Było to w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara. Gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei, brat jego Filip tetrarchą Iturei i kraju Trachonu, Lizaniasz tetrarchą Abileny; za najwyższych kapłanów Annasza i Kajfasza skierowane zostało słowo Boże do Jana, syna Zachariasza, na pustyni. Obchodził więc całą okolicę nad Jordanem i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów, jak jest napisane w księdze mów proroka Izajasza: „Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, prostujcie ścieżki dla Niego; każda dolina niech będzie wypełniona, każda góra i pagórek zrównane, drogi kręte niech staną się prostymi, a wyboiste drogami gładkimi. I wszyscy ludzie ujrzą zbawienie Boże”. (Łk 3,1-6)
Ten tekst przypomina trochę rodowód Jezusa z początku Ewangelii Mateusza (Mt 1, 1-17), albo z Ewangelii Łukasza (Łk 3, 23-38). Czemu służy? Pokazuje, że Bóg w Synu Bożym nie jest jakąś postacią fikcyjną, bajeczką, science-fiction, ale konkretną, żywą osobą, która zaistniała w określonym momencie historii ludzkości, co do której można było z dużą dokładnością wskazać, w jakim momencie przyszła na świat, albo z jakiego rodu pochodziła. Człowiek z krwi i kości – choć ani trochę przez to mniej Bóg.
Bóg nie tylko w tym obrazie biblijnym pokazuje nam coś niesamowitego, mianowicie to, że On sam szuka człowieka na różnych dziwnych ścieżkach świata i czasów, przechadzając się po ludzkich ścieżkach. Czy to starotestamentalny prorok Baruch w I czytaniu, czy Paweł w liście do Filipian w II czytaniu, czy wreszcie Jan Chrzciciel tu, w Ewangelii, każdy z nich wzywa ludzi konkretnych miejsc i czasów, aby przygotowywały drogę dla Pana. Tu i teraz.
Za ok. 2 tygodnie w rodzinnym gronie będziemy świętować przy wigilijnym stole narodzenie Mesjasza – i nikt lepiej od każdego z nas w skrytości serca nie wie, ile razy jest to czas trudny, bo uświadamiamy sobie ogrom podziałów, animozji, niesnasek i tego wszystkiego, co nas od siebie pooddalało: w tym kończącym się roku, a czasami wiele lat temu; niekiedy nie pamiętamy już nawet dokładnie, o co tak naprawdę poszło. Albo kiedy tym opłatkiem nie mamy się jak podzielić z tym czy tamtym – bo się nie widzimy, bo za trudno podejść do siebie, powiedzieć dobre słowo, bo każde najbardziej znane słowa życzeń były by po prostu tandetą i nieszczerością. Wiele jest do wyprostowania – a Adwent taki krótki. W tle zaś, wskazane wprost w I czytaniu – miłosierdzie – które Baruch łączy ze sprawiedliwością.
Pięknie wpisują się tu słowa z II czytania: „Mam właśnie ufność, że Ten, który zapoczątkował w was dobre dzieło, dokończy go do dnia Chrystusa Jezusa„. To nic innego, jak zaproszenie do pojednania, do wyciągnięcia ręki, zrobienia pierwszego kroku wobec drugiego człowieka, czasami (w naszej ludzkiej optyce) traktowanego jak najgorszy, choć bliski. To także nic innego niż to, czego uczy nas Bóg na kartach Ewangelii – chociażby w obrazku o synu marnotrawnym (w którym tak naprawdę najważniejszy jest miłosierny ojciec). „Magii świąt” nie ma, atmosfera wigilijna sama w sobie nie naprawi tego, co ludzie pomiędzy sobą skomplikowali i rozwalili. Jest jeszcze czas na to, aby gest łamania opłatkiem był prawdziwy, szczery, i stanowił zwieńczenie prawdziwego pojednania. Najtrudniej jest wciągnąć rękę, uczynić pierwszy krok. Masz na to ciągle czas.
Dodatkowo, kontekst wyłaniający się z I czytania (Ba 5,1-9) – kapitalny w syntetyce swojej myśli ks. Andrzej Draguła:
Baruch maluje dzisiaj dwa obrazy: wygnania i powrotu. Który nam jest bliższy? Jesteśmy chyba wciąż na pandemicznym wygnaniu. Kiedy nastąpi powrót? Jest pokusa czekania na lepsze czasy, czasy powrotu. Ale – jestem przekonany – lepsze czasy nie nadejdą. I gorsze też nie. Po tym wygnaniu przyjdzie inne. „Wyzyskujcie chwilę sposobną, bo czas jest zły” – mówił św. Paweł. Nie ma lepszego i gorszego czasu dla wiary. Chwila jest wciąż sposobna. O raju Dobry Łotr dowiaduje się na krzyżu. Raj w cieniu krzyża, zbawienie pośród wygnania, ocalenie wśród cierpienia. To jest powrót.