Co z tą Polską?

11 listopada to piękny dzień, w którym zawsze staram się być na Mszy Świętej. Po co? Nie, to nie jest żadne święto kościelne, a tym bardziej nakazane (kalendarz liturgiczny podpowiada, że to wspomnienie św. Marcina z Tours, w Polsce kojarzonego głównie z tradycją opychania się rogalami z białą masą :D). Po prostu uważam, że jako człowiek wierzący mam obowiązek modlitwy także w intencji mojej Ojczyzny. Niestety, z roku na rok mam coraz więcej obaw, jak taki patriotyzm i postawa narodowa są w tym kraju – przynajmniej w skali makro – rozumiane.

Czytaj dalej Co z tą Polską?

Dyskretnie kochająca obecność

W piątek minął rok czasu od odejścia Mamy. 
Dla mnie bardzo smutnym było to… że chyba się już pogodziłem z tym faktem i nauczyłem się z nm żyć. Na własnej skórze przećwiczyłem i to jest jakby jedno, natomiast nie wierzę w twierdzenie pt. „czas leczy rany” (coś jak to tischnerowskie „nie uszlachetnia” w odpowiedzi na porzekadło, jako by cierpienie miało uszlachetniać). No bo nie leczy. Działamy tylko tak, że o pewnych sprawach ciągle jakby nie pamiętamy – i jest ok; aż do momentu, kiedy ta kwestia powraca, i wtedy wszystko – przynajmniej u mnie – wraca ze zdwojoną siłą. 
Wierzę, że Mama jest święta – bo jest już tam, gdzie i ja, i większość z nas zmierza, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Dlatego bardzo często – szczególnie ostatnio – zadaję sobie w różnych sprawach pytanie: a co by Mam zrobiła? Pomijając jej – bardzo szczególne – podejście do wiary i niezwykłą uczciwość, z jaką stawiała sprawy z nią związane – chyba jestem do niej bardzo w tym podobny. I cieszę się z tego – bo na pewno dobrą jest wiara prosta, ale już co innego z wiarą bezmyślną, albo z przyzwyczajeniem maskowanym jako wiara. 
Pisałem niedawno, niecały miesiąc temu skończyła się wreszcie sprawa sądowa z pracodawcą Mamy. To było bardzo dużo emocji. I duża frajda – że co prawda nie tutaj, ale będąc tam także ona może się cieszyć z tzw. sprawiedliwości, której finalnie stało się zadość. Jak to powtórzyła w tych dniach jedna z Mamie bardzo życzliwych osób – ona by sama pewnie powiedziała: „i znowu sukces”. Dokładnie. Tak właśnie by powiedziała.
To jest dla mnie mocno dziwne i niezrozumiałe – ale jakby odeszła wczoraj. Bardzo dokładnie ją pamiętam. Mam takie przebłyski wspomnień, pewnie z okresu, kiedy byłem może ciut starszy od Domika dzisiaj (czyli dosłownie te 4-5 lat?) – pojedyncze obrazy. I potem tyle bardziej coraz świadomych, wspomnień z tych 24 lat wspólnego życia, a potem kolejnych 4 już osobno, ale przecież często razem. Nigdy się ze swoją obecnością nie narzucała. Zawsze wiedziała, że pewne rzeczy człowiek musi sam przetrawić – lepiej poczekać, być i wspierać na odległość. Że do ostatecznych wniosków zawsze trzeba dojść samemu – rodzic może pomóc, opowiedzieć o swoich doświadczeniach, coś zasugerować, ale nigdy nie narzucać czy wmuszać, bo to tylko zniechęca i niczego nie uczy. Taka dyskretna, ale bardzo kochająca obecność. I w przeciwieństwie do ojca – zawsze potrafiła okazać radość, dumę z jakiegoś nawet drobnego sukcesu – aż momentami nie mogłem uwierzyć, że takie byle co mogło sprawić tyle radochy. Jak bardzo cieszyła się, kiedy urodził się Domik – dzisiaj zaczynam dostrzegać, jak bardzo on jest do niej podobny… A w tym wszystkim zupełnie oderwana od kwestii materialnych, samowystarczalna, minimalistka. 
Pewnie już o tym pisałem, ale kiedy odeszła, to posypały się maile od ludzi bardzo jej życzliwych, wielu przyjaciół. I motywem przewodnim w nich było to, że była Mama po pierwsze zawsze autentyczna i lubiana za to, że – bez względu na cenę – „waliła między oczy” czyli nigdy nie owijała w bawełnę, a mówiła dokładnie to, co myśli. Po drugie, zawsze można było na nią liczyć – trzymała się swoich przekonań i dla ludzi bliskich potrafiła zrobić naprawdę bardzo dużo. 
 
Nikt nie spodziewał się, że odejdzie akurat wtedy – po chemioterapii w 2012 r. było dobrze, czuła się dużo lepiej; ja się podłamałem trochę, kiedy zaczęły się bóle głowy, a badania potwierdziły przerzuty do mózgu. Może nie świadomie, ale gdzieś tam z tyłu głowy bałem się – co będzie dalej? wiadomo, jak przebiega taka choroba. Były dni, kiedy Mama nie nadawała się do życia, leżała sobie, z powodu bólów głowy. Była trochę nieswoja, nie pamiętała pewnych rzeczy, widać było kłopoty ze skupieniem – ale nikt na to nie patrzył, bo liczyło się, że była z nami. I nagle wszystko się skończyło – mimo, że tego dnia była u lekarza, widziała się ze swoją dobrą przyjaciółką (a matką chrzestną mojego brata, walczącą od wielu lat z rakiem…), że poprosiła brata, żeby ją wysadził wcześniej, bo chciała się przejść do domu i spacer sobie zrobić. Po prostu umarła. Jak tata zadzwonił – siedziałem w pracy – jak tylko zobaczyłem numer, to wiedziałem, że coś jest nie tak… 
Zupełnie przypadkiem ten piątek mieliśmy teraz wolny. Można było spokojnie pojechać na cmentarz. Bardzo lubię to miejsce. I jak tam sobie siedzę, i rozmawiam z nią – tak samo, jak Mama, przychodząc z nami od małego na groby swojej mamy i babci, z nimi rozmawiała. Opowiadam o tym, co się dzieje, jak młody rośnie, co się udało, co się nie udało, na co brakuje cierpliwości, jakieś małe sukcesy czy porażki. Za każdym razem mam wrażenie – właściwie to jestem pewien – jakby ona była obok, usiadał, przytuliła się, i dawała znak: jestem z wami, nawet bardziej i mocniej niż wtedy, za życia, i kibicuję wam mocno.
Dzięki, Matuś, za wszystko. Tak, jak Ty mówiłaś babciom, tak ja dzisiaj mówię Tobie: żebyś tylko się nie musiała za nas tam z góry wstydzić. Damy sobie jakoś radę, chociaż bez Ciebie.

Rocznicowy bezmyślny zachwyt

Dzisiaj mija 8 lat od śmierci bł. Jana Pawła II. Tak naprawdę, gdyby nie nagłówki gazet, ten fakt by mi przeleciał, nie zauważył bym tego. 
Mimo, że wiele w moim życiu się przez ten czas zmieniło, chyba nigdy nie zapomnę tamtych dni, kiedy cały świat wstrzymał oddech, bo Wielki Człowiek odchodził? Nie, on tylko wracał do domu Ojca, jak to ujął abp. (dzisiaj kardynał) Leonardo Sandri. Ludzie łączyli się w modlitwie, choć teoretycznie nie działo się nic nadzwyczajnego – ot, naturalna kolej rzeczy (zespół Pin w piosence „2 kwietnia 2005” śpiewał, że „wciąż po twarzy płynie czas, krok po kroku zmienia nas”). My, ludzie, mamy jednak taką tendencję, że o osobach naprawdę wielkich przypominamy sobie albo zauważamy ich w najlepszym wypadku na łożu śmierci, najczęściej po śmierci. 
Przeżywaliśmy te 8 lat temu nawet nie narodowe, ale światowe rekolekcje – wszyscy „na hurra” zaczęli sobie przypominać, że papież z Polski nie tylko był, uśmiechał się, czynił piękne spontaniczne gesty – ale także, a nawet przede wszystkim mówił, upominał, nauczał, wyjaśniał prawdy wiary, próbując przybliżać Boga ludziom i ludzi prowadzić ku Bogu. To było dobre – może niektórym coś to dało. Równocześnie – było tak samo beznadziejne medialnie, jak po rezygnacji Benedykta XVI niedawno, kiedy większość mediów skupiła się na „bilansie plusów dodatnich i ujemnych” oczywiście głównie wyrokując z pewnością ekspertów, co papież zrobił źle; czyli prawie wszystko. Przy czym nie przejawiała się w ten sposób bynajmniej troska o Kościół – ale po prostu wola zaistnienia, dołożenia swoich kilku groszy, bardzo często mając nikłe pojęcie o tym, kim był i co prezentował sobą Karol Wojtyła.  
Pamiętam dokładnie, to była sobota. Paradoksalnie, dla mojej rodzinnej archidiecezji gdańskiej do tej 21:37 było to święto radosne – dzień konsekracji, święceń biskupich ks. Ryszarda Kasyny, mianowanego 24 stycznia tamtego roku nowego sufragana. Rano wielka uroczystość w gdańskiej Bazylice Mariackiej – tłumy świeckich, księży, biskupów, lekko zestresowany sytuacją sam nowy biskup, paradoksalnie (mimo innego charakteru) bardzo podobny w prostocie sposobu bycia właśnie do Jana Pawła II; Bogu dzięki, pozostało mu to do dziś, kiedy służy już diecezji pelplińskiej jako ordynariusz. Mimo wszystko, kiedy ludzie wysypywali się z kościoła po uroczystości – padały pytania o zdrowie Jana Pawła II, włączano radia w telefonach komórkowych. 
Po południu – podświadomie? – większość z nas chyba już wiedziała, że zbliża się koniec. Zmieniły się ramówki stacji telewizyjnych. Mam wrażenie, że w pewnym sensie – poza odwołanie do woli Bożej – była to bardziej modlitwa już o spokojne odejście, choć wtedy jeszcze tego nie rozumieliśmy. Bardzo spontanicznie skrzyknęliśmy się jakoś ok. 21:00 właśnie na plac przed katedrą oliwską, mieli być młodzi ludzie. Pojawił się wielki tłum, nie tylko młodych, morze ludzi. Różaniec, osobiste świadectwa, śpiew – w pewnym sensie spontanicznie, niewątpliwie z potrzeby serca. Miałem wielki zaszczyt współorganizować to przedsięwzięcie.  Kątem oka dostrzegłem w pewnym momencie metropolitę – abp. Gocłowskiego. Wyszedł z domu, tuż obok, w prostej czarnej sutannie, przystanął z boku, modlił się w ciszy, także na klęczkach. 
Nadszedł ten moment – po ludziach rozeszła się informacja: papież odszedł. Zapadła przejmująca cisza, wszyscy uklękli. Słowa były niepotrzebne, a wręcz zbędne wobec wielkiego dziedzictwa człowieka, który – poświęciwszy Bogu całe życie – oddał w tej chwili ducha temu właśnie Bogu, „totus tuus”. Nagle cała katedra zaczęła zapełniać się ludźmi, w ciągu 15 minut przygotowano Mszę Świętą, przewodniczył abp. Gocłowski w asyście tłumu księży i kościele nabitym chyba jedynie w sposób porównywalny z pasterką i rezurekcją. Chyba nigdy nie słyszałem tak przejmującą osobistego i emocjonalnego kazania, choć ówczesnego metropolitę słuchałem (z przyjemnością) setki razy. 
A dzisiaj, 8 lat później? Na dwóch największych polskich portalach internetowych zero informacji – z tym zastrzeżeniem, że na jednym z nich zajawka o spiskowej dziennikarskiej teorii nt. obecnego papieża Franciszka. Po najpopularniejszym portalu społecznościowym wędrują, linkowane przez kolejne osoby, zdjęcia błogosławionego papieża z Polski z apelem, aby udostępnić zdjęcie, „oddając Mu cześć”. 
Czy to ma sens? Według mnie niekoniecznie trzeba wklejać dzisiaj gdziekolwiek, w jakimkolwiek portalu społecznościowym, zdjęcia papieża – warto jednak o nim pamiętać i czasami po prostu pomyśleć nie tylko o zdjęciach i filmach, ale co on miał do powiedzenia i przez 27 lat mówił. Był bezpośredni – choć mówił i pisał z zacięciem filozofa, dla mnie w sposób trudniejszy od Benedykta XVI. Stawiał akcent na człowieka – ale zarazem nie wahał się człowieka przywoływać do porządku – jak wtedy, gdy w latach 90. grzmiał (dosłownie) w Polsce o źle wykorzystywanej i marnowanej wolności. Jan Paweł II powiedział dosłownie całe morze pereł, złotych myśli i zasad, którymi człowiek powinien kierować się w życiu – pewnie nie będzie przesadą stwierdzenie, że życia by nie starczyło, aby każdego dnia rozważać jedną z nich.
A warto – zamiast w pustym uniesieniu westchnąć i bezmyślnie lajkować coś na FB jako jedną z miliona stron – po prostu otworzyć cokolwiek z Karola Wojtyły, przeczytać choćby zdanie z jakiegokolwiek jego tekstu. Nie dla samego czytania, ale dla pochylenia się nad nim, zastanowienia, rozważenia. Taki miniaturowy kroczek do Boga – za pośrednictwem tego, który, jak wierzę, od 8 lat jest naszym współczesnym u Niego orędownikiem. 

Twarda świętość bł. Jana Pawła II

Jutro kolejna, 33. już rocznica wyboru metropolity krakowskiego kard. Karola Wojtyły na papieża, początkowej daty pontyfikatu, który tak wiele zmienił – w Kościele, ale i w Polsce. 
Zamiast wielu pustych słów – kilka prostych myśli Jana Turnaua, jak zwykle bezbłędnego:
33 lata temu zaistniał papież Jan Paweł II. Zaczęło się wiele nowego w historii Kościoła rzymskokatolickiego, w historii Polski, w dziejach całej ludzkości. Nie napiszę jednak o pontyfikacie, tylko o samym człowieku. 
Był naprawdę święty. Oczywiste to dla wielu, ale nie dla wszystkich. Nawet i wśród katolików zagranicznych nie ma takiego uwielbienia dla niego, jakie jest u nas. Dla mnie to jednak aksjomat. Świętość to, mówiąc po świecku, bardzo wielka dobroć. Twarda walka z własnym egocentryzmem, twarda troska o innych ludzi. Był w tym twardy. A do tego delikatny. Nie lubił robić bliźnim przykrości, wolał ich radować nieustannymi żartami. Był pokorny, nie znosił zadzierania nosa. 
Co nie znaczy, że był nieomylny. Ze nie mylił się w swoich decyzjach personalnych ani w swoich poglądach. Nie zawsze przekraczał swój czas. Zawsze jednak przekraczał siebie. 
Czy i kiedy ostatnio mi udało się zwalczyć w sobie, przekroczyć, cokolwiek?

Duch Święty nie wrona

Duch Święty nie wrona – nie siada na byle jakim płocie.
Ciekawa myśl, prawda? Usłyszałem ją dzisiaj na porannej Mszy, tzw. inaugurującej nowy rok szkolny. No tak, 1 września w końcu. Ostatni raz zaczynałem tego dnia rok szkolny… jakieś 8 lat temu, więc zapominam. Poza intencją i tym, co celebrans powiedział, niewiele na taką okoliczność wskazywało. W ławkach – może 20 uczniów, kilku rodziców, na oko kilku nauczycieli. Młodzież zajęta, o ile widziałem, niestety bardziej dyskusjami i ploteczkami, niż tym, co na ołtarzu… Znak czasu?
Wracając do sedna – ksiądz mówił o tym w kontekście nauki i tego, że szkoła to nie wc (jak to się mówi) i chodzi się tam nie tylko dlatego, że się musi. Ciekawie opowiedział na swoim przykładzie – ile człowiek musi się narobić, aby być pozytywnie ocenionym. O tym, że trzeba się starać, nie dla świętego spokoju rodziców (czyli – własnego), ale po to, aby nie zamykać przed sobą kolejnych drzwi i kolejnych możliwości. Czy to w podstawówce, gimnazjum, liceum, czy na studiach. Po prostu warto się uczyć, warto zdobywać wiedzę. Dla własnej przyszłości, aby kiedyś móc wybierać, a nie być skazanym na byle co. Właśnie po to, aby nie liczyć później i nie zwierzać się księdzu – przez ważnym sprawdzianem, egzaminem czy dyplomem – że się liczy na Ducha Świętego. Z pustego i Salomon nie naleje. Trzeba dać coś z siebie – wtedy, gdy prosisz, Bóg wesprze i Duch Święty zrobi swoje.
Szkoda, że tak mało ludzi było. Choć dobrze, że nie zmuszają do chodzenia na takie Msze całych klas i szkół – to bez sensu, większość przymuszana tylko przeszkadzała tym, którzy szli, bo chcieli. Teraz widać, kto – chyba – sam chciał, bo ten przyszedł. Jakość, nie ilość. Ale nawet w tak kameralnym gronie miło było, siłą rzeczy, powspominać swoje 11 lat szkolnych. W tle – wspomnienie tych, którzy za niepodległość i suwerenność Polski walczyli i ginęli, nie tylko na frontach II wojny światowej, której 72. rocznica wybuchu dziś przypada; o wieczną nagrodę dla tych, co odeszli, i dar mądrości, byśmy z tej wolności – danej, ale i zadanej – umieli dobrze korzystać. I prośba za wszystkich, dla których 1 września to początek nowego roku – uczniów, rodziców, nauczycieli i wychowawców – o światło Ducha Świętego i opiekę Matki Bożej Stolicy Mądrości na kolejny czas wytężonej pracy i nauki. A także o niebo dla tych, którzy nas uczyli, a już odeszli.

Z ludzi wzięci, dla ludzi posłani

Pan Bóg ciekawie prowadzi po swoich drogach. Wczoraj, zupełnie przypadkiem, wpadłem w rodzinnej parafii na mszę wieczorną. Ot, załatwiałem pewną sprawę nieopodal, i – na dobieg – ale zdążyłem, rzutem na taśmę. Z uwagi na ilość zajęć dawno już nie miałem okazji być na Mszy w tygodniu – tym lepiej.
Patrzę – pełno księży. Co się okazało? Rocznica – dość komiczna liczba – święceń, no i się prawie cały rocznik zjechał (2 za granicą – jeden misjonarz, jeden ekskardynowany do diecezji niemieckiej). Mieszanka dość ciekawa. Najmłodszy prałat w diecezji, specjalista od walki z sektami, ojciec duchowny seminarium, duszpasterze młodzieży, hokeiści i kajakarze. Co ciekawe – jeden z nich, do tego parafianin nasz, świętujący tego dnia 50 urodziny (powiedzmy, mocno spóźnione powołanie). 

Ostatni powiedział bardzo fajne kazanie. Mówił o kapłaństwie, o wdzięczności za ten dar. Powiedział wprost, że rozumie, że ludzie czasami krzywo patrzą na księży, bo niektórzy z nich nie dają dobrego przykładu. Opowiadał o swoim dziecięcym zauroczeniu kapłanami – tym, że uważał ich za takich świętych, prawie nadludzi. A przecież kapłani to ludzi – z ludzi wzięci, dla ludzi posłani. Zwykli, słabi, grzeszni, upadający. Normalni, aż do bólu. Nie jacyś supermeni, z których święcenia zrobiły herosów. Ludzie, którzy dość wyjątkową drogą idą – jak my – ku Królestwu Bożemu, tylko że mają nieco inną rolę. Co ważne, nie tylko rola ta sprowadza się do nauczania – bo wiele znaczy sam przykład życia, być może nawet więcej niż słowa. 

Padły bardzo mądre słowa – że ludzie mają takich kapłanów, jak się o nich modlą. Bóg słucha – ale trzeba go poprosić. A że się często nie modlą – to jest, jak jest. Co ważne – kapłani nie są gdzieś oderwani od rzeczywistości, wiszący pomiędzy niebem a ziemią. Kościół to wspólnota i kapłaństwo sprowadza się do bycia w tej wspólnocie, stanowienia jej razem z wiernymi. Ujął to tak – jak ksiądz byłby sam, to co by robił? Sam do siebie gadał? Sam siebie spowiadał? No nie. To by było bez sensu. 
Czerwiec to czas, gdy Kościół w swoich diecezjach wzbogaca się o nowych diakonów i prezbiterów, którzy przyjmują święcenia. Warto szczególnie w tym czasie pamiętać o nich – tych nowych, i tych już od wielu lat wśród nas pracujących. Aby Bóg darzył ich zdrowiem, siłami, swoim światłem i radością z posługiwania. Aby owocnie przybliżali Boga ludziom i prowadzili ludzi do Boga.

Zmartwychwstanie to On

Był pewien chory, Łazarz z Betanii, z miejscowości Marii i jej siostry Marty. Maria zaś była tą, która namaściła Pana olejkiem i włosami swoimi otarła Jego nogi. Jej to brat Łazarz chorował. Siostry zatem posłały do Niego wiadomość: Panie, oto choruje ten, którego Ty kochasz. Jezus usłyszawszy to rzekł: Choroba ta nie zmierza ku śmierci, ale ku chwale Bożej, aby dzięki niej Syn Boży został otoczony chwałą. A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. Mimo jednak że słyszał o jego chorobie, zatrzymał się przez dwa dni w miejscu pobytu. Dopiero potem powiedział do swoich uczniów: Chodźmy znów do Judei. Rzekli do Niego uczniowie: Rabbi, dopiero co Żydzi usiłowali Cię ukamienować i znów tam idziesz? Jezus im odpowiedział: Czyż dzień nie liczy dwunastu godzin? Jeżeli ktoś chodzi za dnia, nie potknie się, ponieważ widzi światło tego świata. Jeżeli jednak ktoś chodzi w nocy, potknie się, ponieważ brak mu światła. To powiedział, a następnie rzekł do nich: Łazarz, przyjaciel nasz, zasnął, lecz idę, aby go obudzić. Uczniowie rzekli do Niego: Panie, jeżeli zasnął, to wyzdrowieje. Jezus jednak mówił o jego śmierci, a im się wydawało, że mówi o zwyczajnym śnie. Wtedy Jezus powiedział im otwarcie: Łazarz umarł, ale raduję się, że Mnie tam nie było, ze względu na was, abyście uwierzyli. Lecz chodźmy do niego. Na to Tomasz, zwany Didymos, rzekł do współuczniów: Chodźmy także i my, aby razem z Nim umrzeć. Kiedy Jezus tam przybył, zastał Łazarza już do czterech dni spoczywającego w grobie. A Betania była oddalona od Jerozolimy około piętnastu stadiów i wielu Żydów przybyło przedtem do Marty i Marii, aby je pocieszyć po bracie. Kiedy zaś Marta dowiedziała się, że Jezus nadchodzi, wyszła Mu na spotkanie. Maria zaś siedziała w domu. Marta rzekła do Jezusa: Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga. Rzekł do niej Jezus: Brat twój zmartwychwstanie. Rzekła Marta do Niego: Wiem, że zmartwychwstanie w czasie zmartwychwstania w dniu ostatecznym. Rzekł do niej Jezus: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki. Wierzysz w to? Odpowiedziała Mu: Tak, Panie! Ja wciąż wierzę, żeś Ty jest Mesjasz, Syn Boży, który miał przyjść na świat. Gdy to powiedziała, odeszła i przywołała po kryjomu swoją siostrę, mówiąc: Nauczyciel jest i woła cię. Skoro zaś tamta to usłyszała, wstała szybko i udała się do Niego. Jezus zaś nie przybył jeszcze do wsi, lecz był wciąż w tym miejscu, gdzie Marta wyszła Mu na spotkanie. Żydzi, którzy byli z nią w domu i pocieszali ją, widząc, że Maria szybko wstała i wyszła, udali się za nią, przekonani, że idzie do grobu, aby tam płakać. A gdy Maria przyszła do miejsca, gdzie był Jezus, ujrzawszy Go upadła Mu do nóg i rzekła do Niego: Panie, gdybyś tu był, mój brat by nie umarł. Gdy więc Jezus ujrzał jak płakała ona i Żydzi, którzy razem z nią przyszli, wzruszył się w duchu, rozrzewnił i zapytał: Gdzieście go położyli? Odpowiedzieli Mu: Panie, chodź i zobacz. Jezus zapłakał. A Żydzi rzekli: Oto jak go miłował! Niektórzy z nich powiedzieli: Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł? A Jezus ponownie, okazując głębokie wzruszenie, przyszedł do grobu. Była to pieczara, a na niej spoczywał kamień. Jezus rzekł: Usuńcie kamień. Siostra zmarłego, Marta, rzekła do Niego: Panie, już cuchnie. Leży bowiem od czterech dni w grobie. Jezus rzekł do niej: Czyż nie powiedziałem ci, że jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą? Usunięto więc kamień. Jezus wzniósł oczy do góry i rzekł: Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał. To powiedziawszy zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź na zewnątrz! I wyszedł zmarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była zawinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić. Wielu więc spośród Żydów przybyłych do Marii ujrzawszy to, czego Jezus dokonał, uwierzyło w Niego. (J 11,1-45)
Dziwne są słowa, jakie Jezus wypowiadał do swoich uczniów. Jednoznacznie wynika z nich, iż wiedział, co się w tym czasie działo z Łazarzem. Że umiera – i że umarł. Na pewno była między nimi – Jezusem a rodzeństwem Marii, Marty i Łazarza – relacja prawdziwej przyjaźni, a zatem i miłości, bez której o prawdziwej przyjaźni nie ma mowy. To była swego rodzaju próba. W tym doświadczeniu, w tej tragedii śmierci przyjaciela miała objawić się Boża chwała. Inaczej nie można wytłumaczyć tej zwłoki, jakby do bólu celowej. 
Ciekawe jest też znowu nawiązanie – śmierć a sen. Tak samo Jezus wyraził się, gdy szedł uzdrowić dziewczynkę, córkę przełożonego synagogi Jaira (Mk 5, 35-43). Sam ów człowiek wyszedł po Jezusa, błagać o pomoc dla chorego dziecka. Gdy już z Nim szli do domu, dotarła wiadomość – dziecko zmarło. Ludzie wręcz mieli Jairowi za złe, że trudził Jezusa jakby bez celu – bo po co? Uzdrowienie chorego to jedno – a co On miałby pomóc, skoro chora zmarła? Ale on wierzył – zgodnie z Jezusowymi słowami: Nie bój się, wierz tylko! Wiara dokonała cudu. A w dzisiejszym obrazku – tak samo, jak wtedy Jezus powiedział o zmarłej, że śpi, tak i dzisiaj deklaruje, że idzie zbudzić Łazarza. Nie wskrzesić, obudzić. Śmierć dla Boga-Człowieka to tylko sen, z którego tylko On ma moc wyrwać człowieka. 
Gdy docierają do Betanii – obraz rozpaczy i żałoby, ludzie składają siostrom kondolencje z powodu odejścia ich brata. Nic dziwnego – skoro upłynęły 4 dni od zgonu, przygotowania do pogrzebu z pewnością były w toku. Nawiązuje się interesujący dialog pomiędzy Martą a Panem. A właściwie – deklaracja wielkiej i nieustannej, pomimo straty brata, wiary w mesjaństwo Jezusa, w Jego Bóstwo. I niesłabnąca nadzieja, która wyraża się w tym błagalnym jakby: Lecz i teraz wiem, że Bóg da Ci wszystko, o cokolwiek byś prosił Boga. Znali Jezusa od dawna, wiedzieli, ile Bóg może uczynić przez Jego ręce. Wierzyła, że ta łaska może stać się także ich udziałem. Wiedziała, że gdyby Jezus był z nimi w godzinie śmierci Łazarza, nie dopuściłby do niej. Ale to nic nie zmienia – jest tam dzisiaj, i nie ma dla Niego rzeczy niemożliwych. Zmartwychwstanie to On sam, i nikt inny. 

Co zadecydowało o tym, że stał się cud? Myślę, że ludzka natura Jezusa – dla którego Łazarz był przyjacielem, sojusznikiem i wiernym wyznawcą. Wydaje mi się, że nie ma innego miejsca w ewangelii, gdzie Jezus by zapłakał. Ludzkie łzy Boga-Człowieka otwierają niebo i zlewają łaskę Boga na człowieka, który od kilku dni leży martwy, pewnie rozkładając się. Padające w tym momencie pytania w stylu – Czy Ten, który otworzył oczy niewidomemu, nie mógł sprawić, by on nie umarł? – są jak najbardziej uzasadnione i zrozumiałe. Byli tam pewnie przypadkowi ludzie, znajomi zmarłego i jego sióstr, ale także sporo osób, które wiedziały o Jezusie więcej, może same były świadkami którego z Jego cudów, a na pewno o którymś słyszeli. 
Przed samym grobem dochodzi do jakby małego upadku wiary Marty – Jezus każe odsunąć kamień, ona zaś boi się tego, co tam zobaczą. Widok rozkładającego się ludzkiego ciała to nic przyjemnego w ogóle – a co dopiero, ciała ukochanego brata? To zbyt wiele jak dla niej. Zbyt dużo emocji – ale czy to zachwianie wiary? Myślę, że nie. To emocje związane z bratem, a nie zwątpienie w Tego, który wszystko może, i stoi przy niej przed grobem zmarłego. Cud już się dokonał – jeśli by chcieć umiejscowić go w czasie, to po wyznaniu wiary, tym dialogu Marty z Jezusem, zanim podeszli do grobu. To, co dokuje się teraz, po otwarciu pieczary, to tylko formalność – Łazarz wstaje i żyje. Stąd Jezusowe słowa – Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. On już wie, że prośby Marty i Marii, w które włączył się Jego głos, zostały przez Boga wysłuchane.
Wczorajsze pierwsze czytanie było bardzo krótkie, więc przytoczę je w całości:

Tak mówi Pan Bóg: „Oto otwieram wasze groby i wydobywam was z grobów, ludu mój, i wiodę was do kraju Izraela, i poznacie, że Ja jestem Pan, gdy wasze groby otworzę i z grobów was wydobędę, ludu mój. Udzielę wam mego ducha po to, byście ożyli, i powiodę was do kraju waszego, i poznacie, że Ja, Pan, to powiedziałem i wykonam”, mówi Pan Bóg. (Ez 37,12-14)

To jest wielka i piękna obietnica. A przede wszystkim – obietnica skierowana do każdego, kto sam z siebie nie wyłączy się z Ludu Bożego. Tu nie chodzi już tylko o Naród Wybrany, ale o pojęcie szersze – Lud Boży, do którego należeć może każdy człowiek, bez względu na narodowość, pochodzenie, język. Tak jak dosłownie i namacanie wyprowadził, prawie za rękę, Łazarza z tego grobu – taka sama obietnica jest dana i nam, którzy w Niego wierzymy. Grób nie będzie naszym końcem, śmierć nigdy nad nami nie zatryumfuje – bo On sam na drzewie krzyża ją pokonał. Nasze życie nie kończy się w grobie, gdy położą na mogile płytę nagrobną – ale zmienia się, i trwa dalej. Mamy swój początek, ale nie mamy końca.

Inna sprawa – po ludzku umieramy. Nie raz, i nie dwa razy – dziennie, w tygodniu, miesiącu, roku. Tak często uchodzi z nas życie. Nic się nie chce, nie mamy weny, pomysłu, siły. Tak często, jakby nawet wbrew sobie, robimy coś złego, czego przy głębszym zastanowieniu robić nie powinniśmy, na co się nie godzimy. A jednak – dzieje się tak, i to raz po raz. Czasami odkrywamy to dopiero przy kratkach konfesjonału (inna sprawa – ile czasu zajmuje nam dotarcie do niego?) – że, de facto, powtarzamy się przy kolejnej z rzędu spowiedzi. Więc co z tą poprawą? Tak łatwo pozwalamy w sobie umierać temu, co dobre – a tryumfować temu, co w najlepszym wypadku byle jakie, nijakie, a najczęściej jednoznacznie złe, błędne, grzeszne.

Wielki Post to czas umierania – ale innego. Umrzeć ma w tobie wszystko to, co słabe, nędzne, mizerne, beznadziejne, nijakie, byle jakie. Umrzeć ma w tobie to wszystko, co zaciemnia i zasłania to, co pozwala lepiej i pełniej żyć – miłość, dobroć, radość, szczerość, odwagę, uczciwość, miłosierdzie, współczucie. One nie mogą w tobie, tobą, błyszczeć, gdy coś je zasłania. A nam jest bardzo często wygodniej – bylejakość nie wymaga wysiłku, i świetnie sama siebie usprawiedliwia.

Jezus stoi dziś z wyciągniętą ręką przed grobem twoich słabości. Dasz się z niego wyciągnąć?

>>>

O tym, że wczoraj była 1. rocznica katastrofy smoleńskiej przypomniałem sobie, gdy próbując usypiać synka, usłyszałem syreny o 8:41. I jakby fakt absorbowania nas przez miesięcznego (dokładnie wczoraj) szkraba nie pozwolił jakoś na zadumanie nad tą rzeczywistością – mimo, że 2 osoby z ofiar były mi prywatnie dobrze znane. Wierzę, że pomimo dramatu odejścia, cieszą się już oni gościną w Królestwie Bożym.

I tylko szlag mnie trafia, jak widzę, co się dzieje w kraju. Jak niektórzy nawet w dniu rocznicy, gdzie o spokój i uszanowanie tego dnia apelowali chyba wszyscy, nie potrafią wyjść ponad ludzkie i partyjne podziały i przejawy takowych poprawności. Owszem, cała sprawa wyjaśniania tej tragedii od początku była z polskiej strony prowadzona niestarannie i niedokładnie, oddano bezmyślnie pola Rosjanom – ale nie oznacza to, że pewna grupa polityczna, która poza graniem na emocjach tej tragedii po prostu nie ma Polakom nic innego do zaproponowania, może nawet w takim dniu stawać w opozycji do wszystkich i wszystkiego.

Szkoda, że nawet obchody wspomnienia tragedii i śmierci, które jakby na krótką chwilę zjednoczyły Polskę, nie potrafiły być wspólne, razem. Niestety, słowa o. Ludwika Wiśniewskiego OP o antyżałobie są bardzo trafne.

Kto, z kim i po czyjej stronie – wyrzucanie palcem Boga czy Złego?

Gdy Jezus wyrzucał złego ducha niektórzy z tłumu rzekli: Przez Belzebuba, władcę złych duchów, wyrzuca złe duchy. Inni zaś, chcąc Go wystawić na próbę, domagali się od Niego znaku z nieba. On jednak, znając ich myśli, rzekł do nich: Każde królestwo wewnętrznie skłócone pustoszeje i dom na dom się wali. Jeśli więc i szatan z sobą jest skłócony, jakże się ostoi jego królestwo? Mówicie bowiem, że Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy. Lecz jeśli Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy, to przez kogo je wyrzucają wasi synowie? Dlatego oni będą waszymi sędziami. A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda. Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku. A gdy go nie znajduje, mówi: Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem. Przychodzi i zastaje go wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze siedem innych duchów złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I stan późniejszy owego człowieka staje się gorszy niż poprzedni. (Łk 11,15-26)

Na początku dzisiejszej ewangelii, Jezus używa argumentacji, która powinna trafić do każdego, a szczególnie do tych wszystkich, którzy racjonalnie, rozkładając na części pierwsze, naukowo chcą podejść do kwestii wiary, istnienia Boga czy w końcu tego: jest ten Jezus Mesjaszem, czy nie jest. Pozory – pozorami, udawanie – udawaniem – ale wewnętrzna sprzeczność nigdy nie może stanowić podstawy budowania czegokolwiek, czy to przez Boga (ale On takimi metodami nie posługuje się), ani przez człowieka, zatem także przez Złego.

Piękny argument (prawniczy prawie :D) – skoro Jemu, Jezusowi, zarzucali, że mocą władcy demonów wyrzucał złe duchy z opętanych, to czemu analogicznie nie podchodzili do tego, co robili – z ich rodzin, wspólnot, miast, wsi wywodzący się – uzdrowiciele i kapłani? Im byli wdzięczni, okazywali podziw i szacunek – bezkrytycznie podchodząc do tego, czyją mocą i w czyim imieniu tego dokonywali (no właśnie…). Jezusa – wyzywali od najgorszych. Jak to czasem w życiu bywa – prawda okazuje się dokładnie odwrotna niż to, na co wskazując pozory i ocenianie drugiej osoby na ich podstawie.

Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. No właśnie, mnie to trochę dziwi. Bo nie tak dawno, w nieco innym fragmencie padły słowa jakby odwrotne:

Wtedy Jan rzekł do Niego: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie.  Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami. (Mk 9, 38-40)

Chociaż… Właściwie, to zgadza się. Dzisiaj Jezus mówi o tym, że kto nie działa w Jego imię – działać musi w imię tego, który jest Jego przeciwnikiem, czyli Złego. A w tym zacytowanym fragmencie z Marka, mówiąc Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami Jezus mówił o tym, że jeśli ktoś – nie chodząc (dosłownie) z Nim i Jego uczniami działa w Jego imię, nie będzie mógł od razu działać w imię Złego.

Proste, prawda? 🙂

Ostatni fragment dzisiejszego tekstu jest także bardzo ciekawy – choćby ze względu na to, że jest…Czym? Najpewniej, o ile nie pierwszym, to jednym z pierwszych, skróconym bardzo, podręcznikiem demonologii (nauka Kościoła o Szatanie), wskazówkami dla pierwszych (i nie tylko) egzorcystów. I co najważniejsze – dowodem, wprost (choć na przykładzie pokazanym) z ust Jezusa, dla tych wszystkich niedowiarków, którzy ułatwiają Złemu zadanie, wpychając go między bajki dla niegrzecznych dzieci i mitologię. Tak, właśnie dzięki temu tak łatwo Zły działa i tak skutecznie – bo dzisiaj mało kto wierzy (nie, nie w niego :]) w to, że on w ogóle istnieje, że działa, zwodzi i kusi. Trzeba się mieć na baczności.

Pięknie – dzisiaj na rannej mszy, niewiele osób w kościele, pewni państwo obchodzili 49. rocznicę zawarcia sakramentu małżeństwa. Cieszyłem się po pierwsze dlatego – że wytrwali. Tacy ludzie, szczególnie od momentu mojego ślubu, są dla mnie inspiracją, motywacją i dowodem – że można wytrwać razem dosłownie całe życie, do późnej starości. Cieszyłem się także dlatego, że to swoje eucharystyczne dziękczynienie Bogu za to, co już było, i prośba o Jego błogosławieństwo na to, co będzie, nawet u schyłku pewnie już życia, miało miejsce w takk kameralnych warunkach – żadna pompatyczna uroczystość na sumie niedzielnej (żeby wszyscy sąsiedzi i pół parafii widziało), siedząc na środku kościoła przed ołtarzem, z Bóg wie jaką oprawą. Piękna prostota.

Może dlatego właśnie tyle małżeństw się rozlatuje, że ludzie za bardzo skupiają się na tym, co zewnętrzne, na pozorach, na opakowaniu i oprawie – że zapominają o tym, co najważniejsze, co pozwala być razem, trwać, kochać się coraz mocniej (chociaż też inaczej – w sposób bardziej dojrzały)? A nawet, jeśli formalnie się nie rozlatują – nie dochodzi do rozwodu, separacji – to żyją obok siebie, w tym samym domu, a każdy chodzi swoimi drogami, obok siebie…

A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Królestwo Boże w nas jest. Nie samo z siebie – ale dzięki łasce Boga, którą otrzymaliśmy w sakramencie chrztu. A nawet – zaryzykowałbym stwierdzenie – ci, którzy z jakiś tam przyczyn Boga chrześcijańskiego nie znają, Dobra Nowina do nich nie dotarła, a żyją w sposób prawy, kochając i szanując innych, w zgodzie ze swoim sumieniem i z drugim człowiekiem. I od nas zależy, czy ten dar wykorzystamy, czy go zmarnujemy. Syn Boży umarł za każdego z nas i to zbawienie ma być darem. Tylko trzeba chcieć ten dar przyjąć.

1 rocznica

Wczoraj była nasza 1. rocznica ślubu.

W sumie, pierwsza myśl – już jakiś czas temu – była, żeby w tym czasie się gdzieś wyrwać, wyjechać, i w taki naturalnie nieco inny od codzienności sposób obchodzić tą pierwszą z wielu rocznic. Ale jako że wypada to w pełni sezonu wakacyjnego, gdzie wyjazd zagraniczny, który planowaliśmy, byłby sporo droższy – to wyjazd był w czerwcu, Turcja obejrzana w zakresie części Anatolii, a w okolicy rocznicy byliśmy w domu. Był też pomysł – może gdzieś wyjechać, wyskoczyć choć na 1 dzień – ale nie tyle z przyczyn finansowych (tak, jeśli wszystko się uda – obawiam się, że potrzeb i wydatków bardziej niż pilnych będzie sporo więcej niż możliwości finansowych), co ze względu na stan żonki, której dzidzia w brzuszku jakby żyć nie daje, permanentne mdłości ma i jest na m-cznym zwolnieniu lekarskim, bo nie bardzo była w stanie cokolwiek robić. No a w tym stanie to człowiekowi nie bardzo się chce gdzieś jechać – i ja to absolutnie rozumiem.
W sobotę wpadliśmy do moich rodziców – stęsknieni, bo jakoś tak ok. 2 tygodni się nie widzieliśmy już. Mama uparła się na prezent – ale książki to my obydwoje lubimy dostawać, a to (niestety, tytułów nie pamiętam) taka chyba dość popularna (widziałem na wystawach księgarń) trylogia, w tytułach coś o Toskanii, ciepłe, pastelowe kolory okładek. Już nam nie raz mówiła, jakie to fajne – a ma nosa do książek – więc mówiłem: spoko, pożyczymy, skoro ona miała cały komplet. Ale nam kupiła, i mamy swój, z dedykacją w kawałkach 🙂 Nawet ciacho nam zrobiła, pojedliśmy – a resztkę biszkopta, która przy robieniu została, kończyliśmy – na sucho – wczoraj wieczorem, a co, można 🙂 
Więc samą rocznicę zaplanowałem tak, że mieliśmy nie za daleko pójść zjeść coś sympatycznego w jakimś ładniejszym miejscu, a potem na film dobry jakiś. Żeby żonki nie forsować. Jak by miała siłę – to spacerek może jakiś jeszcze. Z czystym serce mogę polecić – jak ktoś z Trójmiasta lub okolic, i wie, gdzie to jest – restauracyjkę Monte. Centrum Gdyni, rzut butem od morza, bulwaru, Skweru Kościuszki, ale nie na środku Świętojańskiej (boczna uliczka od niej), miłe, ciepłe wnętrze, ładne meble, klimatyzacja (!!! wczoraj zbawienie), przesympatyczna obsługa (kelnerka, moim zdaniem, miała radiowy głos) no i – zdecydowanie bardzo ładnie podane, spore porcje i dobre jedzenie, do wyboru do koloru z naprawdę obszernego menu. Jak by ktoś reflektował – polecam 🙂 
Do kina nie dotarliśmy – żonka się objadła, ale pojawiły się mdłości, więc przeszliśmy się kawałeczek, i poszła poodpoczywać w pozycji horyzontalnej w domku. Biedactwo moje…
Potem postanowiliśmy się zwalić teściom na głowę – bo jako że zaspałem w obecnej naszej parafii i w mojej rodzinnej (gdzie ślub mieliśmy) z zamówieniem mszy za nas, to zadzwoniłem – gdzie? Do proboszcza parafii rodzinnej żonki, z którym mam dobry kontakt. Nie było problemu, wieczorem odprawią za nas – księży wystarczy, będzie koncelebra. To pojechaliśmy, i najpierw posiedzieliśmy u teściów troszkę, pogadaliśmy. 
W międzyczasie – niebo masakrycznie się zasnuło, znad centrum Gdyni takie czarne prawie burzowe chmury bardzo szybko szły. No i doszły – zanim do kościoła wychodziliśmy, już kapało. Dobrze, że teściu samochodem jechał 🙂 Jak w kościele na mszy byliśmy – grzmiało, waliło, padało mocno, i ciemno było. Od kolegi z pracy dowiedziałem się później – w tym samym czasie nieco dalej… grad padał. Przypomniało mi to wszystko sytuację z naszego dnia ślubu. Deja vu, z dokładnością co do roku? 🙂 Beznadziejna pogoda była rano w dniu ślubu. Pobudka, patrzę za okno – deszcz leje, mgła, syf jednym słowem. Mogło to wiele zepsuć. I co? No nic. Zanim do żonki dojechałem – a właściwie jeszcze zanim ruszyliśmy z domu – świeciło śliczne słoneczko, lekki wiaterek, piękna letnia pogoda. Sesja w parku wyszła prześlicznie, msza udała się pod każdym względem, na weselu wszyscy genialnie się bawili – jakby nie patrzeć, moim zdaniem udało się wszystko, a nawet było lepiej, niż żeśmy to planowali.
Tak świetnie było tamtego dnia – i choć potem nieco musieliśmy się docierać (jak każdy chyba, kto ze sobą zaczyna mieszkać i żyć razem), to ten rok był piękny, udany i bardzo szczęśliwy. Dobrze nam, a co. Ciasno na razie nie tak strasznie we dwoje – ale trzeba myśleć nad dwupokojowym mieszkankiem, w kontekście dzidziusia, który za pół roku się urodzi. Jesteśmy szczęśliwi, wystarcza nam tego, co mamy. 
I wczoraj było podobnie – z tą pogodą. Po południu porobił się syf, gradobicie, lało, grzmiało, ciemno, straszno – a myśmy poszli do kościoła, pomodlić się. Podziękować za ten rok, prosić o siły dla siebie nawzajem, dla nas obojga, o zdrówko dla naszej dzidzi, o pomoc Bożą w tym wszystkim, co byśmy chcieli zrobić, w realizacji różnych pomysłów i planów. Można to nazwać zbiegiem okoliczności – ale tak, jak przy ślubie, gdy do południa się wypogodziło, tak wczoraj, po tym jak przed mszą zrobiła się burza,  już w trakcie Komunii… świeciło słońce. Widać było ślady deszczu, ale było już ładnie, znowu ciepło i optymistycznie. 
Jakby taki znak od Boga – jeśli każdy nie tylko rok, ale każdy dzień, każdą sprawę, każdy problem i troskę złożycie przede Mną, w Moje ręce – Ja was nigdy nie zostawię z tym samych, będę was wspierał, dam wam siłę i umiejętność pięknej miłości dla siebie nawzajem i dla innych. Nie bójcie się prosić i dziękować. Tych, którzy we Mnie wierzą – nie zostawiam samych. Jestem przy nich i im błogosławię.
To był piękny rok, i mam nadzieję, że kolejne będą tylko lepsze. Mamy siebie – mamy to nasze małe szczęście, które już się na świat prawie wyrywa. Mamy dla kogo żyć, mamy po co żyć. I tyyyle do zrobienia 🙂 
Tak mi wrócił w tych dniach tekst o. Leona Knabita OSB, który kiedyś znalazłem, i na którejś z ramek na zdjęcia – wtedy jeszcze narzeczonej, dzisiaj żonce – napisałem:

Człowiek się z człowiekiem spotkał,
Bóg sam drogę wskazał.

Oto nowa życia zwrotka,
Człowiek się z człowiekiem spotkał.

Można śmiało dalej kroczyć
Serce niosąc światu w darze –

Człowiek się z człowiekiem spotka –
Bóg sam drogę wskaże.

Nowy rok – nowa zwrotka w tej piosence, w której ludzie ze sobą i z Bogiem za rękę idą przez życie. 

A na okoliczność uczenia się do egzaminu wziąłem praktycznie 2-tygodniowy urlop, więc od jutra mam wolne. Więc pewnie niezbyt często coś napiszę. Ale o modlitwę w intencji tego mojego przyswajania wiedzy bardzo proszę.