Syndrom oblężonej twierdzy?

Już jakiś czas temu, idąc za radą Szymona Hołowni, który na spotkaniu z blogerami radził, aby nie pisali „o tym, co wszyscy”, ale o tym, co dla nich ważne – postanowiłem nie pisać o wszystkim, a o tym, co mnie jakoś tam dotyka (wyjątkiem tu w zasadzie jest, a raczej była, kwestia ks. Wojciecha Lemańskiego, który został potraktowany przez swoją diecezję i biskupa niedopuszczalnie). 
W mediach zaistniał był raban medialny dotyczący kwestii uchwalenia ustawy dotyczącej kwestii zapłodnienia in vitro. Temat na pewno ważny, sprawa dość zasadnicza – i, żeby nie było, nie uważam, że propagowanie tej metody jest czymś właściwym, mimo że jestem sam rodzicem i staram się zrozumieć dramat rodziców, którzy własnych dzieci z przyczyn medycznych mieć po prostu nie mogą (ale przecież dziecko można adoptować, prawda? wszyscy zachwycają się schroniskami dla zwierząt, skąd można wziąć pieska – ale już żeby czyjeś dziecko adoptować i przyjąć do swojego domu? tu już nie…).
Oczywiście co do zasady dobrze jest, że głos zabrał Episkopat i poszczególni biskupi, dobrze że znalazły się odniesienia do tej kwestii w mediach katolickich. Problem widzę gdzie indzie – w jakim tonie pojawiają się wypowiedzi, jakim językiem. Problem widzę w dość częstej (przeważającej?) w wypowiedziach duchownych tzw. mentalności oblężonej twierdzy. Z jednej strony dobry Kościół – a wszystko poza nim be, złe, negatywne. Taka „czarno-białość”. Wszystko, co nie jest inicjatywą kościelną – złe, co najmniej podejrzane, wszyscy spiskują przeciwko Kościołowi i chcą go zniszczyć. Co jest jeszcze bardziej przykre – w końcu hierarchowie to, z małymi wyjątkami, osoby raczej starsze – niestety podobny charakter wydają się mieć niektóre, a czasami prawie wszystkie inicjatywy poszczególnych wspólnot czy grup katolickich, ruchów. Skrzyknięcie się i protest, walka z czymś. Musi być wróg – wtedy jest ok, jest w kogo „walić”. 
Czy to jest konieczne? Hmm… Czy to jest dobre? No w Ewangelii nie kojarzę perykopy, która by takie działanie afirmowała w jakiejkolwiek formie – co więcej, Jezus znany był z tego, że nad ludźmi biednymi, chorymi, grzesznikami (czyli wyrzucanymi poza ówczesny społeczny margines) wręcz się pochylał, przytulał, wspierał, uzdrawiał i pocieszał. O co więc chodzi? 
Oczywiście, Kościół niejednokrotnie jest atakowany. A to w kwestii tradycyjnej nauki dotyczącej rodziny, zjawiska gender (matko! słowo, które chyba najczęściej pojawia się w wypowiedziach pisemnych biskupów na każdy/jakikolwiek temat – i to jest jakaś pomyłka?!) i wielu innych. Jeśli spojrzeć na pewne media – niestety, tu można wymienić z nazwy powiązane z osobą o. Tadeusza Rydzyka CSsR – można by uznać, że katolicy są w stanie permanentnej i strasznej wojny ze wszystkim i wszystkimi; obraz całkowicie przejaskrawiony, a przez wielu – tak świeckich, jak i duchownych – dość bezmyślnie przyjmowany. Ale czy jedyne, czym Kościół może reagować, to różne formy protestów i walki, bycia „anty”? 
Chyba jednak można zaproponować ludziom coś zupełnie innego. Inicjatywy pro, popierające pewne zjawiska, eventy, działania – jako odpowiedzi na to, kiedy Kościół faktycznie jest atakowany. Jaskrawy przykład to tzw. ruchy „pro-life”, które bardziej pasowało by nazwać „antyaborcyjne”, ponieważ głównie walczą one ze zwolennikami aborcji, niż propagują kwestie dotyczące ochrony życia. 
Wybór należy do nas. Można załamywać ręce, ciskać gromy, wyklinać, wzywać do krucjat i kolejnego „anty” czegoś – a można przedstawić Boga jako propozycję pięknej przygody dla człowieka i chrześcijaństwo, katolicyzm jako sposób na bycie samemu szczęśliwym i pomaganie innym w odnalezieniu się na tej samej dobrej drodze we właściwym kierunku. Co jest lepsze? Grożenie ogniem piekielnym – czy pokazywanie czegoś nowego, może nieznanego, może źle zrozumianego, ale tak naprawdę dużo lepszego o ile tylko człowieka się do tego zachęci? Można zrazić się do Kościoła z powodu bełkotliwego języka w takim czy innym liście biskupim, a można chcieć posłuchać czy poczytać bp. Grzegorza Rysia i zobaczyć, jak wiele pięknej pracy robi (którego posługi trudno nie odnieść do charakteru i specyfiki, otwartości pontyfikatu papieża Franciszka). 
Kościół po prostu musi umieć pokazać, co i ile ma do zaoferowania. Nie chodzi o przejaskrawioną i nieprawdziwą reklamę, nie chodzi o udawanie, że Kościół popiera właściwie i seks przedmałżeński, i in vitro, i właściwie aborcję, żeby tylko ludzie przyszli. Świat dzisiaj naprawdę daje bardzo dużo ku temu możliwości – osiągnięcia techniczne pozwalają na szereg form prowadzenia ewangelizacji czy to w mediach, w formie wydawnictw, w internecie – nie tylko w parafii i na skalę jednej parafii. 
Ale trzeba chcieć.  

Nie – ile masz, ale – co z tym zrobisz. O lenistwie i marnotrawstwie słów kilka

Jezus opowiedział uczniom tę przypowieść:  Pewien człowiek, mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał. Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana. Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług i zaczął rozliczać się z nimi. Wówczas przyszedł ten, który otrzymał pięć talentów. Przyniósł drugie pięć i rzekł: Panie, przekazałeś mi pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem. Rzekł mu pan: Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana! Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty, mówiąc: Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto drugie dwa talenty zyskałem. Rzekł mu pan: Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana! Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł: Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność! Odrzekł mu pan jego: Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz – w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. (Mt 25,14-30)

Nieprzypadkowo ten właśnie tekst słyszymy dzisiaj, w przedostatnią niedzielę roku liturgicznego (tak, za 2 tygodnie zaczynamy adwent) – ostatnią, jaką na kartach swojej ewangelii zapisał Mateusz. Także treść sugeruje, że ma ona (przypowieść) kapitalne znaczenie dla nas, którzy następujemy i żyjemy już po tym, gdy Jezus odszedł. Jego po ludzku z nami już nie ma – zostajemy sami z tymi talentami. Co dalej?
Warto przyczepić się słowa – otóż grecki tekst mówi dosłownie o tym, że Pan zostawił „każdemu według jego własnej mocy”. U nas słyszymy o zdolności. Wydaje mi się, że grecki tekst lepiej oddaje to, co autor – a na pewno Bóg – miał na myśli. Tutaj nie tyle chodziło o jakieś zdolności i predyspozycje, co o chęć, wolę i zapał do jak najlepszego wykonania tego, co zostało przez Pana powierzone. 
Co zrobili? Otrzymali różne kwoty i dwóch swoimi sposobami je pomnożyło, przynosząc Panu po jego powrocie zysk – za co usłyszeli słowa pochwały, zostali nazwani dobrymi i wiernymi, Pan obiecał im udział w swojej radości – świetnie. Trzeci się nie wykazał, po prostu odkopał zakopany pieniądz i odniósł Panu, jakby robiąc swego rodzaju wyrzut – bo tak trzeba rozumieć jego słowa. Nie tyle sam siebie usprawiedliwiał, co próbował zganić Pana za jego chęć zysku cudzym kosztem. Za co został nazwany złym i gnuśnym, stracił pieniądze, i miał zostać wyrzucony. Czy ten Pan nie przesadził? Chyba nie. Znał wszystkie te sługi – na pewno służyli mu nie od wczoraj, skoro zaryzykował powierzenie im swych pieniędzy pod swoją nieobecność w majątku. Pewnie chciał ich sprawdzić, przetestować – służyć potrafią, ale czy umieją także wykazać się inicjatywą, samodzielnością, gospodarnością? Prawdopodobnie wg tego kryterium przyznawał im pieniądze – jeden dostał tyle, inny mniej, ostatni jeszcze mniej. Każdy otrzymał tyle, aby móc wzrastać, uczyć się działania na własną rękę. 
Tu nie ma znaczenia, że ten ostatni otrzymał mniej – bo dostał proporcjonalnie do swoich umiejętności, zdolności, i tak samo jak tamci, którzy więcej otrzymali, miał spróbować tymi środkami zadziałać. Nie liczyło się to, że pomnożyłby – gdyby mu się chciało – ten talent tylko do dwóch, podczas gdy tamci do dziesięciu czy czterech. Tylko że on tego nie rozumiał. Potrafił podejść do sytuacji tylko w mentalności sługi – i nie zrobił nic, poza tym, żeby nie stracić tego, co dostał. Nie wystarczyło to, że Pan go obdarował – sam się pogrążył, nie umiejąc tego daru wykorzystać. W pewnym sensie próbował się tłumaczyć – lękiem, strachem i bojaźnią przed Panem. Być może ów władca był surowy, może i nawet zachłanny – nie wiemy. Dla tego sługi liczyło się tylko to, aby nie zaryzykować gniewu Pana i oddać po prostu ni mniej, ni więcej – dokładnie to, co otrzymał. 
Tu nie o talenty chodzi – w tym sensie, że Kościół zestawia ten tekst z naszymi umiejętnościami, zdolnościami, predyspozycjami. Tu nie o talenty chodzi w tym sensie, że nie o to, kto i ile ich ma. Jeden ma taki, drugi inny, trzeciemu się wydaje że nie ma wcale. Ale ma je każdy. Chodzi o to, co się z nimi robi, jakie by i ile by ich nie było. Może być jeden, nawet niepozorny – i tak możesz zrobić z nim dużo więcej niż leń, który ma kilka, ale mu się nie chce. Tego pragnie Bóg, tego oczekiwał od sług Pan – inwencji, twórczego podejścia, chcenia, pomysłowości i przyłożenia się. Nie liczy się, co otrzymałeś – tylko zrób z tym coś sensownego. Nie patrz na to, ile inni dostali – staraj się pomnożyć to, co ty masz. Z czego ciebie – i nikogo innego – rozliczy u kresu drogi Pan. 
Schowanie, przysłowiowe właśnie zakopanie w piasek największego nawet daru będzie dalej zmarnowaniem go. I nawet, jeśli stając przed Bogiem, odważnym głosem rzucisz Mu coś w twarz – ani siebie nie usprawiedliwisz, anie nie zmienisz tego, że zawaliłeś, zleniłeś się i straciłeś okazję. I tu jest chyba problem. Bo nie wierzę, że ludzie celowo, z rozmysłem te Boże dary odrzucają. Po prostu są tacy, którzy – może jak ten sługa, ze strachu? – wolą talenty zachomikować, żeby się, broń Boże, nie zużyły. Tylko że to jest postawa bez sensu – co ci z talentu, który postawisz sobie na półce, w rameczce? Da coś? Przyniesie jakiś pożytek? Nie, stanie się ozdóbką, karykaturą tego, czym miał być. 
A te talenty to nie tylko nasze uzdolnienia i umiejętności. Ta przypowieść ma szerszy kontekst – odnosi się do wszystkiego, co Bóg daje, a czego tak często my nie potrafimy przyjąć, a jeśli nawet przyjmiemy, to może się okazać, że bez sensu, na próżno. Przykład pierwszy z brzegu – zaproszenie do sakramentu pokuty i pojednania, albo do stołu Eucharystii. To są takie powszechne talenty, dla każdego. Czas najwyższy zacząć z nich korzystać, poobracać nimi. 
Piękną pointą niech tu będzie myśl x Artura Stopki: „Bóg nie jest pazerny. Nie chce żąć, gdzie nie posiał i zbierać, gdzie nie rozsypał. Ale odpowiedzią na Jego hojność nie może być lenistwo”. 

Mistrzowie cierpiętnictwa wezwani do wolności

Jedenastu uczniów udało się do Galilei na górę, tam gdzie Jezus im polecił. A gdy Go ujrzeli, oddali Mu pokłon. Niektórzy jednak wątpili. Wtedy Jezus podszedł do nich i przemówił tymi słowami: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Uczcie je zachowywać wszystko, co wam przykazałem. A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata. (Mt 28,16-20)
Piękny tekst. Pełen – czego? Moim zdaniem – nadziei. Tej nadziei, o której tak często zapominamy, klucząc i wikłając się w nasze codzienne problemy, zmartwienia i troski. Nadziei i wolności, żeby być precyzyjnym. Bo to ich tak często nam, rzekomo wyznawcom Jezusa – zabitego, zmartwychwstałego i żyjącego na wieki – brakuje. Wystarczy spojrzeć, ile ludzi jest w kościołach, i przypatrzeć się ich minom. W najlepszym wypadku – jałowa rutyna i monotonia, a w najgorszym – podsypianie i totalne znudzenie. 
Bo w tym wszystkim, co nam Jezus przyniósł, nie wiem, czy wolność nie jest najważniejsza. Oczywiście – miłość, radość, nadzieja – one też. Ale chyba trudno do nich dojść, zdobyć je bez wolności. Wolności, której tak często i długo, czasem bezowocnie przez całe życie szukamy. Szukamy – i mamy ją na wyciągnięcie ręki. A mimo to – utyskujemy, jęczymy, użalamy się nad sobą, zamartwiamy się mniej lub bardziej ważnymi sprawami. Bo władza nie taka. Bo pieniędzy za mało (tak naprawdę, ile by ich nie było, zawsze będzie źle). Bo pogoda brzydka. Bo mi się nie chce. Bo za stary jestem. Bo strzyka w kolanie. Każdy pretekst dobry – mistrzowie cierpiętnictwa.
Dzisiaj w tych słowach Jezus po prostu daje nam obuchem w łeb. Pobudka! Tęsknisz do tej wolności, to zrób coś, aby ją osiągnąć. Tym bardziej, że jest bliżej niż by się mogło wydawać. Na wyciągnięcie ręki wręcz. Tylko musi mi się zachcieć być wolnym. Prawdziwa wolność to ta, która bierze się od Jezusa – tylko ta. Dla Niego nie ma granic – mówi to wyraźnie: Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Bez wyjątków, bez dopisków drobnym druczkiem. Bez wątpliwości – chociaż, jak czytamy, także uczniowie mieli z nimi problem. Bo nasze ograniczenia – tak, mamy je, ale mam na myśli te faktyczne, a nie urojone – mają nas kształtować, umacniać i budować. W ramach tej formy, jaka jest nam dana, a może przede wszystkim zadana. Jak to powiedział x Edward Staniek: „Chrześcijaństwo to radość nie tylko czekania na wolność, ale radość twórczego przeżywania każdego dnia”.
Tak w ogóle, to mobilizacją dla apostołów było właśnie to Jezusowe wniebowstąpienie. Nie samo zmartwychwstanie. Bo po nim, kiedy się im objawił, cały czas –  bliżej lub dalej – ale był, czuwał. Co mogło skutkować i pewnie jakoś tam skutkowało tym, że nie poczuwali się do odpowiedzialności, nie czuli się na siłach sami decydować. Z ich punktu widzenia – Jezus wykonał swoją misję i po prostu odsunął się, odszedł. Nadszedł czas – Jego wspólnota dorosła do wolności, nawet gdy nie byli tego świadomi. Każdy z nas w jakimś momencie życia idzie na swoje, zaczyna życie na własny rachunek. Nie znaczy to, że nie może liczyć na pomoc ze strony rodziców, bliskich – po prostu bierze sprawy w swoje ręce. Tak samo było z Kościołem – aby mógł być tym, którego bramy piekielne nie przemogą, musiał być samodzielnym. 
Jezus zawsze pozostaje źródłem, centrum i pierwszym punktem odniesienia dla Kościoła i wszystkich wierzących. To nigdy nie może się zmienić, ponieważ wtedy Kościół by nie był Kościołem, a nasza wiara nie była by nic warta. Kościół musiał się rozwinąć, musiał stać się silny ludźmi, którzy Go tworzyli. Wolność, jaką dał nam Pan, wzywa do odwagi i kreatywności. Tym właśnie jest odkrywanie, przyjmowanie i realizowanie powołania przez każdego z nas – takim też było odkrywanie powołania Kościoła przez tych, którzy Go pierwotnie tworzyli.
Ta wolność wzywa też do dojrzałości relacji z Bogiem. Zaczynami, jako dzieci, uczeni przez rodziców i dziadków, od paciorków i wzdychania do Bozi. I dramat polega na tym, że sporo ludzi na tym etapie pozostaje – i dochodzi do absurdów w stylu tego, gdy trzydziestolatek spowiada się z tego, że nie odmówił paciorka. Tak być nie może. Człowiek dorasta, dojrzewa w tym, czym się zajmuje – więc także relacja z Bogiem nie może pozostawać w tyle. Bo może dojść do sytuacji, niestety, niedorozwoju wiary i sumienia. I tak się zastanawiam – czym było to stanie i gapienie się w niebo? Chyba właśnie takim brakiem zdecydowania, inicjatywy. Może czekali na cud? Niestety – a może stety – miał się już nie wydarzyć. To ich wiara miała dokonywać cudów. Wszystko pozostało w ich rękach. 
Tu nie ma na co stać, na co czekać. Jezus, wstępujący do nieba, wskazał nam cel i kierunek. Teraz nie pozostaje nic innego, jak tylko zabrać się do roboty. Od patrzenia w niebo nic się samo nie zrobi. Nie raz i nie dwa  razy Jezus udowadniał, że liczy na inwencję, na kreatywność tych, z którymi się spotykał. Bóg nie ma gotowej odpowiedzi na wszystko i liczy, że własnymi rękami zagospodaruję to, co od Niego otrzymałem. I to nie jest nic ponad moje siły – mam tylko wykorzystać to, co mi dał. Nie oglądając się na prawo czy lewo, próbując podpatrzeć jakiś gotowy sposób czy ściągnąć go od kogoś. To życie było, jest i będzie moje. On był, jest i będzie z nami. Dla takiego duetu – człowiek współpracujący z Bogiem, nawet będącym w niebie – nie ma rzeczy niemożliwych. 
No to idźcie.