Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. (Mt 28,16-20)
Piękny tekst. Pełen – czego? Moim zdaniem – nadziei. Tej nadziei, o której tak często zapominamy, klucząc i wikłając się w nasze codzienne problemy, zmartwienia i troski. Nadziei i wolności, żeby być precyzyjnym. Bo to ich tak często nam, rzekomo wyznawcom Jezusa – zabitego, zmartwychwstałego i żyjącego na wieki – brakuje. Wystarczy spojrzeć, ile ludzi jest w kościołach, i przypatrzeć się ich minom. W najlepszym wypadku – jałowa rutyna i monotonia, a w najgorszym – podsypianie i totalne znudzenie.
Bo w tym wszystkim, co nam Jezus przyniósł, nie wiem, czy wolność nie jest najważniejsza. Oczywiście – miłość, radość, nadzieja – one też. Ale chyba trudno do nich dojść, zdobyć je bez wolności. Wolności, której tak często i długo, czasem bezowocnie przez całe życie szukamy. Szukamy – i mamy ją na wyciągnięcie ręki. A mimo to – utyskujemy, jęczymy, użalamy się nad sobą, zamartwiamy się mniej lub bardziej ważnymi sprawami. Bo władza nie taka. Bo pieniędzy za mało (tak naprawdę, ile by ich nie było, zawsze będzie źle). Bo pogoda brzydka. Bo mi się nie chce. Bo za stary jestem. Bo strzyka w kolanie. Każdy pretekst dobry – mistrzowie cierpiętnictwa.
Dzisiaj w tych słowach Jezus po prostu daje nam obuchem w łeb. Pobudka! Tęsknisz do tej wolności, to zrób coś, aby ją osiągnąć. Tym bardziej, że jest bliżej niż by się mogło wydawać. Na wyciągnięcie ręki wręcz. Tylko musi mi się zachcieć być wolnym. Prawdziwa wolność to ta, która bierze się od Jezusa – tylko ta. Dla Niego nie ma granic – mówi to wyraźnie: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Bez wyjątków, bez dopisków drobnym druczkiem. Bez wątpliwości – chociaż, jak czytamy, także uczniowie mieli z nimi problem. Bo nasze ograniczenia – tak, mamy je, ale mam na myśli te faktyczne, a nie urojone – mają nas kształtować, umacniać i budować. W ramach tej formy, jaka jest nam dana, a może przede wszystkim zadana. Jak to powiedział x Edward Staniek: „Chrześcijaństwo to radość nie tylko czekania na wolność, ale radość twórczego przeżywania każdego dnia”.
Tak w ogóle, to mobilizacją dla apostołów było właśnie to Jezusowe wniebowstąpienie. Nie samo zmartwychwstanie. Bo po nim, kiedy się im objawił, cały czas – bliżej lub dalej – ale był, czuwał. Co mogło skutkować i pewnie jakoś tam skutkowało tym, że nie poczuwali się do odpowiedzialności, nie czuli się na siłach sami decydować. Z ich punktu widzenia – Jezus wykonał swoją misję i po prostu odsunął się, odszedł. Nadszedł czas – Jego wspólnota dorosła do wolności, nawet gdy nie byli tego świadomi. Każdy z nas w jakimś momencie życia idzie na swoje, zaczyna życie na własny rachunek. Nie znaczy to, że nie może liczyć na pomoc ze strony rodziców, bliskich – po prostu bierze sprawy w swoje ręce. Tak samo było z Kościołem – aby mógł być tym, którego bramy piekielne nie przemogą, musiał być samodzielnym.
Jezus zawsze pozostaje źródłem, centrum i pierwszym punktem odniesienia dla Kościoła i wszystkich wierzących. To nigdy nie może się zmienić, ponieważ wtedy Kościół by nie był Kościołem, a nasza wiara nie była by nic warta. Kościół musiał się rozwinąć, musiał stać się silny ludźmi, którzy Go tworzyli. Wolność, jaką dał nam Pan, wzywa do odwagi i kreatywności. Tym właśnie jest odkrywanie, przyjmowanie i realizowanie powołania przez każdego z nas – takim też było odkrywanie powołania Kościoła przez tych, którzy Go pierwotnie tworzyli.
Ta wolność wzywa też do dojrzałości relacji z Bogiem. Zaczynami, jako dzieci, uczeni przez rodziców i dziadków, od paciorków i wzdychania do Bozi. I dramat polega na tym, że sporo ludzi na tym etapie pozostaje – i dochodzi do absurdów w stylu tego, gdy trzydziestolatek spowiada się z tego, że nie odmówił paciorka. Tak być nie może. Człowiek dorasta, dojrzewa w tym, czym się zajmuje – więc także relacja z Bogiem nie może pozostawać w tyle. Bo może dojść do sytuacji, niestety, niedorozwoju wiary i sumienia. I tak się zastanawiam – czym było to stanie i gapienie się w niebo? Chyba właśnie takim brakiem zdecydowania, inicjatywy. Może czekali na cud? Niestety – a może stety – miał się już nie wydarzyć. To ich wiara miała dokonywać cudów. Wszystko pozostało w ich rękach.
Tu nie ma na co stać, na co czekać. Jezus, wstępujący do nieba, wskazał nam cel i kierunek. Teraz nie pozostaje nic innego, jak tylko zabrać się do roboty. Od patrzenia w niebo nic się samo nie zrobi. Nie raz i nie dwa razy Jezus udowadniał, że liczy na inwencję, na kreatywność tych, z którymi się spotykał. Bóg nie ma gotowej odpowiedzi na wszystko i liczy, że własnymi rękami zagospodaruję to, co od Niego otrzymałem. I to nie jest nic ponad moje siły – mam tylko wykorzystać to, co mi dał. Nie oglądając się na prawo czy lewo, próbując podpatrzeć jakiś gotowy sposób czy ściągnąć go od kogoś. To życie było, jest i będzie moje. On był, jest i będzie z nami. Dla takiego duetu – człowiek współpracujący z Bogiem, nawet będącym w niebie – nie ma rzeczy niemożliwych.
No to idźcie.