Wszyscy święci wszystkich

Uwielbiam jutrzejszą uroczystość Wszystkich Świętych nie od dzisiaj i nie od zeszłego roku. 
Jej piękno przejawia się w tym, że mówią do nas ci, których najczęściej nie mamy czasu/okazji/ochoty posłuchać kiedy indziej; ci, którzy już odeszli, żyli i chodzili po tym świecie setki i tysiące lat przed nami, a może całkiem niedawno (mama, babcia, ciocia); ci, którzy kochali nas bardzo blisko i bez których świata kiedyś nie widzieliśmy – a jednak nie ma ich tutaj i po prostu uczymy się z tym żyć (ja od 2,5 roku nie pogodziłem się ze śmiercią Mamy); ci, których tak często w życiu nie mieliśmy czasu albo ochoty słuchać, a tak naprawdę życzyli nam jak najlepiej, troszcząc się o nas. 
Wyjątkowość tego dnia to także to, że… milkną księża. Tak właśnie. To jest taki wyjątkowy dzień – chyba jedyny poza Niedzielą Palmową – kiedy kazań/homilii nie ma praktycznie w ogóle, co najwyżej jakieś kilka słów do refleksji. Jest pięknie, bo prosto, bez ozdobników, frazesów – z wyjątkiem może oklepanego do niemożliwości „śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” ks. Jana Twardowskiego (absurdalnego o tyle, że autor wyjaśniał za życia, iż kontekst ich napisania był zupełnie inny, niż ten, w jakim są w kółko przytaczane i odmieniane). 
Ten dzień uczy nas w sposób wyjątkowy i niesamowity, bo mówią do nas całe pokolenia i rzesze ludzi, którzy poprzedzili nas w drodze do Boga, którzy ją – jak wierzymy, skoro uznajemy ich świętość – skutecznie sfinalizowali, bieg ukończyli, wiary ustrzegli (parafrazując autora natchnionego). Nikt tych ludzi – dziadków, rodziców, czasami rodzeństwa – formalnie nie kanonizował, nie wystawił im pomników, nie ułożył za ich pośrednictwem modlitw. A jednak, świętość świętych czcimy w tym dniu właśnie przy nich, wspominając właśnie ich, i w miejscach, gdzie to właśnie ich – a nie słynnych świętych – pochowano szczątki. Bo uczyli tego, czego my dzisiaj uczymy własne dzieci, a niektórzy może i wnuki – jak być przyzwoitym, jak kochać, wybaczać, cierpieć, pomagać. 
Idziemy na te groby, bo wierzymy i chcemy dać świadectwo nieśmiertelności tych, których one wspominają – a którzy mieszczą się w tej niezliczonej rzeszy Wszystkich Świętych. Nie anonimowych – wszystkich, bo nikt, w tym także Kościół, w żadnej mierze nie jest w stanie ich indywidualnie oznaczyć i wymienić. I tak pozostają we wdzięcznej pamięci: kiedyś ich dzieci, potem dzieci tych dzieci, prawnuków, i tak aż do nas. Szukamy ich bliskości w miejscu, które najbardziej symbolizuje ich zakończone i wspominane życie na ziemi – bo nam tej bliskości brakuje, bo do nich tęsknimy tak, jak tęsknimy za świętością, której oni są dla nas przykładem, której nas uczyli i do której nam drogę wskazują. Chociaż – przecież w to wierzymy – ich już dawno między nami nie ma, dusze uleciały do Boga i radują się Jego nieprzemijającą obecnością. 
Dzisiaj na Pomorzu pogoda była piękna – ale jak by na to nie patrzeć, aura jest jesienna, chłodno, wiatr zawiewa, pomiędzy grobami i alejkami wirują spadające pożółkłe liście drzew. Ktoś może powiedzieć – bez sensu, można by uczcić tych, co tu leżą, np. wiosną albo latem. A właściwie to każdy mógłby to zrobić samemu, w dowolnej chwili (jeszcze inni stwierdzą zaraz – że w sumie to po co chodzić na groby, bo liczy się pamięć…). W taki niesamowity sposób zmarli prowadzą nas ku żywym, żeby cieszyć się nimi za życia, póki są. Prowadzą nas ku tym dla których tak często nie ma czasu, których widzimy raz, dwa razy roku na rodzinnej uroczystości (albo i rzadziej), bo wszyscy zabiegani, bo chciało by się spotkać na spokojnie i porozmawiać… A potem, nagle, okazuje się że spotykamy się przy świeżo wykopanym grobie tej osoby, dla której od x lat nie znaleźliśmy czasu. Wtedy pojawiają się wyrzuty sumienia – mogłem podejść, podjechać, zadzwonić, odwiedzić; a teraz już nie mogę. 
Ja rozmawiam na cmentarzu – zawsze, kiedy idę na grób Mamy, to tak, jakby siedziała obok, po prostu jej opowiadam: o sobie, o nas, o synku, o tym co się dzieje, rodzinie. Zwierzam się z problemów, pytam o radę, mówię o swoich wątpliwościach i rozterkach. Bo wiem, że jej już jest dobrze, że nie cierpi z powodu choroby, że w taki dosłownie namacalny sposób mogę odczuć jej miłość i być pewnym, że ona zupełnie po ludzku niewytłumaczalnie ciągle obok jest. I na koniec obiecywać, że postaram się żyć tak, żeby się za mnie nie musiała wstydzić. 
Pewnie gdyby nasi zmarli – moja Mama – mogli coś powiedzieć, to niektórym by w pięty poszło; kto wie, czy i nie mnie? Nie wiem. Ale nie mogą. Tak jak w przypowieści o bogaczu i Łazarzu – Abraham wprost powiedział bogaczowi, że jeśli jego synowie na ziemi nie uwierzyli Bogu, to i choćby zmarłego zobaczyli, i tak mu nie uwierzą. Ale mamy te groby, mamy cmentarze – i co widnieje na tych grobach, poza nazwiskami i datami? Podobne słowa – np. Jezu, ufam Tobie. Ci, którzy tam leżą, bezszelestnie wskazują kierunek, dają drogowskaz – tam patrz, tłumoku, nie kombinuj z kasą, nie zdradzaj męża/żony/dziewczyny, bądź uczciwy. Pięknie o tym mówi jutrzejsza Ewangelia – błogosławieństwa. Prościej i konkretniej się nie da. 
Reszta jest w naszych rękach – czy chcemy to zobaczyć, czy na ten cmentarz wycieczkujemy się raz w roku, niektórzy z toną zniczy i wiązanek czy wieńców i połową asortymentu niewielkiego sklepu chemicznego, tylko dla ukojenia wyrzutów sumienia – czy może jeszcze z jakiegoś innego powodu. Czy to jest tylko kolejny niedzielny spacer, może w inne miejsce, czy też wdzięczne wspomnienie ludzi, którzy już odeszli, i wyraz wdzięczności Bogu, który nam i światu ich dał i postawił kiedyś na drodze naszego życia. 
Dziękując za ich świętość – prośmy o jej choćby ułamek dla siebie. Żeby choć trochę światła – symbolu życia, które tak jasno pali się w milionach świec i zniczy – pozostało i zamieszkało w naszych sercach. 

Nie bój się!

Są takie chwile, kiedy boimy się nawet nadziei – wolimy się zamknąć w naszych ograniczeniach, małoduszności i grzechach, wątpliwościach i negacjach. W Wigilię Paschalną czuwa z nami sam Bóg. W tych lękach, pokusach, próbach Bóg jest tuż obok. Pyta: „Czemu jesteście zmieszani i dlaczego wątpliwości budzą się w waszych sercach?”. Tej nocy czuwania nie można się bać, nie ma sensu walczyć z poczuciem pewności, które się w nas rodzi, odrzucać nadziei. Nie wybierajmy bezpieczeństwa grobu – pełnego naszych słabości, grzechów i egoizmu – ale otwórzmy się na dar nadziei. Nie bójmy się radości ze zmartwychwstania Chrystusa. Nie tylko Jezusa grób jest pusty – także dzięki Niemu nasze groby świecą życiem, które nie ma końca.

Pusty grób to początek, pierwszy etap, do którego w tę Wielką Noc prowadzi każdego z nas Jezus. Tak, pomimo naszych słabości i beznadziei, strachu i małoduszności. Takimi, jacy jesteśmy – normalni, z całym bagażem doświadczeń, grzechów i upadków. Stawia nam przed oczami dowód – Ja jestem ponad to! Grób Mnie nie uwięził. Jezus wyruszył dalej i to jest zadanie dla nas – prawdę pustego grobu nieść w świat, wyciągając z niej konsekwencje. Po to, abym ja sam potrafił wygrzebać się z grobów, do których raz po raz sam wpadam, i w których chętnie bym nie raz został – dla wygody, z lenistwa albo z nie znajdując siły, żeby to zmienić. 
Niech te święta dla Ciebie i Twoich bliskich będą czasem z jednej strony wypoczynku, spędzonym w gronie tych, których kochasz, złapania dystansu i oddechu od spraw codziennych – ale także momentem, kiedy pozwolisz Zmartwychwstałemu działać w swoim życiu, dasz sobie pomóc w zmartwychwstawaniu z tego wszystkiego, co dotąd Cię ogranicza, osłabia i podcina skrzydła. Autentycznej i długotrwałej radości z pustego grobu i wszystkich tego konsekwencji!

Sobota

Ostatni dzień Triduum Paschalnego dla mnie jest wyjątkowy z kilku powodów. 
Tak naprawdę – pomimo, że mówi się, że to Wielki Piątek jest jedynym dniem roku bez Eucharystii – to tak naprawdę Wielki Piątek ma swoją własną liturgię (liturgię słowa i adorację krzyża), a Wielka Sobota nie. Bo święcenie pokarmów, jak by nie patrzeć, jest czymś nieco innym – a wieczorna liturgia Wigilii Paschalnej należy już do Niedzieli Zmartwychwstania. Ot, taki niuans liturgiczny. Taki dzień pomiędzy. 
Dzień pomiędzy tajemnicą Męki Zbawiciela, która jeszcze wybrzmiewa we wczorajszym Jezusowym „wykonało się”, a – już nadchodzącą, wyczuwalną – radością pustego grobu i świadomością wszystkich tego konsekwencji. Dzień tak naprawdę milczenia i zadumy. Umęczony Król Świata umarł, adorujemy w ciszy Jego ciało złożone w grobie – żeby już wieczorem (ci, którzy wezmą udział w Wigilii Paschalnej – mniej więcej pewnie teraz, kiedy to piszę), albo w czasie niedzielnych Mszy Świętych radować się i wyśpiewywać całym sercem: Alleluja! Jezus żyje znów! Wciąż nieśmiało, jakby z jakąś niepewnością – czekamy na hymn „Niech w święto radosne paschalnej ofiary…” i ewangeliczne słowa z jakby retorycznym pytaniami: kogo szukacie? dlaczego szukacie żywego pośród umarłych? Tak, ten grób znowu okaże się pusty. 
Dzisiaj przychodzimy – czasami świadomie, specjalnie – do grobu Jezusa, aby Go adorować, zmówić przysłowiową choćby zdrowaśkę. Niektórzy przychodzą ot, jakby od niechcenia – „tradycyjnie” poświęcić pokarmy w kościele, chociaż równocześnie ich wiara i utożsamianie z chrześcijaństwem i katolicyzmem sprowadza się jedynie raz w roku do tego (w tym kontekście zupełnie niezrozumiałego i oderwanego od rzeczywistości) gestu; nie ma ich na Mszy Świętej (bo Bóg jest wszędzie), modlić się nie modlą (jak wyżej, więc On wie wszystko), itp. – co jest tematem wielu memów, krążących po sieci. Pół biedy, jeśli przy tej okazji chociaż chwilę pozawracają Bogu głowę, a może i nawet do spowiedzi pójdą. Najczęściej jednak po prostu (pustej i niezrozumiałej) tradycji staje się zadość i z poczucie dobrze spełnionego obowiązku wracają do domu. Dla mnie bez sensu.

Dla mnie ten dzień jest wyjątkowy w tym roku także z innego powodu – to pierwsza Wielkanoc bez Mamy. Za dwa miesiące minie rok od jej odejścia. Ciężko… Nie potrafię opanować łez, kiedy staję nad grobem. W tym sensie mogę powiedzieć – wcale nie jest tak, że czas leczy rany; zapominam o tym na co dzień, ale gdy ją wspominam, boli ciągle tak samo. Ale do rzeczy – Wielka Sobota to chyba dzień, kiedy najwięcej z nas udaje się na cmentarze. Zakupy zrobione, posprzątane, człowiek z tej przyzwoitości idzie odwiedzić także tych, którzy po pierwsze pewnie sami nas tego kiedyś uczyli, a po drugie sami są już po tej drugiej stronie, dokąd wszyscy zmierzamy. Te wszystkie groby – Jezusowy i naszych zmarłych – przeplatają się ze sobą, łączą. Modlitwa rozpoczęta na adoracji Jego grobu w kościele trwa nadal przy mogiłach naszych najbliższych: rodziców, dziadków, krewnych, znajomych. 

My mam nadzieję świadomie do tego Jezusowego grobu biegniemy – jak Piotr i Jan, o czym liturgia będzie mówiła jutro w ciągu dnia. Dzisiaj odwiedzaliśmy Grób Pański z modlitwą, otwierając serce przed Bogiem, który wypełniwszy swoją misję na ziemi, zastąpił do piekieł. Ot, choćby po to, aby podziękować za ten miniony rok, za Wielki Post, podsumować swoje wyrzeczenia, postanowienia, wyciszyć się w tym całym bałaganie przygotowań domowych (mycie, sprzątanie, gotowanie, zakupy). A równocześnie – mniej lub bardziej świadomie – zbliżamy się, najczęściej w biegu, z każdym dniem naszego życia do własnego grobu. Tylko że my wierzymy, że ten grób to nie koniec, to moment przejścia, trudny i konieczny początek czegoś o wiele piękniejszego, doskonałego – do czego zaprasza nas Bóg. Ten Bóg, którego Syna adorowaliśmy dzisiaj w grobie, który jutro uraduje cały świat swoją pustką. 

Zmartwychwstanie z hukiem

Po upływie szabatu, o świcie pierwszego dnia tygodnia przyszła Maria Magdalena i druga Maria obejrzeć grób. A oto powstało wielkie trzęsienie ziemi. Albowiem anioł Pański zstąpił z nieba, podszedł, odsunął kamień i usiadł na nim. Postać jego jaśniała jak błyskawica, a szaty jego były białe jak śnieg. Ze strachu przed nim zadrżeli strażnicy i stali się jakby umarli. Anioł zaś przemówił do niewiast: Wy się nie bójcie! Gdyż wiem, że szukacie Jezusa Ukrzyżowanego. Nie ma Go tu, bo zmartwychwstał, jak powiedział. Chodźcie, zobaczcie miejsce, gdzie leżał. A idźcie szybko i powiedzcie Jego uczniom: Powstał z martwych i oto udaje się przed wami do Galilei. Tam Go ujrzycie. Oto, co wam powiedziałem. Pośpiesznie więc oddaliły się od grobu, z bojaźnią i wielką radością, i biegły oznajmić to Jego uczniom. A oto Jezus stanął przed nimi i rzekł: Witajcie. One podeszły do Niego, objęły Go za nogi i oddały Mu pokłon. A Jezus rzekł do nich: Nie bójcie się. Idźcie i oznajmijcie moim braciom: niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą. (Mt 28,1-10)

Tego samego dnia dwaj z nich byli w drodze do wsi, zwanej Emaus, oddalonej sześćdziesiąt stadiów od Jerozolimy. Rozmawiali oni z sobą o tym wszystkim, co się wydarzyło. Gdy tak rozmawiali i rozprawiali z sobą, sam Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali. On zaś ich zapytał: Cóż to za rozmowy prowadzicie z sobą w drodze? Zatrzymali się smutni. A jeden z nich, imieniem Kleofas, odpowiedział Mu: Ty jesteś chyba jedynym z przebywających w Jerozolimie, który nie wie, co się tam w tych dniach stało. Zapytał ich: Cóż takiego? Odpowiedzieli Mu: To, co się stało z Jezusem Nazarejczykiem, który był prorokiem potężnym w czynie i słowie wobec Boga i całego ludu; jak arcykapłani i nasi przywódcy wydali Go na śmierć i ukrzyżowali. A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela. Tak, a po tym wszystkim dziś już trzeci dzień, jak się to stało. Nadto jeszcze niektóre z naszych kobiet przeraziły nas: były rano u grobu, a nie znalazłszy Jego ciała, wróciły i opowiedziały, że miały widzenie aniołów, którzy zapewniają, iż On żyje. Poszli niektórzy z naszych do grobu i zastali wszystko tak, jak kobiety opowiadały, ale Jego nie widzieli. Na to On rzekł do nich: O nierozumni, jak nieskore są wasze serca do wierzenia we wszystko, co powiedzieli prorocy! Czyż Mesjasz nie miał tego cierpieć, aby wejść do swej chwały? I zaczynając od Mojżesza poprzez wszystkich proroków wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego. Tak przybliżyli się do wsi, do której zdążali, a On okazywał, jakoby miał iść dalej. Lecz przymusili Go, mówiąc: Zostań z nami, gdyż ma się ku wieczorowi i dzień się już nachylił. Wszedł więc, aby zostać z nimi. Gdy zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im. Wtedy oczy im się otworzyły i poznali Go, lecz On zniknął im z oczu. I mówili nawzajem do siebie: Czy serce nie pałało w nas, kiedy rozmawiał z nami w drodze i Pisma nam wyjaśniał? W tej samej godzinie wybrali się i wrócili do Jerozolimy. Tam zastali zebranych Jedenastu i innych z nimi, którzy im oznajmili: Pan rzeczywiście zmartwychwstał i ukazał się Szymonowi. Oni również opowiadali, co ich spotkało w drodze, i jak Go poznali przy łamaniu chleba. (Łk 24,13-35)

Co jest szczególnie niesamowitego w zmartwychwstaniu? To, że nikogo przy nim nie było. Dokonało się w cichości, na uboczu, z dala od zgiełku – czy to wieczernika, drogi krzyżowej, ulic Jerozolimy, placu przed pałacem Piłata, czy samej Golgoty.

To znaczy – teoretycznie nie było, bo tuż obok, przed grobem, stali strażnicy pozostawieni tam przez arcykapłana i starszyznę żydowską. Powiem szczerze, nie zazdroszczę im sytuacji, w jakiej się znaleźli – mieli jedynie dopilnować, aby nikt nie wykradł ciała, zwłok bez życia, wichrzyciela i fałszywego mesjasza, którego tam złożono. Co mieli zrobić? Jak to wyjaśnić? Nikt się nie pojawił. Nikogo tam nie było. Żadni uczniowie nie przybyli, aby – zgodnie z misternie uknutym wcześniej i dokładnie obmyślonym planem – doprowadzić do sytuacji, która by odpowiadała rzekomemu proroctwu o zmartwychwstaniu Tego człowieka. Nie, oni rozpaczali jeszcze po wydarzeniach piątku. Albo zastanawiali się – co dalej, co z sobą zrobić? A jednak. Nie wiedzą, jak zasnęli, co się stało. Gdy się obudzili – kamień odsunięty, szata złożona w jednym miejscu. Żadnego zaskoczenia – tylko że Ciała nie ma. Jak to wyjaśnić?

Te kobiety, które z samego rana poszły do grobu – czy były pełne nadziei? Bynajmniej. Szły, aby spełnić obowiązek namaszczenia ciała zmarłego. Na pewno – wspominały, jak wiele nadziei On w nich rozbudził za życia. Z pewnością zwróciły uwagę na, szczególnie w tamtych patriarchalnych czasach widoczną postawę Jezusa w stosunku do płci pięknej – nie traktował kobiet jak służek, maszynek do rodzenia dzieci, nianiek i sprzątaczek, osób gorszych, ale jak równe mężczyznom w godności. Nie raz dał temu dowód – choćby uzdrawiając tak kobiety, jak i mężczyzn (począwszy od nikogo innego, jak właśnie teściowej Piotra), czy ratując od ukamienowania jawnogrzesznicę.

Przez grobem zastaje ich kolejne zaskoczenie. Żołnierze zniknęli, wejście do grobu stoi otworem… I najgorsze. Grób jest pusty. Gdzie jest Pan? Gdzie Jego ciało? Mało miały zgryzoty i łez w tych dniach, żeby ktoś jeszcze Go wykradł, zbeszcześcił Jego ludzkie szczątki? W innym tekście inny autor przekazuje to, jakoby Maria – będąc przy grobie sama – nie rozpoznała Zmartwychwstałego, który pojawił się przed nią jako ogrodnik; a ona, nieświadoma, pytała, czy to nie On zabrał ciało. Tym dwóm kobietom podobne słowa pewnie cisnęły się na usta. Anioł nie dał im dojść do słowa – wydarzenia następując zbyt szybko po sobie. Grób – faktycznie, pusty. Tu właśnie rodzi się wielka wiara – z tego zmartwychwstania, przy którym ich nie było, ale które także dla nich wszystko odmieniło. I na tej, nowej jakby drodze, staje przed nimi sam Zmartwychwstały, aby je umocnić. Potwierdza wszystkie słowa anioła, i wysyła uczniów do Galilei.

Bynajmniej nie do Galilei zmierzali ci dwaj, do których – incognito – dołączył Jezus. Udając Greka, wypytuje, słucha, pewnie zasmucony tym, jak szybko się poddali, zwątpili. Potrzeba było całodziennej wędrówki, wyjaśniania pism, aż do tego gestu łamania chleba, po którym tamci dwaj Go poznali. Co przeważyło? Nie wiemy. Dla nich także nie było wątpliwości – skoro to był Pan, a to było pewne, to znaczy, że żyje. Czyli umarł, ale zmartwychwstał. Ich ucieczka nie miała sensu – jak bowiem porzucić pracę dla tego, który pokonał śmierć? Co może być ważniejszego, niż świadczenie o Nim, o tym, co się stało? Równie szybko, jak z Jerozolimy uciekali – decydują o powrocie tam. Zastają pozostałych, którzy – jeden z drugim – składają w pierwszą ewangelię, taką jeszcze spontaniczną, widzenia Jezusa Zmartwychwstałego, jakich poszczególne osoby doświadczyły.

Prawda o zmartwychwstaniu dociera z hukiem i zwala z nóg wszystkich, czy w nią wierzą, czy nie – i tych żołnierzy, i te kobiety, i tych uczniów uciekających do Emaus. Wystarczy spojrzeć na Piotra (Dz 10,34a.37-43) i to, co i w jakich słowach przekazuje. Ten sam, można by powiedzieć – tchórz, który niespełna 3 dni wcześniej 3 razy wyparł się Jezusa. Zmartwychwstanie nie pozwala mu żyć tak, jak dotychczas. W jasnych i konkretnych słowach daje świadectwo – bo inaczej nie może. Skoro Bóg-Człowiek, Syn Boży zwyciężył śmierć, i będąc umarłym, znów żyje, to nic nie jest takie, jak było! To, co – i jak – było wcześniej, przestało mieć znaczenie.

Możemy powiedzieć – oni mieli łatwiej. Bo im się Pan objawił, tak dosłownie, cieleśnie, z przebitymi rękami, nogami i bokiem. Oni Go rozpoznawali – bo Go znali, jeszcze kilka dni wstecz razem szli przez Palestynę, byli Jego heroldami, spożywali z Nim posiłki, słuchali Go i rozmawiali. A my? Stajemy dzisiaj, jak stanie ten niedowiarek Didymos (o nim – w niedzielę, Święto Miłosierdzia), ciągle, co roku w równym stopniu zdziwieni i niepewni – czy to na pewno On, i jeśli zmartwychwstał, to czemu między nami, tutaj, dzisiaj, Go nie widać?

Zmartwychwstanie trzeba odczarować. Żadne boskie hokus pokus. Wszystko się zmieniło, wszystko odtąd ma inną, lepszą, bardziej optymistyczną perspektywę, przepojone tą ostateczną, końcową i niezniszczalną nadzieją, że skoro On zmartwychwstał, i wszystkim wierzącym obiecał zmartwychwstanie, to tak właśnie będzie, i my również zmartwychwstaniemy! Ale żyjemy nadal tu i teraz, w tym samym miejscu, to samo mieszkanie, dom, praca, szkoła, zwykłe codzienne zajęcia. Zmienić się powinna nasza optyka na to wszystko, biorąc pod uwagę nowe perspektywy, dzięki Jezusowemu zwycięstwu.

Zmartwychwstanie dokonało się w konkretnym miejscu, czasie i okolicznościach – ale to nie one są najważniejsze. To detale. Zmartwychwstanie człowieka dokonuje się w nim, w jego sercu – moim, twoim, każdego z nas. Zmartwychwstaniemy, gdy uwierzymy, że On zmartwychwstał, gdy przestawimy swoje myślenie i logikę na myślenie po Bożemu i Bożą logikę, która uwzględnia Jezusowe zwycięstwo. To się dzieje w nas, w środku – tego nie musi być widać.

Mam nadzieję, że w niczyim wypadku świętowanie tego wspaniałego dnia nie ograniczyło się tylko do ucztowania i jedzenia. Bo ku czci czego – nawet nie kogo – miało by to być świętowanie?

On prawdziwie zmartwychwstał, i zaprasza każdego do udziału w tym zmartwychwstaniu. Pytanie tylko, czy my sami chcemy mieć w nim udział?

W Wielkim Poście się przygotowywaliśmy – właśnie do tego wszystkiego, co jest odtąd, od zmartwychwstania. W tej perspektywie tamten czas nabiera nowego sensu. Chrześcijaństwo, formalnie zawiązane przy Zesłaniu Ducha Świętego, swoją misję rozpoczyna od pustego grobu. Wracamy dzisiaj do swoich obowiązków – z Nim, tym samym, ale żyjącym na wieki – w naszych sercach. Pozwól, aby On docierał do każdego, do kogo dotrzeć pragnie.

Zmartwychwstanie to On

Był pewien chory, Łazarz z Betanii, z miejscowości Marii i jej siostry Marty. Maria zaś była tą, która namaściła Pana olejkiem i włosami swoimi otarła Jego nogi. Jej to brat Łazarz chorował. Siostry zatem posłały do Niego wiadomość: Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz. Jezus usłyszawszy to rzekł: Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą. A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. Mimo jednak że słyszał o jego chorobie, zatrzymał się przez dwa dni w miejscu pobytu. Dopiero potem powiedział do swoich uczniów: Chodźmy znów do Judei. Rzekli do Niego uczniowie: Rabbi, dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz? Jezus im odpowiedział: Czyż dzień nie liczy dwunastu godzin? Jeżeli ktoś chodzi za dnia, nie potknie się, ponieważ widzi światło tego świata. Jeżeli jednak ktoś chodzi w nocy, potknie się, ponieważ brak mu światła. To powiedział, a następnie rzekł do nich: Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę, aby go obudzić. Uczniowie rzekli do Niego: Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje. Jezus jednak mówił o jego śmierci, a im się wydawało, że mówi o zwyczajnym śnie. Wtedy Jezus powiedział im otwarcie: Łazarz umarł, ale raduję się, że Mnie tam nie było, ze względu na was, abyście uwierzyli. Lecz chodźmy do niego. Na to Tomasz, zwany Didymos, rzekł do współuczniów: Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć. Kiedy Jezus tam przybył, zastał Łazarza już do czterech dni spoczywającego w grobie. A Betania była oddalona od Jerozolimy około piętnastu stadiów i wielu Żydów przybyło przedtem do Marty i Marii, aby je pocieszyć po bracie. Kiedy zaś Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie. Maria zaś siedziała w domu. Marta rzekła do Jezusa: Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga. Rzekł do niej Jezus: Brat twój zmartwychwstanie. Rzekła Marta do Niego: Wiem, że zmartwychwstanie w czasie zmartwychwstania w dniu ostatecznym. Rzekł do niej Jezus: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to? Odpowiedziała Mu: Tak, Panie! Ja wciąż wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat. Gdy to powiedziała, odeszła i przywołała po kryjomu swoją siostrę, mówiąc: Nauczyciel jest i woła cię. Skoro zaś tamta to usłyszała, wstała szybko i udała się do Niego. Jezus zaś nie przybył jeszcze do wsi, lecz był wciąż w tym miejscu, gdzie Marta wyszła Mu na spotkanie. Żydzi, którzy byli z nią w domu i pocieszali ją, widząc, że Maria szybko wstała i wyszła, udali się za nią, przekonani, że idzie do grobu, aby tam płakać. A gdy Maria przyszła do miejsca, gdzie był Jezus, ujrzawszy Go upadła Mu do nóg i rzekła do Niego: Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Gdy więc Jezus ujrzał jak płakała ona i Żydzi, którzy razem z nią przyszli, wzruszył się w duchu, rozrzewnił i zapytał: Gdzieście go położyli? Odpowiedzieli Mu: Panie, chodź i zobacz. Jezus zapłakał. A Żydzi rzekli: Oto jak go miłował! Niektórzy z nich powiedzieli: Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł? A Jezus ponownie, okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu. Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień. Jezus rzekł: Usuńcie kamień. Siostra zmarłego, Marta, rzekła do Niego: Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie. Jezus rzekł do niej: Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą? Usunięto więc kamień. Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał. To powiedziawszy zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź na zewnątrz! I wyszedł zmarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była zawinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić. Wielu więc spośród Żydów przybyłych do Marii ujrzawszy to, czego Jezus dokonał, uwierzyło w Niego. (J 11,1-45)
Dziwne są słowa, jakie Jezus wypowiadał do swoich uczniów. Jednoznacznie wynika z nich, iż wiedział, co się w tym czasie działo z Łazarzem. Że umiera – i że umarł. Na pewno była między nimi – Jezusem a rodzeństwem Marii, Marty i Łazarza – relacja prawdziwej przyjaźni, a zatem i miłości, bez której o prawdziwej przyjaźni nie ma mowy. To była swego rodzaju próba. W tym doświadczeniu, w tej tragedii śmierci przyjaciela miała objawić się Boża chwała. Inaczej nie można wytłumaczyć tej zwłoki, jakby do bólu celowej. 
Ciekawe jest też znowu nawiązanie – śmierć a sen. Tak samo Jezus wyraził się, gdy szedł uzdrowić dziewczynkę, córkę przełożonego synagogi Jaira (Mk 5, 35-43). Sam ów człowiek wyszedł po Jezusa, błagać o pomoc dla chorego dziecka. Gdy już z Nim szli do domu, dotarła wiadomość – dziecko zmarło. Ludzie wręcz mieli Jairowi za złe, że trudził Jezusa jakby bez celu – bo po co? Uzdrowienie chorego to jedno – a co On miałby pomóc, skoro chora zmarła? Ale on wierzył – zgodnie z Jezusowymi słowami: Nie bój się, wierz tylko! Wiara dokonała cudu. A w dzisiejszym obrazku – tak samo, jak wtedy Jezus powiedział o zmarłej, że śpi, tak i dzisiaj deklaruje, że idzie zbudzić Łazarza. Nie wskrzesić, obudzić. Śmierć dla Boga-Człowieka to tylko sen, z którego tylko On ma moc wyrwać człowieka. 
Gdy docierają do Betanii – obraz rozpaczy i żałoby, ludzie składają siostrom kondolencje z powodu odejścia ich brata. Nic dziwnego – skoro upłynęły 4 dni od zgonu, przygotowania do pogrzebu z pewnością były w toku. Nawiązuje się interesujący dialog pomiędzy Martą a Panem. A właściwie – deklaracja wielkiej i nieustannej, pomimo straty brata, wiary w mesjaństwo Jezusa, w Jego Bóstwo. I niesłabnąca nadzieja, która wyraża się w tym błagalnym jakby: Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga. Znali Jezusa od dawna, wiedzieli, ile Bóg może uczynić przez Jego ręce. Wierzyła, że ta łaska może stać się także ich udziałem. Wiedziała, że gdyby Jezus był z nimi w godzinie śmierci Łazarza, nie dopuściłby do niej. Ale to nic nie zmienia – jest tam dzisiaj, i nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. Zmartwychwstanie to On sam, i nikt inny. 

Co zadecydowało o tym, że stał się cud? Myślę, że ludzka natura Jezusa – dla którego Łazarz był przyjacielem, sojusznikiem i wiernym wyznawcą. Wydaje mi się, że nie ma innego miejsca w ewangelii, gdzie Jezus by zapłakał. Ludzkie łzy Boga-Człowieka otwierają niebo i zlewają łaskę Boga na człowieka, który od kilku dni leży martwy, pewnie rozkładając się. Padające w tym momencie pytania w stylu – Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł? – są jak najbardziej uzasadnione i zrozumiałe. Byli tam pewnie przypadkowi ludzie, znajomi zmarłego i jego sióstr, ale także sporo osób, które wiedziały o Jezusie więcej, może same były świadkami którego z Jego cudów, a na pewno o którymś słyszeli. 
Przed samym grobem dochodzi do jakby małego upadku wiary Marty – Jezus każe odsunąć kamień, ona zaś boi się tego, co tam zobaczą. Widok rozkładającego się ludzkiego ciała to nic przyjemnego w ogóle – a co dopiero, ciała ukochanego brata? To zbyt wiele jak dla niej. Zbyt dużo emocji – ale czy to zachwianie wiary? Myślę, że nie. To emocje związane z bratem, a nie zwątpienie w Tego, który wszystko może, i stoi przy niej przed grobem zmarłego. Cud już się dokonał – jeśli by chcieć umiejscowić go w czasie, to po wyznaniu wiary, tym dialogu Marty z Jezusem, zanim podeszli do grobu. To, co dokuje się teraz, po otwarciu pieczary, to tylko formalność – Łazarz wstaje i żyje. Stąd Jezusowe słowa – Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. On już wie, że prośby Marty i Marii, w które włączył się Jego głos, zostały przez Boga wysłuchane.
Wczorajsze pierwsze czytanie było bardzo krótkie, więc przytoczę je w całości:

Tak mówi Pan Bóg: „Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój, i wiodę was do kraju Izraela, i poznacie, że Ja jestem Pan, gdy wasze groby otworzę i z grobów was wydobędę, ludu mój. Udzielę wam mego ducha po to, byście ożyli, i powiodę was do kraju waszego, i poznacie, że Ja, Pan, to powiedziałem i wykonam”, mówi Pan Bóg. (Ez 37,12-14)

To jest wielka i piękna obietnica. A przede wszystkim – obietnica skierowana do każdego, kto sam z siebie nie wyłączy się z Ludu Bożego. Tu nie chodzi już tylko o Naród Wybrany, ale o pojęcie szersze – Lud Boży, do którego należeć może każdy człowiek, bez względu na narodowość, pochodzenie, język. Tak jak dosłownie i namacanie wyprowadził, prawie za rękę, Łazarza z tego grobu – taka sama obietnica jest dana i nam, którzy w Niego wierzymy. Grób nie będzie naszym końcem, śmierć nigdy nad nami nie zatryumfuje – bo On sam na drzewie krzyża ją pokonał. Nasze życie nie kończy się w grobie, gdy położą na mogile płytę nagrobną – ale zmienia się, i trwa dalej. Mamy swój początek, ale nie mamy końca.

Inna sprawa – po ludzku umieramy. Nie raz, i nie dwa razy – dziennie, w tygodniu, miesiącu, roku. Tak często uchodzi z nas życie. Nic się nie chce, nie mamy weny, pomysłu, siły. Tak często, jakby nawet wbrew sobie, robimy coś złego, czego przy głębszym zastanowieniu robić nie powinniśmy, na co się nie godzimy. A jednak – dzieje się tak, i to raz po raz. Czasami odkrywamy to dopiero przy kratkach konfesjonału (inna sprawa – ile czasu zajmuje nam dotarcie do niego?) – że, de facto, powtarzamy się przy kolejnej z rzędu spowiedzi. Więc co z tą poprawą? Tak łatwo pozwalamy w sobie umierać temu, co dobre – a tryumfować temu, co w najlepszym wypadku byle jakie, nijakie, a najczęściej jednoznacznie złe, błędne, grzeszne.

Wielki Post to czas umierania – ale innego. Umrzeć ma w tobie wszystko to, co słabe, nędzne, mizerne, beznadziejne, nijakie, byle jakie. Umrzeć ma w tobie to wszystko, co zaciemnia i zasłania to, co pozwala lepiej i pełniej żyć – miłość, dobroć, radość, szczerość, odwagę, uczciwość, miłosierdzie, współczucie. One nie mogą w tobie, tobą, błyszczeć, gdy coś je zasłania. A nam jest bardzo często wygodniej – bylejakość nie wymaga wysiłku, i świetnie sama siebie usprawiedliwia.

Jezus stoi dziś z wyciągniętą ręką przed grobem twoich słabości. Dasz się z niego wyciągnąć?

>>>

O tym, że wczoraj była 1. rocznica katastrofy smoleńskiej przypomniałem sobie, gdy próbując usypiać synka, usłyszałem syreny o 8:41. I jakby fakt absorbowania nas przez miesięcznego (dokładnie wczoraj) szkraba nie pozwolił jakoś na zadumanie nad tą rzeczywistością – mimo, że 2 osoby z ofiar były mi prywatnie dobrze znane. Wierzę, że pomimo dramatu odejścia, cieszą się już oni gościną w Królestwie Bożym.

I tylko szlag mnie trafia, jak widzę, co się dzieje w kraju. Jak niektórzy nawet w dniu rocznicy, gdzie o spokój i uszanowanie tego dnia apelowali chyba wszyscy, nie potrafią wyjść ponad ludzkie i partyjne podziały i przejawy takowych poprawności. Owszem, cała sprawa wyjaśniania tej tragedii od początku była z polskiej strony prowadzona niestarannie i niedokładnie, oddano bezmyślnie pola Rosjanom – ale nie oznacza to, że pewna grupa polityczna, która poza graniem na emocjach tej tragedii po prostu nie ma Polakom nic innego do zaproponowania, może nawet w takim dniu stawać w opozycji do wszystkich i wszystkiego.

Szkoda, że nawet obchody wspomnienia tragedii i śmierci, które jakby na krótką chwilę zjednoczyły Polskę, nie potrafiły być wspólne, razem. Niestety, słowa o. Ludwika Wiśniewskiego OP o antyżałobie są bardzo trafne.

Apostołka apostołów przy pustym grobie

Pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień odsunięty od grobu. Maria Magdalena natomiast stała przed grobem płacząc. A kiedy /tak/ płakała, nachyliła się do grobu i ujrzała dwóch aniołów w bieli, siedzących tam, gdzie leżało ciało Jezusa – jednego w miejscu głowy, drugiego w miejscu nóg. I rzekli do niej: Niewiasto, czemu płaczesz? Odpowiedziała im: Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono. Gdy to powiedziała, odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus. Rzekł do niej Jezus: Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz? Ona zaś sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę. Jezus rzekł do niej: Mario! A ona obróciwszy się powiedziała do Niego po hebrajsku: Rabbuni, to znaczy: Nauczycielu. Rzekł do niej Jezus: Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich bracii powiedz im: Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego. Poszła Maria Magdalena oznajmiając uczniom: Widziałam Pana i to mi powiedział. (J 20,1.11-18)
Tym razem to nie dzisiejszy tekst – ale z wczoraj. Bo wczoraj Kościół wspominał jedną z najciekawszych postaci związanych z osobą Jezusa. I nie tylko dlatego, że na kanwie kilku mniej lub bardziej spiskowych teorii wokół niej napisano ostatnimi czasy, począwszy od Kodu Leonarda da Vinci Dana Browna sporo dobrze sprzedających się powieści. 
Może przede wszystkim dlatego, że była kobietą. Chodzi o Marię z Magdali, zwaną popularnie Marią Magdaleną. Tę właśnie, której jedną z historii opowiada powyższy obrazek ewangeliczny. Nie wystarczyło jej to, że była z innymi kobietami i Janem pod krzyżem, widziała ostatnie stadium, apogeum męki Zbawiciela, Jego śmierć, to jak żołnierz przebijał Mu bok. Może słyszała w tym wszystkim krótką wymianę zdań – a raczej obronę Jezusa przez Dyzmę (pierwszego świętego? sam Jezus obiecał mu niebo), który później wyznaje wiarę i prosi o miłosierdzie. 
Już w tym fragmencie jej postawa jest inna. Bo co zrobili uczniowie? Niektórzy pouciekali z miasta – jak tych dwóch, których sam Zmartwychwstały musiał przekonywać i zawracać, gdy już prawie do Emaus doszli. Inni – zaszyli się w wieczerniku, tym niedawnym miejscu wspólnego z Nim ucztowania, bo.. bali się. Sytuacja ich przerosła, nie wiedzieli – co dalej, co zrobić, czy przegrupować się, a może rzucić to wszystko i wrócić do swoich domów, do swoich zajęć, które 3 lata wcześniej porzucili, idąc za Nim? 
Nie wiemy, co było w sercu Marii z Magdali. Na pewno wielki ból i smutek. Czy się bała? Ewangelista o tym nie wspomina. Nie sądzę. Bolała, bo straciła kogoś, kto był dla niej najważniejszy – nie jako kochanek, potajemny partner, ojciec ukrytych dzieci (co niektórzy autorzy spekulują). Zresztą – czy ona sama nie mogła Go kochać jako człowieka? Mogła. Co nie znaczyło wzajemności. Był człowiekiem, ale i Bogiem, któremu uwierzyła, który był jej punktem odniesienia. I już po tych niespełna 3 dniach przyszła, aby pobyć choćby z tą cielesną powłoką, jaka została po Jego śmierci. Chciała w ten sposób oddać mu hołd. Nie zważała na to, co powiedzą ludzie, na ewentualne problemy gdyby napotkała strażników, których przecież Piłat mógł zostawić przy grobie wichrzyciela za jakiego w oczach Żydów uchodził Jezus. 
Stąd jej łzy, które były na pewno łzami szczerej tęsknoty za kimś, kto wskazał jej drogę, a dopiero co został brutalnie zabity. Maria otrzymuje pierwszy po śmierci Jezusa znak od Boga – widzi aniołów. Gdzie jest ciało? Co się stało? Ukradli je? Jeszcze nie rozumiała, co się stało – nie oczekiwała nic, po prostu chciała ostatni raz oddać Panu hołd, namaszczając Jego ciało. Nawet tego nie może zrobić… Nie rozpoznaje Jezusa, gdy ten odzywa się tuż za jej plecami. Ale nie poddaje się – jeśli to  ty Go zabrałeś, powiedz mi, gdzie Go położono. Ma swój cel i nie zamierza odpuścić. 
To, co usłyszała później, musiało w jakiś sposób przypominać wcześniejsze zdarzenie. Kiedyś musiała być sytuacja, gdy Maria pierwszy raz o Nim usłyszała. Od ludzi? Z plotek o uzdrowieniach, o wyrzucaniu demonów przez Niego? Ktoś opowiedział kawałek z Jego nauki? Może sama Go gdzieś usłyszała? Na pewno wtedy Bóg zapukał do jej serca. Zwrócił się do niej tak, jak Bóg zwraca się do każdego – wprost, po imieniu. Mario. Mówię właśnie do ciebie. Zwracam się do wszystkich, każdemu proponuję zbawienie. Ale mówię też konkretnie do ciebie. Tak, jak Zmartwychwstały mówiący w tej chwili do niej. To On. Żyje! 
Także pierwsze posłanie po zmartwychwstaniu Jezus kieruje do niej. Właśnie jej się pierwszy objawia. To ona ma zanieść radosną nowinę do apostołów. Nie Piotr, nie Jan – ona, kobieta, Maria. Pusty grób rozpromienia historię chrześcijaństwa i ogłasza zwycięstwo Zbawiciela nad śmiercią właśnie dzięki Marii, przez nią. jako pierwszą W świetle ówczesnych konwenansów, niskiej pozycji  kobiet w społeczeństwie – paradoks. Znali ją, to prawda, ale mogli pomyśleć, ze zwariowała. Zresztą, najpewniej – co można odczuć, czytając ewangelie – Piotr nie pobiegł do grobu dlatego, że się ucieszył, ale dlatego że po prostu nie uwierzył. Eh, mała wiara…
Wschodnia tradycja Kościoła przypisuje Marii z Magdali tytuł apostołki apostołów. Gra słów z jednej strony, ale jakże prawdziwa. Pozostają pytania co do jej wcześniejszych dziejów, zanim dołączyła do grupy idących za Jezusem. Pewne jest, że Jezus wyrzucił z niej bodajże 7 złych duchów, o czym wspomina ewangelia Łukasza. Tak samo jak to, że jest o niej mowa w każdym miejscu, gdy autor wymienia podążających za Panem (Marii było tam kilka – ale o tej zawsze jest mowa). Z czego wynika to, że utożsamia się ją z jawnogrzesznicą, którą Jezus uratował od ukamienowania, cudzołożnicą? Nie wiem i nie rozumiem – chociaż nie wykluczam, bo nie takie pokręcone życiorysy Jezus rozprostowywał. Jakoś mi się w to wierzyć nie chce. Może przemawia przez to jakaś próba zdyskredytowania przez wczesnochrześcijańskich pisarzy jej osoby? No bo kto by pomyślał, nie wypada – żeby  k o b i e t a … 
Dla mnie to świetna postać. Która na szacunek zasługuje nie ze względu na parytety czy tego typu bzdury, czy fakt bycia kobietą. Ona zasługuje na szacunek, bo nie zabiegała o pierwszeństwo o którym napisałem (często niezauważane), a jednak Jezus ją nim obdarzył: pierwsza zaniosła radosną nowinę od grobu. Zasługuje na szacunek ze względu na swoją postawę po śmierci Pana – to, że nie uciekła, nie bała się, ale ukojenia szukała przy Nim, szła oddawać Mu hołd. Wspaniała patronka ludzi, którzy wierzą nadziei wbrew nadziei. 
>>>
GN opublikował ciekawy tekst na temat blogów księży. Bardzo cieszę się, że zwrócili uwagę np. na blog ks. Andrzeja Przybylskiego, który często i chętnie czytam. Napisali o ks. Arturze Stopce – bo aktywnie pisze na wielu frontach. Dziwię się, że pominęli blog ks. Tomasza Sękowskiego (może dlatego, że ostatnio rzadziej pisze?). Trochę nie rozumiem reklamowania tego bloga – artykuł wychodzi pod koniec lipca 2010, zaś ostatni wpis… z listopada 2009.
W ogóle – jak ktoś zainteresowany jest księżowskimi blogami – spora lista (jedyna w swoim rodzaju) jest w serwisie kaplani.com.pl.
>>>

Jakoś nie chciało mi się pisać… Przelewanie z pustego w próżne… Chodziło o przepychanki odnośnie krzyża, który po katastrofie w Smoleńsku stanął przed pałacem prezydenckim. Przecież to jest oczywiste. Teren państwa, kancelaria decyduje. Tam ma i powinien być pomnik. A krzyż jako symbol może zaistnieć w innym, lepszym miejscu. Bardzo dobry tekst o przeciąganiu krzyża.

>>>

Kilka świetnych myśli z tekstu o pracujących w Bronxie franciszkanach ze wspólnowy Renewal (Odnowa), o tym że życie to jak stołek o 3 nogach i o skakaniu w ciemno ze schodów ufając Bogu:
Benedykt XVI powiedział, że serce misjonarza to serce, które jest przebite. Bardzo mnie to dotknęło. Zmagałem się długo z tym, o co pytasz. Przebicie serca jest częścią nawrócenia. Uczę się kochać tych, którzy ze mnie szydzą. Sam byłem kiedyś pierwszym, który kpił z chrześcijan. Często czuję strach. To dobrze, bo mam możliwość wyboru: wyjść na ulicę czy zostać w celi. Ewangelizacja to mieszanka strachu i „Jezu, ufam Tobie”. Zastanawiałeś się, dlaczego Bóg w ogrodzie Eden postawił drzewo? Po to, by Adam miał możliwość wyboru. Zmaganie się z możliwością odrzucenia jest codziennym chlebem apostoła. Umieram, by dać życie innym.
– Bóg nie wchodzi z butami w twoje życie – wyjaśnia o. Agustino. – On delikatnie pyta. Tak rodziło się moje powołanie. Tuż po nawróceniu mówiłem: „Panie, dla Ciebie wszystko! Co mam robić?”. Usłyszałem cichy głos: „Chcę, byś został kapłanem”. „Panie, spraw, bym został milionerem, a ja rozdam pieniądze ubogim” – krzyczałem. A w sercu słyszałem: „Chcę, byś został kapłanem”. „Panie, założę liczną rodzinę, a moje dzieci wychowam na prawdziwych chrześcijan”. „Chcę, byś został…”. „Panie – nie dawałem za wygraną – dla Ciebie wejdę na Mount Everest!”. „Chcę…”. Co było robić? Skapitulowałem – śmieje się zakonnik z Teksasu. – Nie żałowałem tego ani przez chwilę. Dziś wiem, że jedyną rzeczą, która może mnie uszczęśliwić, jest wypełnienie Jego woli. 
Chcę być dzieckiem. Dziecko jest wolne. Nie wstydzę się okazania słabości. Dziś rano czytałem słowa Faustyny i zacząłem płakać. Dar łez – czułem to wyraźne – był głosem Jezusa mówiącego: Zobaczcie, jak bardzo was kocham! 
Chciałem grać jedynie dla Pana, ale nie potrafiłem. Spowiednik zalecił, bym codziennie przez pół godziny grał jedynie dla Boga. Bez świadków. Grałem, ale czułem, że wciąż się popisuję. „Jezu, daj mi czyste serce! – wyłem. – Zabierz mą ogromną pychę!”. Grałem tak samotnie przez pół roku. Robiło mi się już niedobrze. Spowiednik powiedział, że może to potrwać nawet 4 lata. Zdobywanie cnoty to długi dystans. Budujemy solidny dom, a nie domek z kart. Po miesiącach codziennej walki odetchnąłem. Poczułem, że modlę się grą i przestaję się popisywać. Dziś niczego już nie chcę, jedynie grać dla Niego. Jeśli przestanę, zaczną wołać kamienie. – A czego bardziej boicie się, wychodząc na ulice Bronksu: agresji czy szyderstwa? – pytam, żegnając się z zakonnikami w szarych habitach. – Odrzucenia – odpowiada o. Agustino. – Boję się starego człowieka, który we mnie drzemie. Dlatego każdego dnia staję na szczycie schodów i błagam: „Łap mnie!”.
O co chodzi z tymi schodami? Przeczytaj całość 🙂