Zrzęda i robaczek

Gdy Bóg przebaczył Niniwitom, nie podobało się to Jonaszowi i oburzył się. Modlił się przeto do Pana i mówił: Proszę, Panie, czy nie to właśnie miałem na myśli, będąc jeszcze w moim kraju? Dlatego postanowiłem uciec do Tarszisz, bo wiem, żeś Ty jest Bóg łagodny i miłosierny, cierpliwy i pełen łaskawości, litujący się nad niedolą. Teraz Panie, zabierz, proszę, duszę moją ode mnie, albowiem lepsza dla mnie śmierć niż życie. Pan odrzekł: Czy uważasz, że słusznie jesteś oburzony? Jonasz wyszedł z miasta, zatrzymał się po jego stronie wschodniej, tam uczynił sobie szałas i usiadł w cieniu, aby widzieć, co się będzie działo w mieście. A Pan Bóg sprawił, że krzew rycynusowy wyrósł nad Jonaszem po to, by cień był nad jego głową i żeby mu ująć jego goryczy. Jonasz bardzo się ucieszył [tym] krzewem. Ale z nastaniem brzasku dnia następnego Bóg zesłał robaczka, aby uszkodził krzew, tak iż usechł. A potem, gdy wzeszło słońce, zesłał Bóg gorący, wschodni wiatr. Słońce prażyło Jonasza w głowę, tak że osłabł. Życzył więc sobie śmierci i mówił: Lepiej dla mnie umrzeć aniżeli żyć. Na to rzekł Bóg do Jonasza: Czy słusznie się oburzasz z powodu tego krzewu? Odpowiedział: Słusznie gniewam się śmiertelnie. Rzekł Pan: Tobie żal krzewu, którego nie uprawiałeś i nie wyhodowałeś, który w nocy wyrósł i w nocy zginął. A czyż Ja nie powinienem mieć litości nad Niniwą, wielkim miastem, gdzie znajduje się więcej niż sto dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy nie odróżniają swej prawej ręki od lewej, a nadto mnóstwo zwierząt? (Jon 4,1-11)

Tak się w środę zasłuchałem w te słowa na porannej Mszy.
Biblijna księga Jonasza nie jest zbyt długa – a ten fragment to jej zakończenie. Poprzedza go rozdział 3, w którym właśnie Jonasz zostaje powołany do tego, aby „wstał i poszedł do Niniwy” w celu upomnienia jej i głoszenia potrzeby nawrócenia. Wielkie miasto, stolica Asyrii, długa na kilka dni marszu – a tu idzie taki Jonasz i woła „Jeszcze czterdzieści dni, a Niniwa zostanie zburzona” (Jn 3, 4b). Co ciekawe – jej mieszkańcy w tej konkretnej sytuacji okazali się bardzo mądrzy, bo – tak! – posłuchali Bożego posłańca, oblekli się w wory pokutne, pościli (nie tylko ludzie, ale i zwierzęta…), sam król usiadł na popiele. Z opisu wynikało, że oblec się w wory miały tak zwierzę, jak i ludzi, i wszyscy razem mieli wołać do Boga (Jr 3, 7-8). 
I Bóg się zlitował, widząc tę przemianę, i zaniechał karania ich (mniejsza o to, że – jak pokazuje historia – w 612 r. p.n.e. i tak miasto zostało zdobyte i spalone przez Medów i Babilończyków, dzisiaj stanowi niewielkie stanowisko archeologiczne nieopodal Mosulu). I w takich właśnie – powiedzieć by się chciało: pozytywnych – okolicznościach przyrody widzimy Jonasza, który zamiast się cieszyć, strzela focha i oburza się. Paradoks. Człowiek, który przed Bogiem najpierw uciekał – Tarszisz, Jafa – aby wreszcie podjąć powierzoną mu misję… okazuje się tak naprawdę być małym i raczej bezdusznym legalistą. Pewnie uważał, że Bóg był zbyt dobry, że powinien był Niniwitów pokarać, żeby popamiętali. Nic tak dobrze nie robi i nie „ustawia” człowieka, jak mały łomot, prawda? Zachowuje się małostkowo, jak niezadowolone dziecko. 
Usiadł i patrzy na miasto – więc żeby mu upał na głowę nie świecił, dobry Bóg zesłał krzew, który okrył go swoim cieniem. Jonasz się cieszy. W nocy jednak Bóg podpuścił mu robaczka – przyszedł, podżarł drzewko i krzew padł – więc Jonasz rozpaczać zaczął, męcząc się w ukropie, i znowu się wściekając. I wtedy pada to bardzo mądre Boże pytanie: warto się wściekać? Jonasz: warto, bo mi w łeb słońce świeci! I dalej foch (jak zapisano: śmiertelny!). A Bóg na to: Tobie żal krzewu, którego nie uprawiałeś i nie wyhodowałeś, który w nocy wyrósł i w nocy zginął. A czyż Ja nie powinienem mieć litości nad Niniwą, wielkim miastem, gdzie znajduje się więcej niż sto dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy nie odróżniają swej prawej ręki od lewej, a nadto mnóstwo zwierząt?
Jonasz nie potrafił zrozumieć sytuacji, która wprost odnosiła się do tego, jak on zareagował na przemianę Niniwitów. Zmienili się, nawrócili, pokutowali za grzechy – więc Bóg w swoim miłosierdziu im przebaczył, i świetnie – powinien był się cieszyć, a nie wściekać. Za to kiedy jemu Bóg zesłał najpierw krzew, a następnie krzew kolokwialnie mówiąc ubił za pomocą nocnego robaczka – Jonasz wściekał się znowu, bo mu krzewu brakowało. Brakowało, choć palcem nie kiwnął, żeby powstał – nie sadził go, nie doglądał, nie pielęgnował – a mimo to, było bez niego źle. Tak samo, jak Bogu było by źle – bo kocha – gdyby miał rozwalić wielką Niniwę z całą ludnością i inwentarzem (wspomnianym wprost, tak po franciszkańsku). 
I taka dygresyjka. Mam wrażenie, że Bóg już nie raz traci cierpliwość do każdego z nas. Oczywiście, Jego miłosierdzie nie zna granic, więc tej cierpliwości chyba jednak nie straci na dobre. Czasami po prostu mam poczucie, że kiedy robię coś złego – i zaczynam zdawać sobie z tego sprawę – odczuwam jednocześnie bardzo mocne wsparcie modlitewne. Nie wprost może za mnie – bo i kto miałby się tak modlić? – ale modlitwę tych, którzy polecają Bogu ludzi błądzących, grzeszących. Oni się modlą, żebym się zmienił – choć nie wiedzą, że właśnie za mnie. A ja w każdej takiej sytuacji staram się zrozumieć i zapamiętać mocniej niż dotychczas, że Boża miłość nie zna granic. 
W każdym z nas jest Boży zasiew, pokłady i potrzeba miłosierdzia. A może przede wszystkim – potrzeba świadomości tego, że Bóg się nade mną ulitował, lituje i ulituje jeszcze tyle razy, ile będzie trzeba. Stoi, czeka, wyciąga ręce – jak dobry Ojciec. Tak jak nad Niniwą. Bez względu na to, ilu takich Jonaszów będzie stało pod uschniętym krzewem i zrzędziło. 

Napominanie „tych porządnych”

Wtedy Jan powiedział do Jezusa: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie. Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami. Kto wam poda kubek wody do picia, dlatego że należycie do Chrystusa, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody. Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie, chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie. (Mk 9,38-43.45.47-48)

To takie bardzo ludzkie rozumowanie. Dwunastu się wścieka, bo innego spotkali, który w imię Jezusa czynił wielkie rzeczy. Nie przyszło im nawet do głowy, żeby cieszyć się z tego, że Ewangelia jest głoszona także poza ich małą grupką – przyczepili się, bo to był „obcy”. Trochę ta sytuacja jest podobna do obrazka, kiedy matka Jakuba i Jana przyszła do Jezusa i prosiła Go, aby jej synowie mieli zapewnione miejsce po jego prawej i lewej stronie w Królestwie Bożym. Wiem lepiej (znam Jezusa, słucham Go, jestem uczniem), więc niech Bóg zrobi tak, jak ja uważam. Tak jak był to problem wtedy, tak jest i dzisiaj. Nie potrafimy zrozumieć, że łaska Boża działa poza naszymi wzorami i planami. Pokłosie chorej ambicji, pychy, dążenia do lansowania siebie – wystarczy spojrzeć na niejakiego ks. Piotra Natanka, czy ciągnący się od lat problem lefebrystów (nie dalej jak kilka dni temu znowu któryś z ich biskupów, już nie ekskomunikowanych, podkreślił, że do jedności daleko – czyli de facto sprawy stoją w miejscu). Bo tak naprawdę to wielka sztuka, której ja sam z pewnością nie opanowałem – cieszyć się łaskami i darami, jakie Bóg rozdziela cudzymi rękami. 
„Kto wam poda kubek wody do picia, dlatego że należycie do Chrystusa, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody” – to zdanie bardzo mnie zastanawiało. Pójście za Jezusem to nie tylko niesienie Jego samego w sercu, ustach, na dłoniach, ale także otwartość na to, co mam otrzymać, bo ktoś rozpoznaje we mnie Boga. Czasami to może być wsparcie materialne, dobre słowo, podziękowanie, dowód zainspirowania się moją postawą… a czasami coś, co wbije kolejną szpilkę w moją pychę, bo ktoś coś wypomni, zwróci uwagę. Dowodem raz że dojrzałości, dwa że pokory jest umiejętność przyjęcia także tych trudnych słów. Moje chrześcijaństwo, moja wiara, to nie tylko to, co piękne, ale i to, co bolesne. 
Mocne są słowa „Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą…”. I wydaje mi się, że skierowane są szczególnie tutaj do tych, którzy dla ludzi stanowią uosobienie Jezusa na świecie – kapłanów, zakonników, siostry zakonne. Mało to jest afer z główną rolą tych, których misją jest umacnianie wiary, a nie jej gaszenie? O co najmniej jednym takim przypadku i kompletnie niezrozumiałej dla mnie reakcji biskupa (przewodniczącego KEP…) pisałem nie tak dawno. Polska i tak jest w komfortowej sytuacji pod tym względem, porównując np. z Irlandią czy USA. Grzech raz że boli grzesznika, ale ma też wielkie pole rażenia, kiedy wychodzi na jaw, skrzętnie ukrywany. O tym mało kto myśli, załamany czy wściekły, że właśnie wyszło na jaw coś, co stanowi rysę na jego kryształowym obliczu – a ilu jest takich, których ta sytuacja, to twoje zachowanie doprowadziło do odejścia od Kościoła, od Boga, albo zachwiało mocno ich wiarą? 
Końcówka o odcinaniu rąk i nóg przypomina mi wykłady z historii prawa, bowiem powiedzmy do czasów średniowiecznych kary mutylacyjne (tak to się fachowo nazywa) stanowiły najbardziej popularne, bo skuteczne, środki karania (nie mówiąc o karze ostatecznej, najlepszej, bo grzesznik trafiał od razu z miłosierne ramiona Stwórcy – niby zbożne, ale co z 5 przykazaniem?). Na szczęście, nie o to Jezusowi chodziło. To przenośnia, nie chęć uczynienia z Jego wyznawców kaleków. Odnosi się do złą w człowieku, do grzechu i słabości. Nie ma czasu na to, aby po malutku, powoli, nie spiesząc się, rozczulać się nad słabościami i zwalczać je po kawałku. Nasze powołanie sprowadza się do wezwania do zerwania z grzechem, od razu, całkowicie, na zawsze. Temu właśnie służy obrzęd chrztu, w którym pada m.in. pytanie: „czy wyrzekasz się zła, aby żyć w wolności dzieci Bożych?”. Skoro się wyrzekam – to od razu, od teraz już do końca.