Pytały go tłumy: Cóż więc mamy czynić? On im odpowiadał: Kto ma dwie suknie, niech [jedną] da temu, który nie ma; a kto ma żywność, niech tak samo czyni. Przychodzili także celnicy, żeby przyjąć chrzest, i pytali go: Nauczycielu, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nie pobierajcie nic więcej ponad to, ile wam wyznaczono. Pytali go też i żołnierze: A my, co mamy czynić? On im odpowiadał: Nad nikim się nie znęcajcie i nikogo nie uciskajcie, lecz poprzestawajcie na swoim żołdzie. Gdy więc lud oczekiwał z napięciem i wszyscy snuli domysły w sercach co do Jana, czy nie jest Mesjaszem, on tak przemówił do wszystkich: Ja was chrzczę wodą; lecz idzie mocniejszy ode mnie, któremu nie jestem godzien rozwiązać rzemyka u sandałów. On chrzcić was będzie Duchem Świętym i ogniem. Ma On wiejadło w ręku dla oczyszczenia swego omłotu: pszenicę zbierze do spichlerza, a plewy spali w ogniu nieugaszonym. Wiele też innych napomnień dawał ludowi i głosił dobrą nowinę. (Łk 3,10-18)
Nie bez powodu Jezus powie – cztery rozdziały tej samej ewangelii później – że „między narodzonymi z niewiast nie ma większego od Jana. Lecz najmniejszy w królestwie Bożym większy jest niż on” (Łk 7, 28), równocześnie, o czym wielu zapomina, dopowiadając, że tam, dokąd zmierzamy, każdy jeden najmniejszy będzie… większy od Jana.
Na czym polegał fenomen Jana Chrzciciela? Wtedy tylko Jana – przydomek dostał później, a jeszcze później zaczęto określać go „świętym”. Fenomen był, bo ludzie za nim szli, miał całą grupę uczniów – ewangelista zaś mówi o tłumach wręcz. Jan wymagał od ludzi. Nie oferował cukierkowych, lukrowanych i kapiących serduszkami obrazków o tym, jak to jest świetnie, sielsko, idealnie i nic nie trzeba robić, „tak mnie, Boże stworzyłeś, to mnie masz”. My jesteśmy z natury bardzo leniwi (czego piszący te słowa jest przykładem wręcz fenomenalnym…), a mimo tego, cenimy, kiedy ktoś czegoś od nas wymaga. Zwracamy na taką osobę uwagę, słuchamy jej – kiedy na pytanie „co mamy czynić” dostajemy nawet trudną, ale konkretną odpowiedź. A to pytanie, prędzej czy później, stawia każdy.
Z jednej strony się nie chce – ale z drugiej: hm, skoro on czegoś chce, formułuje jakieś twierdzenia i zalecenia, to mu na mnie zależy. Tak właśnie to działa Jezus, do którego Jan – czy sobie zdawał z tego sprawę, czy nie – prowadził ludzi. I może właśnie dlatego Jan jest taką klamrą, spinającą Stary Testament i otwierającą Nowy Testament, ostatnim prorokiem starotestamentalnym – tym, któremu dane zostanie, jak Symeonowi, wskazanie Syna Bożego (Łk 2, 25-32). Bóg nigdy nie obiecał, że będzie sielankowo, z górki, lajtowo – ale mówi wyraźnie: to rób, od tego wara. Może łatwo nie jest, ale nagroda murowana. Pretensje możemy mieć tylko do swoich własnych wyborów – a najczęściej, do ich konsekwencji. Róbta, co chceta – tylko się potem nie dziwta (jak to pewien ksiądz sparafrazował świetnie Jerzego Owsiaka). Bo mamy wolność wyboru – do konsekwencji tych wyborów włącznie; będą tylko nasze, ale i tam będzie przy mnie Bóg.
O czym mówi Jan? Nic nowego w stosunku do tego, co powie Jezus. Nie kradnij. Nie wykorzystuj swojej pozycji do uciskania innych. Podziel się z tym, który ma mniej. Tu nie ma żadnej magicznej uniwersalnej recepty na wszystkie problemy życia – Jan nie mówi nic odkrywczego. A jednak, tłumy go słuchają. Nie dochodzi do żadnego cudu, powołania (jak w przypadku apostołów po spotkaniu Jezusa). Mówi – prozaicznie – do urzędników (celników i żołnierzy) o tym, aby przyzwoicie i uczciwie robili swoje. Nie każe porzucić wszystkiego i zamknąć się w jakiejś pieczarze na pustyni, aby się pościć i modlić.
Brzmi dziwnie, jakoś tak… Smętnie? No właśnie nie. Nie bez powodu właśnie taki a nie inny tekst czytany jest w III niedzielę adwentu, czyli Gaudete. Nie żadna „niedziela radości” – ale wręcz tryb rozkazujący:
radujcie się! Za 10 dni przyjdzie Pan.
To nie jest tak, że Bóg nam opowiada jakieś truizmy i mamy sobie radzić. Bóg pokazuje, że radość od Niego płynącą można odnaleźć zawsze i do tego nas zaprasza.
Mówi o tym I czytanie (So 3,14-18a) – zaufaj Panu, mocarzowi, w Nim złóż nadzieję, a on po prostu rozwali to, co jest na twojej drodze i co faktycznie (a nie w twoim odczuciu) jest złe. Bóg sobie z wszystkim poradzi – nasza rola to Mu zaufać i uwierzyć w to, co trochę ciężko zrobić z miną przegranego, który nie wierzy w nic i nikogo (a tak to wygląda często – wiem po sobie). Mówi o tym też kapitalne II czytanie, które uwielbiam:
Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się! Niech będzie znana wszystkim ludziom wasza wyrozumiała łagodność: Pan jest blisko! O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem! A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie. (Flp 4,4-7)
Nie mamy, jak jakieś klauny, biegać i cieszyć się z byle czego. Bóg daje nam radość ostateczną, tą, która z Niego wypływa – bo On jest tuż, tuż, stoi prawie za płotem, nadchodzi. I znowu nawiązuje do tego, co mamy robić – złóż swoje troski i problemy przed Nim, przedstaw to wszystko Jemu, zostaw to Jemu. Podobnie jak u Sofoniasza, tam były słowa: „On zbawi, uniesie się weselem nad tobą, odnowi swą miłość, wzniesie okrzyk radości”. To wystarczy. Nigdy dość mówienia o tym, że my mamy jakoś wbite do głów, że na Jego miłość musimy „zapracować”, nie wiem, odmawiając konkretną ilość różańców czy litanii – nie! Po prostu uwierzyć, że On może i chce się zająć tym, co w moim życiu jest trudne, zagmatwane, poranione i tragiczne. Ale ja muszę Mu na to pozwolić.
Ta radość jest dla każdego. Ale jest jeden warunek – musisz chcieć się nawrócić. I mieć świadomość, że może być niebezpiecznie – Jan, dosłownie, z powodu Jezusa stracił głowę.