W miniony czwartek przypadała uroczystość św. Józefa Oblubieńca Najświętszej Maryi Panny. Przyznam się bez bicia – nigdy to nie była osoba, na którą jakoś szczególnie zwracałem uwagę. Aż do teraz.
Nie chodzi o to, że bardzo często Józef jest przedstawiany o tak właśnie – rzeźba (nota bene o bardzo ciekawej historii) z mojej parafii – czyli taki niezbyt rozgarnięty na oko „dziad”, facet w średnim wieku, o mało sprecyzowanej roli, który na kartach Pisma Świętego się bodajże nie odezwał ani razu i nie ma ani słowa ani choćby jednego cytatu jego wypowiedzi. Na dokładkę, bywa mylony z jedną z Osób Trójcy Świętej (zdarzają się odpowiedzi: Maryja, Józef i Jezus…).
Ale jak się nad tym zastanowiłem, to nie zgadzam się z takim odbiorem Józefa. I co z tego, że nic nie mówił? Jego czyny mówiły za niego. Wystarczy zajrzeć na sam początek Nowego Testamentu, końcówka 1 rozdziału ewangelii Mateusz (Mt 1, 18-25). Niewykluczone, że był to człowiek prosty – skoro zarabiał na życie pracą własnych rąk jako cieśla. Co w tym złego? Nic nie wiemy o tym, jak doszło do zaślubin z – młodszą pewnie sporo – Maryją. Miał w głowie na pewno plany na to ich wspólne życie, przygotowywał dom itp. A tu – zonk. Nie mieszkali razem (po zaręczynach a przed ślubem), a doszło do Zwiastowania Pańskiego (ha! dzisiejsza uroczystość – 25 marca) i okazało się, że narzeczona Józefowi kobieta jest w ciąży mocą Ducha Świętego. Jego świat się zawalił – jak zresztą wali się świat każdego faceta, kiedy dowiaduje się, że jego kobieta jest w ciąży „z innym” (bo nie z nim). Czy się bał o siebie? Czy się bał tylko o Maryję? Faktem jest, że rozważał oddalenie Maryi – narażona była ona na zarzut cudzołóstwa, skoro nie zamieszkała jeszcze z mężem – co z ludzkiego punktu widzenia było rozwiązaniem całkiem zrozumiałym w zaistniałej sytuacji.
Józef wybrnął z opresji, bo zawierzył Bogu. Nie zignorował, ale wsłuchał się w głos anioła, który mówił do niego we śnie. Przede wszystkim ze słów tych wynikało, iż Maryja pozostała mu wierna, pozostała dziewicą – a sprawcą „zamieszania” był Bóg w Duchu Świętym. Uwierzył w obietnicę, jaka miała zostać zrealizowana przez dziecko jego narzeczonej – zgodnie z proroctwem Izajasza (Iz 7, 14). To było piękne – ówcześni nie kalkulowali, nie zastanawiali się tyle ile my dzisiaj, ale potrafili otworzyć przed Bogiem serce i zdać się na Jego wolę, a nie za wszelką cenę udowodnić „moje na wierzchu”. Gdyby Józef tak postąpił – kto wie, co by było.
To był dla niego początek trudnej drogi. Samo narodzenie Jezusa w Betlejem nie kończyło problemów – za chwilę musieli z maleńkim Panem uciekać do Egiptu (Mt 2, 13-15), czyli ponownie Józef zdał się na Bożą wskazówkę, udzieloną mu we śnie. Dopiero po śmierci Heroda mogli powrócić, osiedliwszy w Nazarecie (Mt 2, 19-23). Wystarczy przeczytać poszczególne te fragmenty – aby wyraźnie zobaczyć, jak bardzo droga Jezusa, i powiązana z Nim droga Józefa – wypełniają krok po kroku poszczególne proroctwa Starego Testamentu.
Dla mnie Józef stał się wzorem, bo był człowiekiem czynu – i to czynu mądrego siłą mądrości Boga, któremu nie wahał się w najtrudniejszych momentach życia i przy podejmowaniu najtrudniejszych decyzji zawierzyć. Życie i droga Józefa pokazują, że człowiek wierzący i ufający Panu nigdy nie jest w sytuacji bez wyjścia – choćby nie wiem jak dramatycznie to wyglądało. Zaryzykuję też stwierdzenie – Józefa nie zrozumie do końca ten, kto sam nie jest ojcem. Już wyjaśniam – bo to proste. Nikt w teorii nie wie i nie zrozumie, ile razy ojciec musi martwić się o zdrowie swojego dziecka, o jego bezpieczeństwo, stawać na głowie aby pogodzić pewne sprawy (praca, dom, opieka), zapewnienie bytu żonie i dzieciom itp. O tym można sobie pięknie (i może prawdziwie) poczytać – ale to zupełnie co innego, niż kiedy doświadcza się tego na własnej skórze, kiedy to twoje dziecko choruje, kiedy nie możesz się dopchać do lekarza, kiedy doby nie starcza na załatwienie wszystkich tylko najpotrzebniejszych spraw, kiedy padasz na pysk ze zmęczenia (albo choroby – ile razy chorujesz równocześnie z dzieckiem, i co z tego?), kiedy pojawia się jakiś typowo bytowy problem (żyjemy od pierwszego do pierwszego na styk – a tu potrzeba jeszcze pieniędzy na…). Kiedy wydarza się jedna z miliona możliwych sytuacji, które zazwyczaj wydarzają się wszystkie razem z najgorszej i najtrudniejszej możliwej konfiguracji. A ty jesteś ojcem, który musi sobie poradzić dla dobra swoich najbliższych, swojej rodziny.
Józef nie musiał nic mówić – wystarczyło, że postępował tak, jak to miało miejsce. To wystarczający przykład. Rodzina jest zawsze pierwsza i najważniejsza – i choćby cię szlag trafiał, choćby sił brakowało, trzeba zrobić wszystko tak, aby to rodzina była na pierwszym miejscu i zapewnić jej to, co (tak naprawdę – nie widzimisię) potrzebne. Piękno tego wszystkiego polega na tym, że w takich sytuacjach życiowych Bóg właśnie – jak u Józefa – działa. Doświadczyłem tego choćby w poprzedni, Józefowy czwartek, kiedy pomimo wysokiej gorączki załatwiałem kilka rzeczy bo musiałem, i nie miałem siły iść na Mszę, więc usiadłem za kościołem na dziesiątek różańca przed tym, może mało pięknym, Józefem i poleciłem mu skomplikowane sprawy i spore problemy naszej rodziny. I wiecie, co? Od piątku zaczęło się to powoli układać.
Józef – może się wydawać, taki minimalista, cichy i pokornego serca. A może właśnie to wystarczy?