To jest dobry czas. Bo z jednej strony już w pracy, z drugiej jakby na wolniejszych obrotach, spokojnie, wszędzie wakacyjny klimat, za oknem wręcz upalnie od niedawna, pełno turystów (to akurat mniej fajne – tłumy dzikie na Wybrzeżu…).
Szukam sobie powoli tej pracy, idzie średnio albo wcale. Postanowiłem starać się nadal, swoją drogą, ale równocześnie więcej się w tej intencji modlić. I o tą modlitwę też proszę.
W niedzielę był ciekawy fragment Ewangelii:
A kiedy ludzie z tłumu zauważyli, że nie ma tam Jezusa, a także Jego uczniów, wsiedli do łodzi, przybyli do Kafarnaum i tam szukali Jezusa. Gdy zaś odnaleźli Go na przeciwległym brzegu, rzekli do Niego: Rabbi, kiedy tu przybyłeś? W odpowiedzi rzekł im Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Szukacie Mnie nie dlatego, żeście widzieli znaki, ale dlatego, żeście jedli chleb do sytości. Troszczcie się nie o ten pokarm, który ginie, ale o ten, który trwa na wieki, a który da wam Syn Człowieczy; Jego to bowiem pieczęcią swą naznaczył Bóg Ojciec. Oni zaś rzekli do Niego: Cóż mamy czynić, abyśmy wykonywali dzieła Boże? Jezus odpowiadając rzekł do nich: Na tym polega dzieło /zamierzone przez/ Boga, abyście uwierzyli w Tego, którego On posłał. Rzekli do Niego: Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: Dał im do jedzenia chleb z nieba. Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu. Rzekli więc do Niego: Panie, dawaj nam zawsze tego chleba! Odpowiedział im Jezus: Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie. (J 6,24-35)
Czyli tradycyjnie – potrzebujemy jednego, a szukamy i domagamy się czego innego. I oczywiście, wiemy lepiej od Boga, więc mamy do Niego pretensje. To tak samo jak z tą moją pracą – mógłbym w sumie usiąść i złorzeczyć, czemu drugiego dnia po ślubowaniu nie spadła mi z nieba lukratywna oferta z jakiejś mega znanej kancelarii. Izraelici, Narów Wybrany, podobnie (Wj 16,2-4.12-15) – tylko u nich chodziło o kwestię bardziej prozaiczną i podstawową: o pokarm. Przy okazji – wędrowali 40 lat, a wszystko na to wskazuje, że chodzili w kółko – dlaczego? Bo wystawiali Boga na próbę.
Oczywiście, każdy ma prawo do zaspokojenia podstawowych potrzeb – jedzenie, ubranie, dach nad głową. I chyba nikt z czytających te słowa problemu z tym nie ma? My mamy problem z czym innym – apetyt rośnie w miarę jedzenia. Po co cieszyć się z tego, co się ma, skoro można chcieć mieć więcej? No można. Jesteśmy wstrętnymi materialistami, a przynajmniej w większości. Nie potrafimy szanować tego, co daje Bóg – podczas gdy obok jest bardzo wielu, którzy mają dużo mniej. Cieszymy się z byle czego i nie potrafimy dostrzegać tego, co najistotniejsze. Większość sukcesów – jak to, mój własny, tymi ręcami wypracowany. A porażka? Eh, Boże, wszystko przez Ciebie, czemu mnie tak każesz.
Nie umiemy przyjąć, brakuje nam pokory aby zrozumieć, że On widzi więcej, że w Nim jest dobro i to wszystko, co nas spotyka, ma sens – tylko czasem go nie widać, tylko czasem po drodze jest trudno. Nie umiemy prosić o to, co naprawdę nam potrzebne i konieczne, bo często zresztą sami tego nie rozumiemy i tej potrzeby nie widzimy. I wreszcie, nie umiemy Jemu zaufać, że On nam to da. Napchać się, nachapać, nażreć, i wtedy gra. Tak? Ale chyba w innym kościele.