miała zastać go… przy myciu naczyń w kuchni. Przygotowywał sobór lyoński. Kanonizowany w 1482 r.
4. św. Jan Paweł II, papież

(W tym momencie rozległo się: „ale jaaak to, dopiero czwarty??” :D) Karol Wojtyła – na drugie mam Karol – człowiek, który był „od zawsze” papieżem w mojej świadomości, i tak w sumie do 02 kwietnia 2005 r. Jakby pewnik – zawsze był, zawsze wszyscy się nim zachwycali, choć dopiero z biegiem czasu uświadomiłem sobie, ile w tym było prawie bałwochwalstwa, a jak mało zrozumienia dla tego, o czym on mówił, co mówił, braku refleksji nad jego dziedzictwem, zamiast czego urządzono mu jeszcze za życia wyścig w stawianiu pomników czy nazywaniu jego imieniem ulic, placów, szkół itp. Wielki człowiek, wielki święty. Paradoksalnie czasami fantastycznie prosty w swoich słowach – a niekiedy (dłuższe teksty) nieporównywalnie trudniejszy np. od Benedykta XVI. Konkretny. Kościół zawdzięcza mu bardzo wiele, bo zbliżył właśnie Kościół i jego głowę w osobie papieża do ludzi – co dzielnie kontynuuje dzisiaj Franciszek. Tytan pracy i modlitwy. Jedyny święty kanonizowany, z którym było mi dane się było spotkać, uściskać jego rękę – relikwię w postaci różańca ma do dzisiaj. 
5. św. Jan XXIII, papież


Papież uśmiechu – fakt, trudno się nie uśmiechnąć, spojrzawszy na niego. Nigdy za karierą nie gonił, a jednak od 1925 r. nuncjusz w Turcji, potem we Francji, od 1953 r. kardynał i patriarcha Wenecji. Wybrany przez konklawe po trudnym okresie długiego pontyfikatu Piusa XII – dosłownie przewietrzył Kościół. Na pewno – i są na to historyczne dowody – traktowany jako papież przejściowy (fakt, zmarł po 5 latach), ale chciałbym widzieć miny kurialistów watykańskich, kiedy ogłosił zwołanie Soboru Watykańskiego II, który rozpoczął, ale kończył już jego następca Paweł VI. Zawsze uśmiechnięty, miłośnik fajki, z dystansem do siebie i do protokołu (o ile wiem, ostatni koronowany papież, zanim tiara trafiła do lamusa). Autor encykliki Pacem in terris o pokoju między narodami. Przygotował podwaliny pod nowy Kodeks prawa kanonicznego, ostatecznie wprowadzony dopiero w 1983 r. już przez Jana Pawła II. Bez Jana XXIII nie było by soboru, na którym zaistniał i został zauważony młody sufragan krakowski Karol Wojtyła – to dzięki soborowi świat mógł zobaczyć Polaka, który dzięki temu później zaszedł tak daleko. Ja odkryłem go po raz pierwszy, kiedy jakieś 15 lat temu sięgałem po jego „Dziennik duszy”. Ciekawostka – żyje nadal i ma przeszło 100 lat jego osobisty sekretarz, od niedawna kardynał, Loris Capovilla. 
6. bł. Karol de Foucauld, kapłan
Człowiek dość majętny, ustawiony w życiu, a równocześnie mocno nieuporządkowany i nie narzucający się w młodości Bogu, XIX-wieczny arystokrata. W Paryżu niby to studiował, a używał życia. Wstąpił do szkoły oficerskiej, trafił do Algieru – i jako podporucznik… wyleciał za brak dyscypliny i niemoralne prowadzenie się. Uczestnik walk w Algierze w 1881 r., odznaczony. Odszedł z wojska, pragnąc podróżować po Maroku. Zakochał się, a jednak powrócił do Magrebu i podjął decyzję o życiu w celibacie. Po powrocie do Paryża zaczyna szukać Boga, zawierza życie Najświętszemu Sercu Pana Jezusa i postanawia oddać się życiu mniszemu z dala od świata, wstępując do trapistów, mieszkając w klasztorach w Syrii i Algierii. Przy żeńskim klasztorze w Nazarecie był prostym bratem od prac gospodarczych. W 1901 r. przyjął święcenia kapłańskie, osiadając niedaleko granicy algiersko-marokańskiej. Poświęcił się pracy na rzecz ewangelizacji plemienia Tuaregów. Chciał stworzyć zgromadzenie Małych Braci Jezusa – powstało już po jego śmierci w 1916 r. (zabity przypadkowo w walkach międzyplemienny), działa także w Polsce, istnieją również Małe Siostry Jezusa; polecam niesamowite książki br. Morrisa z tego zgromadzenia (wydawnictwo Esprit). Prostota, prostota i jeszcze raz prostota – cisze życie pomiędzy koczowniczym plemieniem pustynnym. Beatyfikowany przez Benedykta XVI w 2005 r.
7. św. Charbel Makhlouf, kapłan



Po polsku nazywany niekiedy Sarbeliuszem. Takie moje małe odkrycie ostatniego czasu. XIX-wieczny Libańczyk, należący do Kościoła maronickiego, obejmującego obecne Liban i Syrię, czyli jedyny wschodni Kościół pozostający w pełnej jedności z Kościołem rzymskim. Co zdziałał w życiu? W sumie to… nic. Mieszkał w klasztorze, z którego przeniósł się do pustelni, żeby pościć, umartwiać się. Dostał udaru w czasie Mszy Świętej i zmarł. I wtedy się zaczęło! Grób – dziura w ziemi, bez żadnej trumny – świecił przez 45 dni od pogrzebu, co było widać w całej okolicy. Przy ekshumacji okazało się, że ciało zachowało temperaturę i właściwości (giętkość, miękkość) ciała żywego człowieka (wbrew temu, co piszą w wielu miejscach, ciało poddało się prawom natury po beatyfikacji – obecnie pozostały tylko kości). Co więcej, wydzielało ciecz, określaną jako pot i krew – nawet po tym, gdy ciało osuszono i usunięto z niego wnętrzności. Jest to swego rodzaju rekordzista – w klasztorze w Annaya co roku odnotowuje się wiele cudów za jego wstawiennictwem lub na skutek działania tzw. oleju Charbela, który wydzielało ciało. Beatyfikowany w 1965 r., kanonizowany w 1977 r.

8. bł. Jerzy Popiełuszko, kapłan


Współczesny nam wręcz dosłownie, choć zabili go jakieś pół roku przed moim urodzeniem. Prosty, niczym się nie wyróżniający ksiądz, który jako jeden z niewielu za ciemnej komuny odważył się mówić wyraźnie o sprawiedliwości społecznej, domagać się jej, nazywać zło złem i oczekiwać poszanowania dla człowieka z jego wolnością i przekonaniami. Tak bardzo ludzki ze wszystkim – w książkach o nim urzeka mnie to, że był normalny, bał się, widział że w pewnym sensie zostaje pozostawiony sam sobie – i wytrwał, gotowy na wszystko. Bo wiedział, Komu zawierzył, co jest ważne, i że o pewnych sprawach nie można nie mówić. Niepozorny człowiek, ale tytan wiary i ducha. Porównuję go – w kontekście Franciszka – do salwadorskiego bł. abp Oscara Romero, zabitego zresztą rok od ks. Jerzego wcześniej, który podobnie do Popiełuszki walczył o te same sprawy na drugim końcu świata. 
9. św. Pio z Pietrelciny, kapłan


Chyba jeden z najpopularniejszych świętych na świecie. Rozmawiał z Jezusem ponoć już gdy miał 5 lat. Prosty zakonnik kapucyński, który przeżył wiele także ze strony władz kościelnych w związku z tym, że od 1918 r. nosił stygmaty – znaki męki Jezusa Chrystusa – co przyciągało uwagę mediów. Mistyk, cudotwórca w każdym tego słowa znaczeniu. Odprawiał z wielkim nabożeństwem Msze Święte. Bilokował – mógł znajdować się naraz w więcej niż jednym miejscu, co potwierdzono wielokrotnie. Swój charyzmat – poza cudami związanymi z uzdrowieniami fizycznymi za jego pośrednictwem – realizował w zaciszu konfesjonału, do którego zjeżdżali ludzie z całego świata. Widział duszę ludzką jak na dłoni – w kapitalny sposób potrafił pogonić fałszywego penitenta, nie przebierając w słowach (czego nie należy mylić z wrzaskami i obrażaniem ludzi w konfesjonale, co dzisiaj nie raz można spotkać). Beatyfikowany w 1999 r., kanonizowany 3 lata później. 
>>>
Ciekawe zestawienie, prawda? Apostoł, 3 biskupów (w tym 2 papieży), 3 zakonników pustelników (i to nawet jeden w sumie nie rzymski katolik!) i niepozorny polski ksiądz diecezjalny. A jednak. Mam nadzieję, że choć troszkę przybliżyłem ich postaci. 
Gdyby kogoś w ogóle interesowały życiorysy świętych – polecam baardzo duży zasób w serwisie brewiarz.pl (i sam serwis do modlitwy brewiarzowej, też!). A jeśli chodzi o książki – cóż, jest tego więcej niż dużo, wystarczy poszukać w Googlach. 

Wszystko, co robisz, to czas twojego nawiedzenia i kilka myśli o Kościele dzisiaj

Gdy Jezus był już blisko Jerozolimy, na widok miasta zapłakał nad nim i rzekł: O gdybyś i ty poznało w ten dzień to, co służy pokojowi. Ale teraz zostało to zakryte przed twoimi oczami. Bo przyjdą na ciebie dni, gdy twoi nieprzyjaciele otoczą cię wałem, oblegną cię i ścisną zewsząd. Powalą na ziemię ciebie i twoje dzieci z tobą i nie zostawią w tobie kamienia na kamieniu za to, żeś nie rozpoznało czasu twojego nawiedzenia. (Łk 19,41-44)

Kontynuacja tego, o czym Jezus mówił w ewangelii, której fragmentowi poświęciłem drugi wpisy wstecz. Jezus mówi co prawda o Jerozolimie, co może być rozumiane jako miasto, ale odnosi się oczywiście nie tyle do budowli i miejsca, co do ludzi, którzy się z nim utożsamiają. Tak, do Narodu Wybranego, który zlekceważył i nie uznał Jego, Syna Bożego, który przyszedł na świat.

W komentarzu na jednym z blogów napisałem, że z tym czasem nawiedzenia to jest tak jak z Zacheuszem (ten, co na drzewo wlazł, żeby Jezusa ujrzeć, i pod wpływem Jego wizyty nawrócił się) czy Bartymeuszem (który został uzdrowiony). Oni ten czas nawiedzenia rozpoznali. Czym on dla nich był? Tym wyjątkowym momentem, w którym Jezus w swojej ludzkiej postaci dosłownie przechodził przez ich życie – miasto, wieś. Namacalnie, fizycznie. Wykorzystali okazję, i odpowiedzieli na zaproszenie Boga, kierowane do każdego człowieka. Nic nadzwyczajnego – tak, do każdego, czy sobie z tego zdaje sprawę, czy nie. I dlatego oczywiście Bóg odpowiedział na ich prośby i tęsknoty odzwierciedlone nie tylko zachowaniem i słowami, ale także myślami serca.

Uciec nam może przez palce nie tylko okazja na spotkanie, a właściwie zaproszenie Boga do swojego życia (spotykamy Go przecież co rusz, obok, w drugim człowieku) – ale także okazja względem drugiego człowieka. Tak, każde złorzeczenie, oszczerstwo, nieuzasadniony wybuch gniewu, nieopanowane emocje, zranienie nie tylko dosłownie, co choćby werbalnie – to właśnie nic innego jak oddawanie pola Złemu. Świadomie czy nie – jesteśmy ludźmi wolnymi, mamy swój rozum i powinniśmy umieć się kontrolować. Wiem coś o tym, mam z wybuchami gniewu sam sporo kłopotów… To żadne usprawiedliwienie.  

Każde nasze działanie na tym świecie to czas nawiedzenia. Od nas zależy czy go rozpoznamy i wykorzystamy – czy też nie zauważymy, albo wręcz celowo zmarnujemy. Warto o tym pamiętać – choćby po to, aby zdążyć się opamiętać w ostatnich momentach życia.

This is your time
This is your dance
Live every moment
Leave nothing to chance
Swim in the sea
Drink of the deep
And fall on the mercy
And hear yourself praying
Won’t you save me

>>>

W tym kontekście na ciekawą rzecz zwraca uwagę Jan Turnau, a mianowicie porównuje Kościół do twierdzy, jaka pojawia się dzisiaj w ewangelii. Porównanie słuszne? Nie wiem. I dalej, sugeruje, iż Kościół powinien przemyśleć swoją dzisiejszą postawę w kontekście (braku) otwartości, postawy defensywnej jaką teraz prezentuje. Cóż, trudno się dziwić – skoro prawie wszędzie, włącznie z rzekomo tak chrześcijańską (chyba tylko z historii…) Europą, wiara w Boga chrześcijańskiego jest w najlepszym razie uważana za przejaw infantylizmu, zacofania, prostactwa i zabobonu, a poza Europą (vide Bliski Wschód) samo przyznanie się do Jezusa skutkuje często szykanami, utratą pracy, zagrożeniem zdrowia i życia wprost. Tak, w sensie doktryny konserwatyzm jest konieczny.

Ale chodzi autorowi, jak mniemam, bardziej o postawę Kościoła na zewnątrz, wobec innych. I tu – zgoda. Piękne przykłady dał nam sługa Boży Jan Paweł II – pielgrzymowanie po całym świecie, spotkanie w Asyżu w 1986, dni modlitw o jedność chrześcijan, dialog z judaizmem. To spore dziedzictwo i czytelny znak, w jakim kierunku Kościół powinien dążyć. Tak – Kościół w dzisiejszym świecie zmniejsza się ilościowo, i można mieć nadzieję, iż przejdzie to w jakość członków, że się tak wyrażę – w ich większą świadomość tego, kim są, w co wierzą, w dojrzałość wiary. Ale Kościół właśnie dzisiaj musi podkreślać, że jest otwarty dla każdego i Jego rolą nie jest tylko strzeżenie depozytu wiary w postawie obronnej, jakby w takiej twierdzy właśnie.  

Kościół musi prowadzić dialog ze światem, starać się sprostać nowym wyzwaniom – a nie przed światem i tym, co nowe, uciekać do zakrystii. Musi być także gotowy, o zachodzi potrzeba, do rozmowy, wewnętrznej dyskusji o Nim samym (w zakresie, oczywiście, tego co nie podważa prawd wiary). Bo, niestety, dzisiaj czasami wygląda to tak, jakby Kościół po okresie otwartości – Sobór Watykański II, pontyfikat Jana Pawła II – przestraszył się… i nie bardzo wiedział, co dalej. Czy to słuszne? Według mnie – nie. Różne sytuacje – w Kościele za granicą, w Polsce – pokazują, jak krańcowo różne są poglądy czy to księży czy biskupów, co doprowadza niekiedy do zupełnie sprzecznych ze sobą działań czy oceny pewnych zachowań.

Tak, do dobrego kierowania Kościołem konieczna jest, poza znajomością teologii, znajomość problemów tak Kościoła, jak i świata i współczesnego człowieka. Tak, do głosu w tym zakresie – tak w parafiach, diecezjach ale i w Watykanie powinni być dopuszczani świeccy – duchowni nie mają w tym zakresie żadnego monopolu (poza tym, że tak się przyjęło), i bardzo często w wielu kwestiach świeccy po prostu pewne problemy rozumieją i znają lepiej, są lepszymi specjalistami w danej dziedzinie. Brakuje tego dzisiaj – księża i biskupi często tego nie rozumieją, i stąd brak wypowiedzi, gdzie pojawić się powinny (albo wypowiedzi niekiedy conajmniej niejednoznaczne, żeby nie powiedzieć, że wprost ze sobą sprzeczne). Rolą Kościoła nie jest bierna defensywa – ale musi starać się świat zrozumieć i odpowiadać na jego potrzeby, potrzeby ludzi, którzy w nim żyją. Mam wrażenie, że niektórzy duchowni naprawdę żyją w oderwaniu od rzeczywistości – bo z tego, co mówią i czym się zajmują, widać że po prostu nie wiedzą, jakie są problemy ludzi.   

Heh, znów pan Jan – do którego myśli chciałem się odnieść – sprowokował dość długi tekst, kolejną dygresję 🙂

>>>

Tak wczoraj usiadłem i poprawiłem linki. W sumie, nie wiem, co mi na początku przyświecało i co miałem na myśli, gdy w linkach blogów nazwy i tytuły zrobiłem małymi literami. Od wczoraj – są dużymi.

>>>

Kolejny przykład świętości, wzięcia na serio powołania do poszanowania przez matkę życia  dziecka nawet za cenę swojego? Piękne naśladownictwo choćby bł. Joanny Beretty Molli. Kolejna święta – czy ją beatyfikują, czy nie. Oczywiście, w żadnym większym serwisie nie było o tym słowa. Bo i po co.

>>>

Wyczytane dzisiaj u x Andrzeja Przybylskiego – niby nie w temacie, ale piękne uzasadnienie nie czczenia (bo to złe słowo) ale modlitwy (nie do) przy relikwiach tych, w których świętość wierzymy:

Kiedy mówiłem z zachwytem jakiemuś znajomemu studentowi, że będzie u nas serce św. Jana Marii Vianney’a – ten stuknął się w głowę i stwierdził ze zdziwieniem: “Czy wy, w tym Kościele, nie przesadzacie!? Dosyć, że człowiek męczył się za życia to jeszcze po śmierci dzielicie go na części i wozicie po świecie?” Trochę się nad tym zastanawiałem, ale w najmniejszym stopniu nie zachwiało to mojej wiary w sens oddawania czci relikwiom świętych. Przecież cała świętość Proboszcza z Ars właśnie na tym polegała, żeby umierać dla Boga nie tylko na jakiś duchowy sposób, ale konkretnie, materialnie i cieleśnie. Tak jak oddał swoje ciało do dyspozycji Panu Bogu za życia, tak pozwolił nim dysponować również po śmierci. Pielgrzymka relikwii ciała świętych ma nam przypomnieć, że nie ma świętości czysto duchowej. Skoro jesteśmy jednością duszy i ciała to nie ma świętości bez daru ze swojego ciała, bez oddania Bogu swojego ciała. Mocno to zrozumiałem patrząc na relikwie św. Jana Marii Vianney’a. Przypomniałem sobie zegar z plebanii w Ars, który pokazywał codzienny rozkład zajęć Proboszcza. Kilkanaście godzin spowiadania, kilka godzin modlitwy, czasem tylko trzy godziny snu. Przecież to świętość, która polegała na umieraniu ciała z miłości do Boga. Mamy czasem tak mocno uduchowioną wizję świętości, że zapominamy, że jej nigdy nie osiągniemy jeśli nasze ciało nie będzie nas wpierać na tej drodze. I oto przez trzy dni byłem blisko tego świętego ciała, i to samego serca oddanego całkowicie Bogu. “Gdybyśmy zrozumieli czym jest kapłaństwo, umarlibyśmy – mówił Jan Maria Vianney – ale nie ze strachu lecz z miłości. Kapłaństwo to miłość serca Jezusowego”. Kochać Jezusowe serce to umieć umierać dla Jezusa, ale nie ze strachu lecz z miłości! 

>>>

Zmierzając ku końcowi tego znowu długiego wpisu (coś pisałem ostatnio, że postaram się krócej? łatwo mówić, jak weny brak…), ostatnia kwestia.

W niedzielę w Polsce wybierać będziemy samorządowców – wójtów/burmistrzów/prezydentów miast, radnych, sejmiki. Poniższy spot kampanii Masz głos, masz wybór jest bardzo trafny. Raz, że prosty. Dwa, że jest obrazkowy dla rosnącej, co widać po drogach, ilości kierowców – trafia do wyobraźni.

Od tego, jak zagłosujemy, nie tylko zależy stan dróg w okolicy. Zależy wiele innych rzeczy. W końcu – nie chodzi o jakiegoś posła gdzieś tam w stolicy, tylko o tych, którzy będą decydowali o bardzo wielu kwestiach bezpośrednio dotykających tylko i wyłącznie mnie, rodziny, sąsiadów, mieszkańców wsi, miasta, województwa. Frekwencja pokazuje – problem jest nie tyle nawet z jakością głosowania, co z ilością. Mało komu się chce wybrać i poświęcić jakieś aż 10 minut na zagłosowanie. Za to do krytykowania – wszyscy, sami specjaliści, politologowie wszystkowiedzący o tym, kto jak i dlaczego nas okrada…

  1. Idź na wybory. Nie jest to wielka sztuka – a jest to prawo, o które wielu walczyło, i którego realizacja powinna i ma być przywilejem, a nie przykrym obowiązkiem. 
  2. Poświęć trochę czasu – gazety, serwisy www – i zastanów się, na kogo zagłosować. Może masz problem tylko z osobą – wiesz, jaką opcję polityczną chcesz poprzeć – a może w ogóle nie masz pomysłu? To usiądź i przygotuj się – kogo reprezentują kandydaci, co w życiu robili (jeśli już zajmowali stanowiska w samorządzie, urzędach czy parlamencie – co wtedy zrobili, co sobą prezentowali, czy zrobili coś poza gadaniem?), co obiecują (choć i tak dzielić to należy na pół). Niech ten głos nie będzie bezsensownym skreśleniem pierwszej z brzegu osoby.
Sam – powiem szczerze. Mam dylemat. Najbliżej mi chyba do wyrażenia obywatelskiego sprzeciwu przez np. oddanie głosu błędnego (np. skreślenie 2 nazwisk). Żeby pokazać, że nie odpowiada mi ani forma tego, co się dzisiaj w polityce na szczeblu czy regionalnym, czy krajowym dzieje. I żeby dać do zrozumienia, że nie widzę nikogo, kogo miałbym w pełni z przekonaniem poprzeć w tym głosowaniu (czyli – jak na kogoś zagłosuję, to na zasadzie, nieuznawanej przeze mnie samego, zasadzie mniejszego zła). Choć i tak pewnie nikt się tym nie przejmie – a już na pewno ci, którzy po wyborach dostaną się na stanowiska.