Nie wyszło

Czasami jest tak, że człowiekowi jest po prostu źle. Że wydaje mu się, że Pan Bóg to sobie albo wolne zrobił (zarobiony jest – to pewne, należy się), albo przeoczył, a może zakpił? I wydarza się coś, co w sensie negatywnym burzy jakiś tam porządek, przede wszystkim plany.
Jakiś czas temu prosiłem na tym blogu o modlitwę w intencji mocno zaawansowanych działań z udziałem mojej osoby, które – jak mnie nieoficjalnie zapewniano – doprowadzić miały do zmiany na dużo ciekawszą i nie ukrywam, o wiele lepiej płatną pracę. A w piątek tuż po 16 dowiedziałem się, że niestety – mnie nikt tam nie chce. 
Nie raz i nie dwa razy tutaj cytowałem: chcesz Boga rozśmieszyć, to powiedz Mu o swoich planach. No i właśnie się o tym mocno przekonuję. Tu nie chodzi o to, że się w tę robotę zapatrzyłem, że starał się priorytetem ponad wszystko itp. Tak, poświęciłem bardzo dużo czasu na przygotowanie się do rozmowy – tym bardziej, że wskazywano mi, że zakończy się powodzeniem, że to formalność. Chciałem dobrze wypaść, więc się starałem. Tak, nastawiłem się – bo to była okazja, jakich w mojej branży i w mojej okolicy praktycznie nie ma. Tak, czuję się co najmniej głupio, bo nie rozumiem, po co mnie tak zwodzono – gdyby po prostu dostał info o ofercie pracy i się zgłosił, to było by inaczej; a tu cała, wielokrotnie podkreślana otoczka, powołanie się na konkretne osoby. I wyszło z tego wielkie nic. 
Prosiłem zaglądających tutaj – i nie tylko – o modlitwę, i jestem bardzo za nią wdzięczny. Sam się też modliłem. O co? Tak, z jednej strony aby się udało, tak po prostu i po ludzku – rozwiązało by to kwestię finansów, pozwoliło nie na Bóg wie jakie zakupy czy bogactwo, ale na pewną swobodę, której dzisiaj nie mamy pomimo ciężkiej pracy i wykształcenia. Może ktoś powie: marudzisz, masz pracę, nie to co inni, o co ci chodzi? Mam, ale się nie rozwijam, a nie po to było 8 z okładem lat, nazwijmy to, „studiów”. Z drugiej zaś strony – na jednym oddechu dodawałem: Boże, Ty sam wiesz, Ty decyduj, Ty mnie poprowadź – powtarzając gdzieś tam modlitwę bodajże św. Ignacego Loyoli, zaczynającą się od słów „przyjmij, Panie, całą moją wolność…”. 
Nie mam w sumie żalu do Boga – tuż po tej sytuacji kolega opisał mi praktycznie identyczną ze swojego życia, dodając, że niewiele później, kiedy nie dostał (także z polecenia…) wymarzonej pracy, trafiła mu się o wiele lepsza oferta i ma dobrą pracę. Wierzę, że On mnie gdzieś tam prowadzi i wie lepiej, co dla mnie, dla nas jest dobre. Mam żal najbardziej do tej osoby, która tak a nie inaczej to wszystko przedstawiła, jakby samo aplikowanie na to stanowisko miało przesądzić o moim zatrudnieniu i właściwie wszystko było ustawione – a wyszło jak wyszło. 
Sam nie jestem zwolennikiem metody czytania Biblii na zasadzie „otwórz byle gdzie i czytaj”. Usiadłem wczoraj po powrocie z pracy z brewiarzem, i co wyczytałem w nieszporach? 
Pewnie się znajdzie taki, co uzna to za przypadek (do sprawdzenia – czytanie z nieszporów piątku 31. tygodnia zwykłego) – ja nie. Cieszę się, że On dał mi te słowa akurat wczoraj. Schodzi to wszystko powoli ze mnie… Ale pozostaje takie poczucie: kolejna oferta, kolejne ogłoszenie odpowiadające i temu, co robiłem, jako doświadczeniu, i temu, co chciałbym robić zawodowo. Heh… 
I tak mi się ciśnie do głowy refren z jednego kawałka Ewy Urygi: niech wola Twoja dziś spełni się… A słowa bądź wola Twoja w modlitwie – hm, nie tyle może trudniej, ale uważniej wymawiam. Tak to właśnie jest – w sensie pozytywnym trzeba uważać, o co i jak się człowiek modli, bo Pan Bóg słucha. Ale przecież kto bardziej kocha i chce lepiej dla mnie (zresztą dla każdego) niż On? 

Porozrzucane

To raczej będzie dość mało składny i chaotyczny wpis, bo tak po trochu pisany.
Ciężko jest. Bo nie będę ściemniał, że ze mnie to ściekło wszystko po prostu i idę dalej. Tzn. na pewno ściekło i nie będę nad tą porażką płakał pół życia. Ale przygniata to. Ciągnie się za mną. Co chwilę widzę, jak na FB czy nk ktoś gratuluje temu czy owemu, że zdał. A ja nie. I to boli. 
Pusto poza tym jakoś się zrobiło. Wcześniej – świątek, piątek, nie ma gadania, siedzimy i ryjemy, zakuwamy, z przerwami na coś do zjedzenia i przewietrzenie mózgu, żeby się nie przegrzał. Jakiś taki rytm – zero wątpliwości, problemu co z sobą zrobić. Nawet książki żadnej nie czytałem – bo jak zacznę czytać coś, to każdy pretekst będzie dobry, żeby czytać dalej – a nie np. się uczyć. Teraz – nie ma obowiązku, jest wolny czas, a do tego w pracy sam siedzę, i jako że roboty za dużo nie mam, nawet tu nie bardzo wiem, co z sobą zrobić. Trzeba się na nowo pogodzić z tym, że czas wolny jest i trzeba go sensownie zagospodarować.
Modlitwą może też? 
>>>
Pochodziłem, z uwagi na wolną chwilę, po blogach, które odwiedzam i od czasu do czasu komentuję – efekty widać w linkach, które wzbogaciły się o nowych autorów.

>>>

Nie tak dawno, po medialnej nagonce na o. Macieja Ziębę OP, napisałem co o tym myślę i o co tam naprawdę chodziło. Tym bardziej więc z radością przyjąłem artykuł dr. Andrzeja Grajewskiego, którego teksty cenię bardzo, odnośnie tej właśnie całej sytuacji – zachęcam do przeczytania. Jak widać, nie pomyliłem się w żadnym miejscu (łatwiej może z tego względu, że o moje jakby podwórko chodzi). Jak widać – dziennikarze, którzy całą tę, sztucznie nadmuchaną, aferkę rozkręcili nie dość, że po prostu nakłamali, to dopisali  sobie to, czego nie usłyszeli, albo wręcz wkładali w usta swoich rozmówców słowa, które w ogóle nie padły. Kolejny brawurowy przykład rzetelności dziennikarskiej.

A ludzie na mnie z byka czasem patrzą, gdy widzą, że czytam GN (innych gazet – rzadko, coś prawniczego czasem).

>>>

Również z ostatniego GN, kilka pięknych słów o tym, czym jest miłość, czym powinna i przede wszystkim – może się stawać – miłość właśnie:

To nieprawda, że miłość mija. Mając 77 lat, mogę powiedzieć, że staje się inna, pogłębiona przyjaźnią – mówi. – W młodości jest trudniej – każdy walczy o swoje. Teraz, kiedy mam pretensje, jestem w stanie się zatrzymać, przyznać rację Zbyszkowi, nie zadawać mu bólu. To czas największej życiowej harmonii. Zawsze byliśmy bardzo różni – Zbyszek mógł się obrazić nawet na trzy miesiące, ja ani na trzy godziny. Zawsze pierwsza podawałam mu rękę. To dar, dostałam tę umiejętność z góry. Tylu małżonków się rozstaje i inwestuje energię w nowe związki, a przecież w jednym małżeństwie jest tyle pracy, stale trzeba pielęgnować uczucia. I tylko to się opłaca

>>>

Dwie intencje dzisiaj proponuję:

  • o zdrowie dla mamuśki mojej
  • o Boże błogosławieństwo, spokojny przebieg ciąży dla K., o której z wielką radością dowiedziałem się wczoraj, że najwyraźniej udały im się starania o powiększenie rodziny 🙂

A jednak się nie udało. Tak jak Hiobowi.

Z całego serca dziękuję wszystkim, którzy szturmowali Niebo w intencji tego egzaminu i mojej skromnej osoby… I przepraszam za kłopot.
Bo nie zdałem. 
A przynajmniej to wynika z listy, która w necie się pojawiła – wymienia ona osoby, które zdały, no i mnie na niej nie ma. Oficjalnie – powieszą wyniki jutro po południu. 
Dla mnie to… dziwne. W ogóle, dziwnie było. Denerwowałem się do piątku, choć już wieczorem jakiś taki spokój był, jak powtarzałem sobie materiał pewien. Rano jak wstałem w sobotę – to już w ogóle, chillout wręcz. Zero stresu. Trochę mnie to niepokoiło, ale cóż. Pojechaliśmy – żonka oczywiście też, kibicować. 
Usadzanie trwało w nieskończoność, potem bite 40 minut tłumaczenia, co i jak – niektóre rzeczy mocno zakręcone były. Wyniki – miały być najdalej we wtorek ok. 15:00, również na www. No i jak rozdali testy i można było zacząć – to zacząłem pisać. Sporo, wg mnie, z prawa karnego całkiem sensownie, a tego się najbardziej bałem, bo wiadomo było, że dużo z tego, a nie jest to moja mocna strona. No i tak szło. Cieszyłem się, bo pomimo że były pytania, gdzie generalnie mniej lub bardziej strzelałem na ślepo, to większość zdecydowanie wiedziałem. Nawet oddałem wcześniej – bo po co siedzieć? Koła nie wymyślę, co wiedziałem – zaznaczyłem, pozostałe potraktowałem na zasadzie eliminacji błędnych i niepasujących na pewno odpowiedzi, resztę strzeliłem po kilku próbach dojścia do prawidłowej odpowiedzi drogą eliminacji.
Jak wróciliśmy do domu, na jednym z portali zaczęła się burza mózgów – próby odtwarzania pytań i dochodzenia do prawidłowych odpowiedzi. Wszyscy zgodnie twierdzili – trudny. Dużo trudniejszy od zeszłorocznego, który trudno nazwać inaczej niż mocno prostym – i zdecydowanie dużo trudniejszy niż test tegoroczny na aplikację ogólną (sądowa, prokuratorska), który… opublikowali z odpowiedziami w piątek po południu .Nie bardzo to rozumiem, ale cóż. Wkurzające było, że pytania niekiedy były bardzo długie, niekiedy z dwiema negacjami w treści, i dotyczyły naprawdę detali albo wyjątków od wyjątków wyjątków… A mnie to się wydawało – że to ma sprawdzić znajomość wiedzy, a nie wyjątków od wyjątków? 
Podszedłem do problemu możliwie metodycznie – na podstawie odtworzonych gremialnie na portalu pytań, sporządziłem listę takich, które wiedziałem, że mam źle – i nie było ich wcale dużo. Pewnie – pozostawała jakaś tam lista pytań (głównie z prawa administracyjnego), co do których po prostu nie pamiętałem i nie pamiętam dotąd, co w końcu zaznaczyłem. Oczywiście – poza tym, że nikt nie był w stanie w 100% potwierdzić, że dobrze zapamiętaliśmy pytania – a przecież 1 słowo zmienia niekiedy cały sens. Efekt – umiarkowany optymizm, i tak nazywałem, wobec wielu pytań, swój stan w kontekście oczekiwania na wyniki. 
Wczorajszy dzień, spędzony z żonką, był przecudny. Dosłownie. Powolutku – mimo że musieliśmy chałupę posprzątać po 3-tygodniowej nieobecności (w sobotę nie mieliśmy siły już, trudno). Spacerek, obiadek, siedzenie na ławeczce i obserwowanie morza, przytulanki, buziaki… Raj. 
I wieczorem coś mnie podkusiło. Wszedłem na www – widzę: są wyniki. Klikam i prawie zawał. Lista alfabetyczna osób które uzyskały wynik pozytywny, jak zapowiadali… i nie ma mnie na niej.
Żonka leci i przytula, żebym się nie martwił, że nic się nie stało, że za rok się uda… Czy się wkurzyłem? Nie. Po prostu zrobiło mi się bardzo przykro i poczułem się strasznie malutki w tym wszystkim. Nie spodziewałem się tego, naprawdę. Cały czas liczyłem – przy swoich obliczeniach i przeczuciach – że będzie dobrze. Że się uda. 
Półtora miesiąca naprawdę ciężkiej nauki. Pewnie – są tacy, co powiedzą, że i pół roku było się uczyć i przygotowywać, itp. Być może. Ja ten czas wykorzystałem na maxa – cały urlop na naukę, siedzenie u teściów i zakuwanie, potem też specjalnie przecież siedzieliśmy do piątku przed egzaminem u nich, żebym miał warunki, pokój w którym mogłem się zamknąć i uczyć. No to się uczyłem. Jak w pracy był czas – też nos w ustawę, albo w testy online. 
Czy mam żal do siebie? Pewnie tak, ale to nie jest rozwiązanie, nic to nie zmieni. Jest, jak jest. Wszystko de facto rozstrzygnęło się w momencie, gdy skończyłem zakreślać odpowiedzi na karcie odpowiedzi. Przykro mi. Bo wiem, że kolega, który mniej niż 2 tygodnie się uczył do adwokackiej – zdał, dostał się (wiedział już w sobotę wieczorem, na adwokackiej szybko sprawdzili im i sobie, żeby mieć spokój), mimo że dużo mniej poświęcił na to czasu, nie przerobił wszystkiego, i bardzo miernie sam swoje szanse oceniał już po, gdy rozmawialiśmy. Wiedza? Raczej fart – w każdym razie coś, czego mi zabrakło. 
Spora grupa ludzi – tu anonimowo, w realu konkretnie – kibicowała mi. I trzeba było powiadomić ich o porażce. Teściom powiedziała żonka, jeszcze wyszła z pokoju, żebym nie słyszał. Poprosiłem tylko, żeby powiedziała, że nie chcę o tym rozmawiać, żeby nie prosili mnie do telefonu… Może za dużo emocji? Na pewno nie chciałem słuchać tych słów współczucia, nie znoszę tego. Do domu sam zadzwoniłem – powiedziałem mamie sucho, jak jest, i że nie chcę o tym rozmawiać, i koniec. Zrozumiała, nie nalegała. Potem napisałem ogólnego smsa, którego szeregowi znajomych wysłałem, którzy o to prosili… i wyłączyłem telefon. Włączyłem go dopiero dzisiaj w drodze do pracy – worek raportów i odpowiedzi w stylu fak 🙁 czy strasznie mi przykro, ale też czekaj na oficjalne wyniki i nie panikuj
Podreptałem rano na mszę, jak to wcześniej (przed pomieszkiwaniem u teściów) miałem czasem w zwyczaju. Brakowało mi tego. Heh, jesiennie tak – niby ciepło, ale ciemno już, jak to przed 7:00 o tej porze roku. Ubrałem się, czekam w zakrystii, wychodzimy. Do czytań, jak to mam w zwyczaju (poza przypomnieniem sobie, czy mamy I czy II rok w cyklu liturgicznym w ciągu tygodnia) się nie przygotowywałem – podchodzę do ambonki i otwieram lekcjonarz. 
I miałem ochotę roześmiać się pod nosem. Wiesz, dlaczego? Boża szydera… 

Zdarzyło się pewnego dnia, gdy synowie Boży udawali się, by stanąć przed Panem, że i szatan też poszedł z nimi. I rzekł Bóg do szatana: Skąd przychodzisz? Szatan odrzekł Panu: Przemierzałem ziemię i wędrowałem po niej. Mówi Pan do szatana: A zwróciłeś uwagę na sługę mego, Hioba? Bo nie ma na całej ziemi drugiego, kto by tak był prawy, sprawiedliwy, bogobojny i unikający grzechu jak on. Szatan na to do Pana: Czyż za darmo Hiob czci Boga? Czyż Ty nie ogrodziłeś zewsząd jego samego, jego domu i całej majętności? Pracy jego rąk pobłogosławiłeś, jego dobytek na ziemi się mnoży. Wyciągnij, proszę, rękę i dotknij jego majątku! Na pewno Ci w twarz będzie złorzeczył. Rzekł Pan do szatana: Oto cały majątek jego w twej mocy. Tylko na niego samego nie wyciągaj ręki. I odszedł szatan sprzed oblicza Pańskiego. Pewnego dnia, gdy synowie i córki jedli i pili w domu najstarszego brata, przyszedł posłaniec do Hioba i rzekł: Woły orały, a oślice pasły się tuż obok. Wtem napadli Sabejczycy, porwali je, a sługi mieczem pozabijali, ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Ogień Boży spadł z nieba, zapłonął wśród owiec oraz sług i pochłonął ich. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Chaldejczycy zstąpili z trzema oddziałami, napadli na wielbłądy, a sługi ostrzem miecza zabili. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Gdy ten jeszcze mówił, przyszedł inny i rzekł: Twoi synowie i córki jedli i pili wino w domu najstarszego brata. Wtem powiał szalony wicher z pustyni, poruszył czterema węgłami domu, zawalił go na dzieci, tak iż poumierały. Ja sam uszedłem, by ci o tym donieść. Hiob wstał, rozdarł swe szaty, ogolił głowę, upadł na ziemię, oddał pokłon i rzekł: Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę. Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione! W tym wszystkim Hiob nie zgrzeszył i nie przypisał Bogu nieprawości  (Hi 1,6-22)

No bardziej sugestywnie Bóg mnie nie mógł dzisiaj kopnąć w kostkę, szturchnąć w bok, wskazać… Tyle piszę tutaj i nie tylko tutaj o wierze w Niego, sporo miejsca poświęcam tłumaczeniu raz po raz, że On nigdy nie chce nic złego dla człowieka, że to, co złe, to efekty naszych decyzji, brania się za coś, do czego się nie przygotowaliśmy dostatecznie, przeceniliśmy nasze siły.

Ja Boga ani przez chwilę nie winiłem za nic, nie złorzeczyłem w tej sytuacji, i nie zamierzam. Żadna w tym Jego wina, że mi się nie udało. Może za mało się uczyłem faktycznie? Niewykluczone. A może tak po prostu miało być, On tak chce, bo moja droga ma iść nieco inaczej niż tak, aby za pierwszym razem tam się dostać na aplikację? Może ten rok ma przynieść coś zupełnie innego? Może dobre przygotowanie się do powitania na świecie naszego maleństwa pierworodnego wymaga, żebym skupił się tylko na tym?

Wierzę, że to ma sens. Że choć mnie jest żal tego, jak się to potoczyło, że coś tam boli, że jest jakaś pustka i duży niedosyt, że ten wyimaginowany, już prawie na wyciągnięcie ręki namacalny domek z kart w postaci planów na najbliższy rok i perspektywy, jakie ta aplikacja i jej rozpoczęcie już teraz by dawały – legł w gruzach. Bóg mi dał ten czas, dał wolę do marzeń i okazję do podjęcia próby ich zrealizowania – czegoś zabrakło i najwyraźniej tak ma być. Szkoda czasu na rozpamiętywanie, zamęczanie siebie czy innych, szukanie winnych w sobie czy wokół siebie… To już za mną – ma ubogacić i nauczyć czegoś, a nie determinować i przygniatać na przyszłość, zniechęcać.

Bo przecież Hiob, choć miał w momencie, gdy Bóg pozwolił go doświadczyć, po ludzku już bardzo wiele – to po tym doświadczeniu go przez Złego, gdy wszystkie dobra i rodzinę stracił, a nawet stał się sam trędowaty, gdy wyszedł z tego bez złorzeczenia i ubliżania, obwiniania Boga – dostał jeszcze więcej, jeszcze większe dobra i nową rodzinę. Nie zwątpił, nie obrażał się, nie awanturował, nie szukał winy i nie obarczał nią Boga. Nadal Mu wierzył, nadal Mu ufał. Bóg to nagrodził. Co cię nie złamie, to cię wzmocni.

No więc – idę dalej. Poczekam na uchwałę o wyniku egzaminu, pójdę po ksero mojego testu i klucza z odpowiedziami, przeanalizuję. I pójdę dalej. Ta cała sytuacja już wczoraj przed snem, z czym podzieliłem się z żonką, uświadomiła mi, że to jest pewien kryzys – ale mały. Mam ją, mamy nasze maleństwo nienarodzone. Mam dla kogo i po co żyć. Motywację, żeby wstać, i próbować znowu, i znowu, ile trzeba. Dla nich 🙂