Patrz pod nogi

Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. (Mt 28,16-20)

Ta scena jest do bólu ludzka i zrozumiała. On umarł i zmartwychwstał, upłynęło już tyle czasu, była scena z moim imiennikiem zwanym niedowiarkiem, były cuda, cudowny połów – i nadal nie wszyscy są przekonani! Nadal niektórym to nie wystarcza. Co robi Jezus? Jakby nigdy nic, prowadzi ic do Galilei – miejsca, które jakby symbolizować ma ich codzienność, dom, pochodzenie, życie, miejsce na ziemi. Tu się dla nich wszystko zaczęło – życie jakby zatoczyło koło i… No właśnie. Nic się nie kończy. 
Nasze życie i nasza wiara to nie są jakieś takie dwie oderwane od siebie rzeczywistości, płaszczyzny, jakby płyty tektoniczne, które nakrywają się w jakieś wielkie święta, no, ewentualnie w niedzielę, „bo wypada” iść do kościoła – a tak poza tym to każda sobie. Takie życie nie ma sensu, bo jest niekonsekwentne. Albo, albo. Nic na siłę, bez zmuszania – ale jeśli coś deklarujesz, to bądź wobec tej deklaracji, Tego, któremu deklarujesz wiarę, wierny. Jezus prowadzi apostołów do Galilei, aby – im, a może bardziej nawet nam – uświadomić, że to tu i teraz mamy za zadanie odkrywać i odnajdywać Jego obecność. Nie gdzieś tam na starość, jak już z nudów i demencji nic innego się nie da, jak tylko paciorki, zdrowaśki i różańce. Świadomie – tu i teraz. Panie Boże, wybieram Ciebie, więc pozwól mi, uzdolnij mnie i naucz żyć tak, żebym Ciebie w tym wszystkim moim, w tej czasami pokręconej i bardzo często zabieganej codzienności nie przegapił, nie minął i nie olał. 

Tu Jezus zaprasza na spotkanie. Nie dopiero na Dzień Sądu, nie po tamtej stronie, dokąd zmierzamy. Tutaj  – we własnym dzisiaj – mamy znajdować miejsce, czas, przestrzeń, aby się do Boga przyznać, oddać mu pokłon, adorować Go i rozmawiać z Nim. A jednocześnie w tym wszystkim Bóg pozostawia miejsce na zwątpienie iniedowierzanie, odwagę i lęk, gotowość i wahanie. Uwielbiam ten fragment z jednego z listów bodajże św. Pawła o skarbie w naczyniach glinianych – obrazek może dzisiaj z naszej perspektywy mocno z epoki, ale jakże świetny. Glinę rozwalić łatwo – mniej więcej tak samo, jak złamać i skusić człowieka. A jedna, Bóg nie stworzył sobie supermanów i mega kobiet, tylko złożył wszystko, całe swoje przesłanie, w ręce grzesznych i słabych ludzi. Dana mi jest wszelka władza – to wy właśnie, nie ci lepsi, wierniejsi, dokładniejsi, bardziej zgodni, mniej zapalczywi, wy idźcie i nauczajcie; nie teraz, na moment, aż przyjdą sensowniejsi i bardziej się do tej misji nadający. Na zawsze, do końca świata. 
Objawienie się dopełniło – tak, objawienia prywatne zdarzają się i trwają nadal, ale misja Jezusa w tym sensie została zakończona, że przekazał On już Kościołowi wszystko. Teraz pora na nas – zadanie domowe, które z różnym skutkiem i rezultatem Kościół odrabia od przeszło 2000 lat. Bóg nas nigdy nie zostawił – ale dojrzeliśmy do tego, aby samodzielnie iść przez życie i czerpać z tego bogactwa Jezusowej nauki. Za chwilę, w przyszłą niedzielę, wspominać będziemy tamto pierwsze Zesłanie Ducha Świętego – dokonujące się cały czas w sakramentach, a w sposób wyjątkowy w grupach charyzmatycznych, szczególnie w naszych czasach rozkwitających. Syn Boży wstępuje do nieba, aby nam zostawić miejsce i pole do działania, przygotować do „chrztu bojowego”, który dokona się w Duchu Świętym. Stąd ta, wypowiedziana w innym miejscu obietnica – ci pozostawieni i posłani w imię Jego jeszcze większych rzeczy dokonają, bo On idzie do Ojca. 
Nie ma się czego bać. Po prostu trzeba chcieć spojrzeć dalej niż na czubek własnego nosa, rozejrzeć się wokół. Wiele obrazów momentu Wniebowstąpienia to postać Jezusa i tłumek apostołów z zadartymi głowami. Tylko że w ogóle nie o to chodzi – a raczej chodzi o coś zupełnie innego. Od patrzenia w niebo chyba jeszcze niewiele się samo z siebie wydarzyło – poza tym, że człowiek, idąc w ten sposób, może zaliczyć przysłowiową glebę, potknąć się i upaść. Mamy przez pryzmat tego, co Jezus nam zostawił, wstępując do nieba, popatrzeć i dostrzec siebie nazwajem – tu i teraz. Tutaj właśnie mamy Go znajdować: dzisiaj, jutro, zawsze. Bo właśnie tutaj – między nami – On pozostał. Nigdzie indziej Go nie znajdziemy, bo tam Go po prostu nie ma.

Jak to ogarnąć? Mała podpowiedź od Denzela Washingtona:

Marzenia bez celów pozostają tylko marzeniami, i w końcu prowadzą do rozczarowania. (…) Boże, ktoś tam nas dzisiaj potrzebuje – a my wszyscy mamy ten unikalny dar, iść i wywierać wpływ na ludzi. Zrozumcie ten dar, chrońcie go, doceniajcie go i wykorzystujcie (…) Nie chodzi o to, ile masz, ale co robisz z tym, co masz.