Pytanie o doświadczenie

Gdy Jezus modlił się na osobności, a byli z Nim uczniowie, zwrócił się do nich z zapytaniem: ”Za kogo uważają Mnie tłumy?”. Oni odpowiedzieli: ”Za Jana Chrzciciela; inni za Eliasza; jeszcze inni mówią, że któryś z dawnych proroków zmartwychwstał”. Zapytał ich: ”A wy, za kogo Mnie uważacie ?”. Piotr odpowiedział: ”Za Mesjasza Bożego”. Wtedy surowo im przykazał i napomniał ich, żeby nikomu o tym nie mówili. I dodał: ”Syn Człowieczy musi wiele wycierpieć: będzie odrzucony przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; będzie zabity, a trzeciego dnia zmartwychwstanie”. Potem mówił do wszystkich: ”Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia weźmie swój krzyż i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa”. (Łk 9,18-24)

Dramat bardzo wielu ludzi, także deklarujących się jako wierzący, polega dzisiaj na tym, że odpowiedzią na postawione przez Jezusa pytanie czynią pewną wyuczoną treść, formułkę, zasadę. Coś być może (bo nie mnie to oceniać) z pobożnością przyswojonego – ale jednak odtwórczo powtarzanego. Nie własną odpowiedź, to co dyktuje im serce, prywatne wyznanie konkretnego człowieka.

Czytaj dalej Pytanie o doświadczenie

Błogosławiona systematyczność

Po swojej pracy apostołowie zebrali się u Jezusa i opowiedzieli Mu wszystko, co zdziałali i czego nauczali. A On rzekł do nich: Pójdźcie wy sami osobno na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco. Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu. Odpłynęli więc łodzią na miejsce pustynne, osobno. Lecz widziano ich odpływających. Wielu zauważyło to i zbiegli się tam pieszo ze wszystkich miast, a nawet ich uprzedzili. Gdy Jezus wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać. (Mk 6,30-34)

Nie tak dawno pisałem o dwóch samotnościach. Każdy z nas przecież potrzebuje tej przestrzeni, którą można by określić samotnością z Bogiem, a z drugiej strony chyba nikt nie chiałby zaznawać samotności bez Niego.

Czytaj dalej Błogosławiona systematyczność

Błogosławione doświadczenia

W owym czasie Jezus podniósł oczy na swoich uczniów i mówił: Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy królestwo Boże. Błogosławieni wy, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni. Błogosławieni wy, którzy teraz płaczecie, albowiem śmiać się będziecie. Błogosławieni będziecie, gdy ludzie was znienawidzą, i gdy was wyłączą spośród siebie, gdy zelżą was i z powodu Syna Człowieczego podadzą w pogardę wasze imię jako niecne: cieszcie się i radujcie w owym dniu, bo wielka jest wasza nagroda w niebie. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili prorokom. Natomiast biada wam, bogaczom, bo odebraliście już pociechę waszą. Biada wam, którzy teraz jesteście syci, albowiem głód cierpieć będziecie. Biada wam, którzy się teraz śmiejecie, albowiem smucić się i płakać będziecie. Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą. Tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom. (Łk 6,20-26)

Co to znaczy – być błogosławionym? Po prostu szczęście, radość spełnienie. I znowu, podobnie jak to opisywałem w poprzednim tekście, pobieżna lektura tych słów Jezusa może wydawać się, hm, dyskretnie rzecz biorąc mało zachęcająca. Bo co to za błogosławieństwo? Gdzie tu szczęście?

Czytaj dalej Błogosławione doświadczenia

Nie wyszło

Czasami jest tak, że człowiekowi jest po prostu źle. Że wydaje mu się, że Pan Bóg to sobie albo wolne zrobił (zarobiony jest – to pewne, należy się), albo przeoczył, a może zakpił? I wydarza się coś, co w sensie negatywnym burzy jakiś tam porządek, przede wszystkim plany.
Jakiś czas temu prosiłem na tym blogu o modlitwę w intencji mocno zaawansowanych działań z udziałem mojej osoby, które – jak mnie nieoficjalnie zapewniano – doprowadzić miały do zmiany na dużo ciekawszą i nie ukrywam, o wiele lepiej płatną pracę. A w piątek tuż po 16 dowiedziałem się, że niestety – mnie nikt tam nie chce. 
Nie raz i nie dwa razy tutaj cytowałem: chcesz Boga rozśmieszyć, to powiedz Mu o swoich planach. No i właśnie się o tym mocno przekonuję. Tu nie chodzi o to, że się w tę robotę zapatrzyłem, że starał się priorytetem ponad wszystko itp. Tak, poświęciłem bardzo dużo czasu na przygotowanie się do rozmowy – tym bardziej, że wskazywano mi, że zakończy się powodzeniem, że to formalność. Chciałem dobrze wypaść, więc się starałem. Tak, nastawiłem się – bo to była okazja, jakich w mojej branży i w mojej okolicy praktycznie nie ma. Tak, czuję się co najmniej głupio, bo nie rozumiem, po co mnie tak zwodzono – gdyby po prostu dostał info o ofercie pracy i się zgłosił, to było by inaczej; a tu cała, wielokrotnie podkreślana otoczka, powołanie się na konkretne osoby. I wyszło z tego wielkie nic. 
Prosiłem zaglądających tutaj – i nie tylko – o modlitwę, i jestem bardzo za nią wdzięczny. Sam się też modliłem. O co? Tak, z jednej strony aby się udało, tak po prostu i po ludzku – rozwiązało by to kwestię finansów, pozwoliło nie na Bóg wie jakie zakupy czy bogactwo, ale na pewną swobodę, której dzisiaj nie mamy pomimo ciężkiej pracy i wykształcenia. Może ktoś powie: marudzisz, masz pracę, nie to co inni, o co ci chodzi? Mam, ale się nie rozwijam, a nie po to było 8 z okładem lat, nazwijmy to, „studiów”. Z drugiej zaś strony – na jednym oddechu dodawałem: Boże, Ty sam wiesz, Ty decyduj, Ty mnie poprowadź – powtarzając gdzieś tam modlitwę bodajże św. Ignacego Loyoli, zaczynającą się od słów „przyjmij, Panie, całą moją wolność…”. 
Nie mam w sumie żalu do Boga – tuż po tej sytuacji kolega opisał mi praktycznie identyczną ze swojego życia, dodając, że niewiele później, kiedy nie dostał (także z polecenia…) wymarzonej pracy, trafiła mu się o wiele lepsza oferta i ma dobrą pracę. Wierzę, że On mnie gdzieś tam prowadzi i wie lepiej, co dla mnie, dla nas jest dobre. Mam żal najbardziej do tej osoby, która tak a nie inaczej to wszystko przedstawiła, jakby samo aplikowanie na to stanowisko miało przesądzić o moim zatrudnieniu i właściwie wszystko było ustawione – a wyszło jak wyszło. 
Sam nie jestem zwolennikiem metody czytania Biblii na zasadzie „otwórz byle gdzie i czytaj”. Usiadłem wczoraj po powrocie z pracy z brewiarzem, i co wyczytałem w nieszporach? 
Pewnie się znajdzie taki, co uzna to za przypadek (do sprawdzenia – czytanie z nieszporów piątku 31. tygodnia zwykłego) – ja nie. Cieszę się, że On dał mi te słowa akurat wczoraj. Schodzi to wszystko powoli ze mnie… Ale pozostaje takie poczucie: kolejna oferta, kolejne ogłoszenie odpowiadające i temu, co robiłem, jako doświadczeniu, i temu, co chciałbym robić zawodowo. Heh… 
I tak mi się ciśnie do głowy refren z jednego kawałka Ewy Urygi: niech wola Twoja dziś spełni się… A słowa bądź wola Twoja w modlitwie – hm, nie tyle może trudniej, ale uważniej wymawiam. Tak to właśnie jest – w sensie pozytywnym trzeba uważać, o co i jak się człowiek modli, bo Pan Bóg słucha. Ale przecież kto bardziej kocha i chce lepiej dla mnie (zresztą dla każdego) niż On? 

Boży minimalista

W miniony czwartek przypadała uroczystość św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny. Przyznam się bez bicia – nigdy to nie była osoba, na którą jakoś szczególnie zwracałem uwagę. Aż do teraz. 
Nie chodzi o to, że bardzo często Józef jest przedstawiany o tak właśnie – rzeźba (nota bene o bardzo ciekawej historii) z mojej parafii – czyli taki niezbyt rozgarnięty na oko „dziad”, facet w średnim wieku, o mało sprecyzowanej roli, który na kartach Pisma Świętego się bodajże nie odezwał ani razu i nie ma ani słowa ani choćby jednego cytatu jego wypowiedzi. Na dokładkę, bywa mylony z jedną z Osób Trójcy Świętej (zdarzają się odpowiedzi: Maryja, Józef i Jezus…). 
Ale jak się nad tym zastanowiłem, to nie zgadzam się z takim odbiorem Józefa. I co z tego, że nic nie mówił? Jego czyny mówiły za niego. Wystarczy zajrzeć na sam początek Nowego Testamentu, końcówka 1 rozdziału ewangelii Mateusz (Mt 1, 18-25). Niewykluczone, że był to człowiek prosty – skoro zarabiał na życie pracą własnych rąk jako cieśla. Co w tym złego? Nic nie wiemy o tym, jak doszło do zaślubin z – młodszą pewnie sporo – Maryją. Miał w głowie na pewno plany na to ich wspólne życie, przygotowywał dom itp. A tu – zonk. Nie mieszkali razem (po zaręczynach a przed ślubem), a doszło do Zwiastowania Pańskiego (ha! dzisiejsza uroczystość – 25 marca) i okazało się, że narzeczona Józefowi kobieta jest w ciąży mocą Ducha Świętego. Jego świat się zawalił – jak zresztą wali się świat każdego faceta, kiedy dowiaduje się, że jego kobieta jest w ciąży „z innym” (bo nie z nim). Czy się bał o siebie? Czy się bał tylko o Maryję? Faktem jest, że rozważał oddalenie Maryi – narażona była ona na zarzut cudzołóstwa, skoro nie zamieszkała jeszcze z mężem – co z ludzkiego punktu widzenia było rozwiązaniem całkiem zrozumiałym w zaistniałej sytuacji. 
Józef wybrnął z opresji, bo zawierzył Bogu. Nie zignorował, ale wsłuchał się w głos anioła, który mówił do niego we śnie. Przede wszystkim ze słów tych wynikało, iż Maryja pozostała mu wierna, pozostała dziewicą – a sprawcą „zamieszania” był Bóg w Duchu Świętym. Uwierzył w obietnicę, jaka miała zostać zrealizowana przez dziecko jego narzeczonej – zgodnie z proroctwem Izajasza (Iz 7, 14). To było piękne – ówcześni nie kalkulowali, nie zastanawiali się tyle ile my dzisiaj, ale potrafili otworzyć przed Bogiem serce i zdać się na Jego wolę, a nie za wszelką cenę udowodnić „moje na wierzchu”. Gdyby Józef tak postąpił – kto wie, co by było. 
To był dla niego początek trudnej drogi. Samo narodzenie Jezusa w Betlejem nie kończyło problemów – za chwilę musieli z maleńkim Panem uciekać do Egiptu (Mt 2, 13-15), czyli ponownie Józef zdał się na Bożą wskazówkę, udzieloną mu we śnie. Dopiero po śmierci Heroda mogli powrócić, osiedliwszy w Nazarecie (Mt 2, 19-23). Wystarczy przeczytać poszczególne te fragmenty – aby wyraźnie zobaczyć, jak bardzo droga Jezusa, i powiązana z Nim droga Józefa – wypełniają krok po kroku poszczególne proroctwa Starego Testamentu. 
Dla mnie Józef stał się wzorem, bo był człowiekiem czynu – i to czynu mądrego siłą mądrości Boga, któremu nie wahał się w najtrudniejszych momentach życia i przy podejmowaniu najtrudniejszych decyzji zawierzyć. Życie i droga Józefa pokazują, że człowiek wierzący i ufający Panu nigdy nie jest w sytuacji bez wyjścia – choćby nie wiem jak dramatycznie to wyglądało. Zaryzykuję też stwierdzenie – Józefa nie zrozumie do końca ten, kto sam nie jest ojcem. Już wyjaśniam – bo to proste. Nikt w teorii nie wie i nie zrozumie, ile razy ojciec musi martwić się o zdrowie swojego dziecka, o jego bezpieczeństwo, stawać na głowie aby pogodzić pewne sprawy (praca, dom, opieka), zapewnienie bytu żonie i dzieciom itp. O tym można sobie pięknie (i może prawdziwie) poczytać – ale to zupełnie co innego, niż kiedy doświadcza się tego na własnej skórze, kiedy to twoje dziecko choruje, kiedy nie możesz się dopchać do lekarza, kiedy doby nie starcza na załatwienie wszystkich tylko najpotrzebniejszych spraw, kiedy padasz na pysk ze zmęczenia (albo choroby – ile razy chorujesz równocześnie z dzieckiem, i co z tego?), kiedy pojawia się jakiś typowo bytowy problem (żyjemy od pierwszego do pierwszego na styk – a tu potrzeba jeszcze pieniędzy na…). Kiedy wydarza się jedna z miliona możliwych sytuacji, które zazwyczaj wydarzają się wszystkie razem z najgorszej i najtrudniejszej możliwej konfiguracji. A ty jesteś ojcem,  który musi sobie poradzić dla dobra swoich najbliższych, swojej rodziny. 
Józef nie musiał nic mówić – wystarczyło, że postępował tak, jak to miało miejsce. To wystarczający przykład. Rodzina jest zawsze pierwsza i najważniejsza – i choćby cię szlag trafiał, choćby sił brakowało, trzeba zrobić wszystko tak, aby to rodzina była na pierwszym miejscu i zapewnić jej to, co (tak naprawdę – nie widzimisię) potrzebne. Piękno tego wszystkiego polega na tym, że w takich sytuacjach życiowych Bóg właśnie – jak u Józefa – działa. Doświadczyłem tego choćby w poprzedni, Józefowy czwartek, kiedy pomimo wysokiej gorączki załatwiałem kilka rzeczy bo musiałem, i nie miałem siły iść na Mszę, więc usiadłem za kościołem na dziesiątek różańca przed tym, może mało pięknym, Józefem i poleciłem mu skomplikowane sprawy i spore problemy naszej rodziny. I wiecie, co? Od piątku zaczęło się to powoli układać. 
Józef – może się wydawać, taki minimalista, cichy i pokornego serca. A może właśnie to wystarczy? 

A jednak się nie udało. Tak jak Hiobowi.

Z całego serca dziękuję wszystkim, którzy szturmowali Niebo w intencji tego egzaminu i mojej skromnej osoby… I przepraszam za kłopot.
Bo nie zdałem. 
A przynajmniej to wynika z listy, która w necie się pojawiła – wymienia ona osoby, które zdały, no i mnie na niej nie ma. Oficjalnie – powieszą wyniki jutro po południu. 
Dla mnie to… dziwne. W ogóle, dziwnie było. Denerwowałem się do piątku, choć już wieczorem jakiś taki spokój był, jak powtarzałem sobie materiał pewien. Rano jak wstałem w sobotę – to już w ogóle, chillout wręcz. Zero stresu. Trochę mnie to niepokoiło, ale cóż. Pojechaliśmy – żonka oczywiście też, kibicować. 
Usadzanie trwało w nieskończoność, potem bite 40 minut tłumaczenia, co i jak – niektóre rzeczy mocno zakręcone były. Wyniki – miały być najdalej we wtorek ok. 15:00, również na www. No i jak rozdali testy i można było zacząć – to zacząłem pisać. Sporo, wg mnie, z prawa karnego całkiem sensownie, a tego się najbardziej bałem, bo wiadomo było, że dużo z tego, a nie jest to moja mocna strona. No i tak szło. Cieszyłem się, bo pomimo że były pytania, gdzie generalnie mniej lub bardziej strzelałem na ślepo, to większość zdecydowanie wiedziałem. Nawet oddałem wcześniej – bo po co siedzieć? Koła nie wymyślę, co wiedziałem – zaznaczyłem, pozostałe potraktowałem na zasadzie eliminacji błędnych i niepasujących na pewno odpowiedzi, resztę strzeliłem po kilku próbach dojścia do prawidłowej odpowiedzi drogą eliminacji.
Jak wróciliśmy do domu, na jednym z portali zaczęła się burza mózgów – próby odtwarzania pytań i dochodzenia do prawidłowych odpowiedzi. Wszyscy zgodnie twierdzili – trudny. Dużo trudniejszy od zeszłorocznego, który trudno nazwać inaczej niż mocno prostym – i zdecydowanie dużo trudniejszy niż test tegoroczny na aplikację ogólną (sądowa, prokuratorska), który… opublikowali z odpowiedziami w piątek po południu .Nie bardzo to rozumiem, ale cóż. Wkurzające było, że pytania niekiedy były bardzo długie, niekiedy z dwiema negacjami w treści, i dotyczyły naprawdę detali albo wyjątków od wyjątków wyjątków… A mnie to się wydawało – że to ma sprawdzić znajomość wiedzy, a nie wyjątków od wyjątków? 
Podszedłem do problemu możliwie metodycznie – na podstawie odtworzonych gremialnie na portalu pytań, sporządziłem listę takich, które wiedziałem, że mam źle – i nie było ich wcale dużo. Pewnie – pozostawała jakaś tam lista pytań (głównie z prawa administracyjnego), co do których po prostu nie pamiętałem i nie pamiętam dotąd, co w końcu zaznaczyłem. Oczywiście – poza tym, że nikt nie był w stanie w 100% potwierdzić, że dobrze zapamiętaliśmy pytania – a przecież 1 słowo zmienia niekiedy cały sens. Efekt – umiarkowany optymizm, i tak nazywałem, wobec wielu pytań, swój stan w kontekście oczekiwania na wyniki. 
Wczorajszy dzień, spędzony z żonką, był przecudny. Dosłownie. Powolutku – mimo że musieliśmy chałupę posprzątać po 3-tygodniowej nieobecności (w sobotę nie mieliśmy siły już, trudno). Spacerek, obiadek, siedzenie na ławeczce i obserwowanie morza, przytulanki, buziaki… Raj. 
I wieczorem coś mnie podkusiło. Wszedłem na www – widzę: są wyniki. Klikam i prawie zawał. Lista alfabetyczna osób które uzyskały wynik pozytywny, jak zapowiadali… i nie ma mnie na niej.
Żonka leci i przytula, żebym się nie martwił, że nic się nie stało, że za rok się uda… Czy się wkurzyłem? Nie. Po prostu zrobiło mi się bardzo przykro i poczułem się strasznie malutki w tym wszystkim. Nie spodziewałem się tego, naprawdę. Cały czas liczyłem – przy swoich obliczeniach i przeczuciach – że będzie dobrze. Że się uda. 
Półtora miesiąca naprawdę ciężkiej nauki. Pewnie – są tacy, co powiedzą, że i pół roku było się uczyć i przygotowywać, itp. Być może. Ja ten czas wykorzystałem na maxa – cały urlop na naukę, siedzenie u teściów i zakuwanie, potem też specjalnie przecież siedzieliśmy do piątku przed egzaminem u nich, żebym miał warunki, pokój w którym mogłem się zamknąć i uczyć. No to się uczyłem. Jak w pracy był czas – też nos w ustawę, albo w testy online. 
Czy mam żal do siebie? Pewnie tak, ale to nie jest rozwiązanie, nic to nie zmieni. Jest, jak jest. Wszystko de facto rozstrzygnęło się w momencie, gdy skończyłem zakreślać odpowiedzi na karcie odpowiedzi. Przykro mi. Bo wiem, że kolega, który mniej niż 2 tygodnie się uczył do adwokackiej – zdał, dostał się (wiedział już w sobotę wieczorem, na adwokackiej szybko sprawdzili im i sobie, żeby mieć spokój), mimo że dużo mniej poświęcił na to czasu, nie przerobił wszystkiego, i bardzo miernie sam swoje szanse oceniał już po, gdy rozmawialiśmy. Wiedza? Raczej fart – w każdym razie coś, czego mi zabrakło. 
Spora grupa ludzi – tu anonimowo, w realu konkretnie – kibicowała mi. I trzeba było powiadomić ich o porażce. Teściom powiedziała żonka, jeszcze wyszła z pokoju, żebym nie słyszał. Poprosiłem tylko, żeby powiedziała, że nie chcę o tym rozmawiać, żeby nie prosili mnie do telefonu… Może za dużo emocji? Na pewno nie chciałem słuchać tych słów współczucia, nie znoszę tego. Do domu sam zadzwoniłem – powiedziałem mamie sucho, jak jest, i że nie chcę o tym rozmawiać, i koniec. Zrozumiała, nie nalegała. Potem napisałem ogólnego smsa, którego szeregowi znajomych wysłałem, którzy o to prosili… i wyłączyłem telefon. Włączyłem go dopiero dzisiaj w drodze do pracy – worek raportów i odpowiedzi w stylu fak 🙁 czy strasznie mi przykro, ale też czekaj na oficjalne wyniki i nie panikuj
Podreptałem rano na mszę, jak to wcześniej (przed pomieszkiwaniem u teściów) miałem czasem w zwyczaju. Brakowało mi tego. Heh, jesiennie tak – niby ciepło, ale ciemno już, jak to przed 7:00 o tej porze roku. Ubrałem się, czekam w zakrystii, wychodzimy. Do czytań, jak to mam w zwyczaju (poza przypomnieniem sobie, czy mamy I czy II rok w cyklu liturgicznym w ciągu tygodnia) się nie przygotowywałem – podchodzę do ambonki i otwieram lekcjonarz. 
I miałem ochotę roześmiać się pod nosem. Wiesz, dlaczego? Boża szydera… 

Zdarzyło się pewnego dnia, gdy synowie Boży udawali się, by stanąć przed Panem, że i szatan też poszedł z nimi. I rzekł Bóg do szatana: Skąd przychodzisz? Szatan odrzekł Panu: Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej. Mówi Pan do szatana: A zwróciłeś uwagę na sługę mego, Hioba? Bo nie ma na całej ziemi drugiego, kto by tak był prawy, sprawiedliwy, bogobojny i unikający grzechu jak on. Szatan na to do Pana: Czyż za darmo Hiob czci Boga? Czyż Ty nie ogrodziłeś zewsząd jego samego, jego domu i całej majętności? Pracy jego rąk pobłogosławiłeś, jego dobytek na ziemi się mnoży. Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego majątku! Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył. Rzekł Pan do szatana: Oto cały majątek jego w twej mocy. Tylko na niego samego nie wyciągaj ręki. I odszedł szatan sprzed oblicza Pańskiego. Pewnego dnia, gdy synowie i córki jedli i pili w domu najstarszego brata, przyszedł posłaniec do Hioba i rzekł: Woły orały, a oślice pasły się tuż obok. Wtem napadli Sabejczycy, porwali je, a sługi mieczem pozabijali, ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Ogień Boży spadł z nieba, zapłonął wśród owiec oraz sług i pochłonął ich. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Chaldejczycy zstąpili z trzema oddziałami, napadli na wielbłądy, a sługi ostrzem miecza zabili. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Twoi synowie i córki jedli i pili wino w domu najstarszego brata. Wtem powiał szalony wicher z pustyni, poruszył czterema węgłami domu, zawalił go na dzieci, tak iż poumierały. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Hiob wstał, rozdarł swe szaty, ogolił głowę, upadł na ziemię, oddał pokłon i rzekł: Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę. Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione! W tym wszystkim Hiob nie zgrzeszył i nie przypisał Bogu nieprawości  (Hi 1,6-22)

No bardziej sugestywnie Bóg mnie nie mógł dzisiaj kopnąć w kostkę, szturchnąć w bok, wskazać… Tyle piszę tutaj i nie tylko tutaj o wierze w Niego, sporo miejsca poświęcam tłumaczeniu raz po raz, że On nigdy nie chce nic złego dla człowieka, że to, co złe, to efekty naszych decyzji, brania się za coś, do czego się nie przygotowaliśmy dostatecznie, przeceniliśmy nasze siły.

Ja Boga ani przez chwilę nie winiłem za nic, nie złorzeczyłem w tej sytuacji, i nie zamierzam. Żadna w tym Jego wina, że mi się nie udało. Może za mało się uczyłem faktycznie? Niewykluczone. A może tak po prostu miało być, On tak chce, bo moja droga ma iść nieco inaczej niż tak, aby za pierwszym razem tam się dostać na aplikację? Może ten rok ma przynieść coś zupełnie innego? Może dobre przygotowanie się do powitania na świecie naszego maleństwa pierworodnego wymaga, żebym skupił się tylko na tym?

Wierzę, że to ma sens. Że choć mnie jest żal tego, jak się to potoczyło, że coś tam boli, że jest jakaś pustka i duży niedosyt, że ten wyimaginowany, już prawie na wyciągnięcie ręki namacalny domek z kart w postaci planów na najbliższy rok i perspektywy, jakie ta aplikacja i jej rozpoczęcie już teraz by dawały – legł w gruzach. Bóg mi dał ten czas, dał wolę do marzeń i okazję do podjęcia próby ich zrealizowania – czegoś zabrakło i najwyraźniej tak ma być. Szkoda czasu na rozpamiętywanie, zamęczanie siebie czy innych, szukanie winnych w sobie czy wokół siebie… To już za mną – ma ubogacić i nauczyć czegoś, a nie determinować i przygniatać na przyszłość, zniechęcać.

Bo przecież Hiob, choć miał w momencie, gdy Bóg pozwolił go doświadczyć, po ludzku już bardzo wiele – to po tym doświadczeniu go przez Złego, gdy wszystkie dobra i rodzinę stracił, a nawet stał się sam trędowaty, gdy wyszedł z tego bez złorzeczenia i ubliżania, obwiniania Boga – dostał jeszcze więcej, jeszcze większe dobra i nową rodzinę. Nie zwątpił, nie obrażał się, nie awanturował, nie szukał winy i nie obarczał nią Boga. Nadal Mu wierzył, nadal Mu ufał. Bóg to nagrodził. Co cię nie złamie, to cię wzmocni.

No więc – idę dalej. Poczekam na uchwałę o wyniku egzaminu, pójdę po ksero mojego testu i klucza z odpowiedziami, przeanalizuję. I pójdę dalej. Ta cała sytuacja już wczoraj przed snem, z czym podzieliłem się z żonką, uświadomiła mi, że to jest pewien kryzys – ale mały. Mam ją, mamy nasze maleństwo nienarodzone. Mam dla kogo i po co żyć. Motywację, żeby wstać, i próbować znowu, i znowu, ile trzeba. Dla nich 🙂