Nowe życie, nowa strona

Udało się!!!! Jesteśmy pewni.

Do Turcji pojechaliśmy we dwójkę – a wróciliśmy z jeszcze jednym prezentem, niespodzianką.

Naszym dzidziusiem.

Jakieś 2 tygodnie temu Natusza powinna była przechodzić to, czego każda kobieta bardzo nie lubi, a co musi znosić raz w miesiącu. I nic, cisza. Poczekaliśmy ze 2-3 dni. No i żonka test ciążowy zrobiła.

Oczywiście – ja dowiedziałem się o swoim dzidziusiu ostatni. W okolicznościach przyrody bardzo ciekawych – zwaliliśmy się bowiem na głowę teściom, szwagierka miała urodzinky. Jak ja dojechałem – ostatni – to jakoś nie zwróciłem uwagi, choć zauważyłem dość dużą i zastanawiającą radość i wesołość u zebranych. Wyściskaliśmy jubilatkę, a żonka poprosiła mnie – w ferworze nakrywania do stołu – do pokoju. I pomachała z uśmiechem czymś, co po złapaniu ją za rękę okazało się być testem ciążowym. Z wynikiem pozytywnym 😀

Dieta dietą – ale takie emocje trzeba było odreagować i pierwszy raz od dłuższego czasu popiwkowałem tego wieczora. Z radości, oczywiście 🙂

Rodzice moi dowiedzieli się dopiero w sobotę ostatnią (tydzień później), bo jakoś się nie składało – nie mogliśmy się ustawić, żeby do nich wpaść, a nie chciałem im tego mówić przez telefon. Mama – bo oczywiście, ja mało inteligentnie nieco naciskałem na spotkanie – cała spanikowana, że pewnie jakieś choróbsko (salmonellę czy coś) przywieźliśmy z Turcji… No i się dowiedzieli. Ojciec – znany wulkan emocji stwierdził nawet, że to i dobrze, bo później on za stary będzie na dziadkowanie. A w końcu – to ich pierwszy wnuczek! I teraz bezkarnie można ich od dziadków wyzywać 😛

Cieszymy się straszliwie. Ja normalnie aż sam siebie nie poznaję 😀 Chucham i dmucham na żonkę, żeby się nie nadwyrężała, odpoczywała. I to jej łatwo przychodzi – na razie, poza bardzo lekkimi i sporadycznymi bardziej niż mocno nudnościami (+ 1 raz zawroty głowy, ale to upał był i duchota straszna w kościele, więc się nie liczy) jedynym objawem ciąży jest to, że poza pracą właściwie większość popołudnia… przesypia 🙂

Maleństwo, jak wyczytaliśmy – tak, fachowa literatura to podstawa! – wygląda teraz podobno jak konik morski. Ma pewnie jakieś 6 tygodni. Ja, oczywiście, chciałbym synka – Natuszka córeczkę. A w kościach czuję, że córeczka będzie. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Żeby maleństwo zdrowe tylko było.

Przydał się z pracy abonament do LuxMedu – szybko, bez kolejek i płacenia Natuszka zrobiła potrzebne badania. Centrum medyczne jest bliziutko od nas, sympatyczna i kompetentna pani ginekolog. Miała wątpliwość (już na USG rozwianą – jest ok) co do jednej piersi, i nie gdybała, tylko od razu na USG wysłała – wydaje mi się, że to dobrze o niej świadczy.

Jedyny problem – nadżerka tak zwana. Ale mamy zapisane globulki, żonka aplikuje. Jak poczytałem w odmętach netu – nie umiera się od tego, kobiety piszą że i 2 zdrowych dzieci rodziły, i nic się nie działo (za to podobno po zabiegu dokumentnego pozbycia się tejże to różnie bywało…), tylko podczas porodu krwawienie minimalnie większe może być. Ale wierzymy, że wszystko będzie dobrze.

Ojcostwo mnie nieco przeraża. Chyba nigdy nie miałem jakiegoś podejścia do dzieci – są tacy, do których maluchy od zawsze się kleją, itp. Do mnie – nie. Ale sam fakt tego, że dzidziuś nasz będzie na świecie sprawi chyba, że nie wytrzeźwieję z tydzień conajmniej z radości!

Teściu powiedział, i ma rację – to niesamowite. Nie widzisz dzidzi, wiesz że gdzieś tam siedzi, rozwija się, a już tak strasznie dzidziusia kochasz 🙂

 
>>>
Druga rzecz – od jakiegoś czasu w wolnych chwilach przygotowywałem powolutku swoją stronę. Tu piszę na blogu, ale postanowiłem założyć także stronę. 
Zapraszam zatem na http://palabra.webd.pl
 
Nie będę reklamował – jest tam o tym, co dla mnie ważne, czyli o wierze, o Bogu. Generalnie w większości, jak na razie, o modlitwach i moje rozważania. Trochę i w miarę upływu czasu, mam nadzieję, coraz więcej – o książkach i najciekawsze z nich myśli. W przyszłości – planuję dodać nie tylko swoje, ale także znalezione najciekawsze rozważania, dobre opowieści z przesłaniem i aforyzmy.
Strona powstała w Joomli, którą się zachwycam – bardzo dużo możliwości. Trochę zabrało, zanim to rozgryzłem, ale jest dobrze 🙂 Konwencja kolorystyczna – z premedytacją taka, a nie inna, własnoręcznie wymodzona. Delikatny spokojny kolor, no i obowiązkowo coś w odcieniu czerwieni (wiśnia?). 
Zachęcam do odwiedzania i korzystania 🙂 

INNYMI DROGAMI W TYM SAMYM KIERUNKU

Kilka zamyśleń, tureckich jeszcze – bo poprzedni wpis o samym wyjeździe był dość długi. Króciutkich, wręcz jednozdaniowych. Form – nawiązanie do Ewangelii + analogia do czegoś w Turcji. Albo na odwrót.
Powstały…? Jakoś nad basenem rano albo wieczorem w cieniu balkonu, gdy wpatrywałem się w piękną turecką krainę 🙂 
Odnoszą się do Ewangelii z okresu 16-23.06.2010 (teksty tutaj i tutaj).
 twierdza Alanyi – Ic Kale – kościółek (XIII w.)
16.06.2010
Wystarczająco jest takich, którzy całym sobą są na pokaz. Co im to daje? Nieważne. Ty bądź autentyczny – albo w ogóle nie bądź. Tak jak Turkowie – którzy są spontaniczni i szczerzy w swojej gościnności, do bólu. 
17.06.2010
Niektórzy twierdzą – Bogu nie powinno się zawracać głowy pierdołami, sprawami drobnymi i błahymi. Czemu? On nas kocha, chce przenikać i uczynić lepszą każdą sferę życia, każdą sytuację. Tak jak tureckie słońce – wszechobecne, ogarniające i opiekające 🙂 każdego. 
18.06.2010
Czy warto stracić serce dla czegoś, co przemija? Nie. Czy ciemność jest naturą człowieka? Też nie, to skutek grzechu. Nie warto. Tyle jest piękna, dobra, tyle otwartych i gotowych, oczekujących na ciebie serc. Tylko daj się Bogu skusić – tak samo, jak czasami nie powinieneś dać się skusić naciągającemu cię tureckiemu handlarzowi.
19.06.2010
Życie to sztuka wyboru. Być czy mieć. Bóg sam się troszczy o to, co naprawdę jest dla nas konieczne. Najpiękniejsze jest nie to, w co więcej kasy włożone – ale to, co Bogu miłe, i przez Niego pobłogosławione. Tak samo jak w Turcji –  nie każdy souvenir jest potrzebny, konieczny, czy w ogóle wart swojej ceny. 
20.06.2010
Ktoś powie – życie to pasmo zaspokajania zachcianek. Ale to nie tak. To sztuka tracenia, zużywania życia w słusznej sprawie. Tak jak w Turcji – często handlarz musi najpierw ustąpić, spuścić z ceny, aby zadowolony klient kupił de facto więcej, albo po to więcej wrócił, czy komuś go polecił.
21.06.2010 
Jesteśmy mistrzami świata w osądzaniu – czy to w zakresie polityki, sportu, techniki, motoryzacji, we wszystkim. Czy mamy do tego wiedzę, potrzebne kompetencje, żeby się tak mądrzyć? Rzadko. Żeby się czasem nie zdarzyło, że zgubi mnie właśnie ta moja belka, którą z takim uporem hoduję. 
22.06.2010
My krzywo patrzymy, jak Murzyn czy Arab do kościoła wchodzi. A oni – o ile uszanuje się ich zwyczaje (strój + nie wchodzi się tam w czasie ich modlitw – jak u nas, nikt nie chce żeby wycieczki w czasie mszy chodziły po kościołach), to cieszą się, że chcemy zobaczyć, jak się modlą i pozwalają obejrzeć, zwiedzić i nacieszyć oczy ich świątyniami, meczetami. Po tym, co ludzie opowiadają i piszą, nigdy bym się nie spodziewał, że muzułmanie mogą uczyć otwartości wiary. A już tym bardziej nas – chrześcijan, katolików.l Bo przecież, choć innymi drogami, przez inne bramy, ale zmierzamy do tego samego Ojca. 
23.06.2010
Byliśmy na plantacji m.in fig, winogron, pomarańczy i bananów. Piękne. Tutejszy klimat jest dobrą ilustracją Ewangelii – tyle, że w Turcji raczej nie ma drugiej szansy. Jak drzewo nie owocuje – to won. Bo ziemię wyjaławia. A my? Ile razy Bóg nic z nas nie ma, poza wstydem czy kłopotem? A jednak – dalej pielęgnuje, troszczy się. Daje nadzieję – reszta zależy tylko ode mnie. 
>>>
Ja wiem – polska piłka to dramat. Ale jak na mistrzostwach dzieje się coś takiego, jak wczoraj w meczu Niemcy-Anglia, to już przesada. To siadło na psychikę zawodników. Kto wie, jaki byłby wynik, jakby zaliczono bramkę, która w oczywisty sposób została strzelona? Nie żebym lubił Niemców (choć miło, że chociaż w ich barwach Polacy bramki strzelają…) albo Anglików jakoś mocno – ale chodzi o sprawiedliwość.
Zresztą, w późniejszym meczu Argentyna-Meksyk – to samo, tylko odwrotnie. Bo tam z kolei uznano gola… który zdobyty został z oczywistego spalonego. 
Kłania się postulat kolejnego arbitra – który siedzi przy operatorach kamer i analizuje w kontrowersyjnych momentach zapisy kamer, zanim sędzia główny podejmuje decyzję. 
>>>
Oglądali debatę wczoraj? Ja kawałek, w przerwie reklamowej na AXN. Co wniosła? Nic. Poprztykali się w garniturach, i tyle. Komorowski chyba lepiej nauczył się na pamięć odpowiedzi na pytania, o których mi nikt nie powie, że kandydaci ich wcześniej nie znali (zresztą – nawet jak nie znali – to i tak nietrudno było domyśleć się, o co będą dziennikarze pytać), ładniej się wypowiadał. A Kaczyński z kolei ma mniejszą lekkość wypowiedzi. Ciekawe może było to, co mówili w podsumowaniu (ostatniej okazji na wypowiedź) – wydaje mi się, że każdy z kandydatów wskazał, na jaki elektorat liczy w II turze. Również, bez niespodzianek.
Czy któryś z nich jest lepszy? W tej notce (pod koniec) pisałem i podlinkowałem ciekawe miejsca z informacjami, jakie poglądy deklarują kandydaci. Co z nich wynikało – niewiele, że gryzą się nawzajem głównie dla medialności, bo poglądy zbliżone. 
Co tu może zaważyć? Pewnie frekwencja osób starszych, na których liczy Kaczyński. No i to, kogo oficjalnie poprze przed wyborami Napieralski i SLD – a poprze, zapewne, Komorowskiego. 
Jakby nie było – dla mnie, nieuznającego mniejszego zła – II tura to będzie właśnie takie wybieranie przysłowiowego mniejszego zła.

ps. Do poprzedniej notki dodałem kilka fotek 🙂 

ZAKOCHAŁEM SIĘ W TURCJI

Dosłownie. Zakochałem się w Turcji – co chyba samo w sobie złe nie jest, jako że byłem tam z moją kochaną pierwszą miłością w osobie żony mej prywatnej osobistej 🙂

Wylecieliśmy po południu 16.06. Samolot punktualnie. Dla obydwojga z nas – coś nowego, bo żadne z nas nie leciało. A do tego – linie Sky Aerlines – tureckie, stewardessy turczynki, choć płynnie mówiące po angielsku. Tylko nie zrozumiem, po co komunikaty w czasie lotu były po turecku. Lot czarterowy, sami Polacy 🙂

 gdzieś nad Polską
Wiedzieliśmy, że będzie ciepło. Ale to, co zastaliśmy po przejściu przez ogromny terminal 2 w Antalyi – przerosło wszelkie oczekiwania. Było ok. 21:00, czyli u nich 22:00 (+1 h w stosunku do czasu polskiego), i powietrze po prostu się czuło. Tropik jakby. Oczywiście, niektórzy pasażerowie musieli się popisać – dwóch (jeden trzeźwy, drugi nie) wynosiło trzeciego, który rozpoczął świętowanie piwem już na polskim lotnisku, i po wyjściu z lotniska w Turcji… położył się koło rezydentki, liczącej ludzi przed zapakowaniem nas do autokaru, i zasnął. A kilku Turków, obok stojących, miało straszny ubaw. I jak tu nie dziwić się, że mamy na świecie opinię – jak Rosjanie – pijaków?
Antalya jest 120 km od Alanyi – więc trzeba było dojechać. Po kolei zostawiając poszczególne osoby w poszczególnych hotelach – niektórzy nawet 20-30 km od Alanyi. Myśmy byli na końcu, w ostatnim, Gold Safran (dzielnica Machmutlar). Gdy boy zaprowadził nas do pokoju – jedyny zgrzyt w czasie pobytu: pokój był na parterze, z balkonem na który bez problemu można było wejść z ogrodu, a nie domykały się drzwi rozsuwane na ten balkon. Próbował, oczywiście, przekonać mnie, że w ogrodzie obok jest security (faktycznie, jakiś ochroniarz prawie spał ok. 50 m dalej) – ale po 10 USD i chwilowej rozmowie z delikatnym naciskiem + powtórzeniem kilkakrotnie z mojej strony słowa-klucza I will go and talk to the manager – od razu w rzekomo pełnym hotelu znalazło się dla nas miejsce na 5 piętrze. 
Pokój doceniliśmy dopiero rano. Ogromny, chyba większy niż nasza kawalerka. Łukowo sklepiony korytarz, po lewej od razu sypialnia z 2 łóżkami (zbędna nam), dalej duża toaleta z wielkim prysznicem, właściwy pokój z kanapą, tv (tak, TV Polonia jest wszędzie!) i łóżko, gdzie spaliśmy. Klimatyzator, sensownie, nad łóżkiem, sterowany pilotem, cichutki. No i wielki balkon, akurat na rogu budynku – więc słońce o każdej porze dnia, gdy tylko było, począwszy od rana do wieczora. A z balkonu – prześliczny widok: po lewej na miasto, po prawej – na basen i ogród hotelowy. 
Codziennie rano zrywałem się przed 7:00 i jako pierwszy/jeden z pierwszych szedłem na dół na basen, żeby się popluskać w basenie w promieniach wschodzącego słońca. Potem, jak żonka wstała sobie, ogarnialiśmy się i szliśmy na dół, na powietrze na śniadanie. 
Właśnie. Wyżywienie w tym hotelu zasługuje na osobny opis. Ilość – ogromna. Fakt, all inclusive. Ale za niewiele – jako że za całość zapłaciliśmy ok. 1200 zł od osoby. Taki pokój, taki standard? Moim zdaniem, niewiele. Posiłki były co rusz. 7:30-9:30 śniadanie. 10:30-12:00 drugie śniadanie. 12:00-14:00 lunch. 16:00-17:00 herbatka i ciasto. 19:30-21:30 kolacja. 23:00 zupa. Od 10:00 do oporu bar – piwko, drinki lokalne, rakia turecka, likiery itp do bólu. Oczywiście, zimne napoje także – kawka, herbatka, mnie najbardziej do gustu przypadła gorąca czekolada. 
Praktycznie na każdy posiłek było 4-5 do wyboru dań na ciepło. Niezliczona ilość różnego rodzaju sałatek, do których było drugie tyle sosów. Przeróżne wędliny, sery. I niesamowicie soczyste owoce – myśmy zażerali się przede wszystkim pomarańczami i arbuzami. Pieczywo – najróżniejsze. Jajeczka – oczywiście, na twardo i miękko. Jajecznica bywała, paróweczki – albo bułki z parówkami, takie mini. Ogromna różnorodność. Oczywiście, czasami coś się powtórzyło – np. co 2 dni – ale ja nie narzekałem, i nie widziałem, aby ktoś narzekał. 
Osobna bajka – obsługa. Uśmiechnięci Turkowie, każdy w mundurku hotelowym, na piersi po prawej stronie mając wyszyte imię i stanowisko. Biali – kelnerzy; niebiescy – barmani. I Yildilray cały na czarno – szef baru. Strasznie pozytywni – nie uśmiechający się sztucznie, ale ewidentnie lubiący pracę. Bardzo często zagadujący uprzejmie, lubiący pogadać z turystami. I niesamowicie zdolni – taki mały Ali, mój ulubiony, potrafił w jednej ręce przenieść taką ilość talerzy, w ogóle nie patrząc na nie i dokładając ciągle nowe – że budził mój podziw. 

Nie sposób też nie wspomnieć o grupie animatorów – którzy praktycznie cały dzień wygłupiali się i organizowali rozrywki dla gości hotelowych. Mówili po turecku, angielsku, niemiecku i troszkę po polsku – bo i Polaków tam sporo wśród gości. Począwszy od gimnastyki o różnych porach, przez różne gry i zabawy w ciągu dnia (w tym w basenie), dyskoteki wieczorne o 21:00 dla dzieci, codzienne wieczorne show czy wreszcie na dyskotekach w Alanyi skończywszy – dosłownie stawali na głowach, aby czas gościom uprzyjemnić. Bawili, i to skutecznie. 
17.06 na spotkaniu organizacyjnym wykupiliśmy od razu wycieczki fakultatywne – stwierdziliśmy, że tak łatwiej, lepiej i wygodniej. Polski rezydent, transport spod hotelu (a nie skądś z miasta). Dowiedzieliśmy się o płatnościach, namiarach na rezydentów – bardzo dokładnie powiedziano, co i jak, a do tego drinki zimne były – co przy ok. 40 stopniach było potrzebne. Okazało się, że mieli nawet lekarza, z którym dało się po polsku komunikować! 
Po spotkaniu – cieszyłem się przy okazji, bo pozbyłem się sporej części gotówki, płacąc za wycieczki – pojechaliśmy dolmuszem do centrum Alanyi. Dolmusz = w Turcji takie coś, jak busiki kursujące u nas na Podhalu. Bez rozkładu, po prostu jedzie – i trąbi, jak widzi kogoś na przystanku, i jak chcesz jechać, to trzeba machnąć.

Swoją drogą – pojazdy i sposób jazdy w Turcji to osobna bajka. Kierunkowskazów się nie używa. Jeździ się tak, jak wygodniej – pasy stanowią chyba tylko dekorację. Autobusy na górskich drogach wyprzedzają się na trzeciego. Skuterki wciskają się wszędzie. Pełen chillout. A zakaz zawracania oznacza, że Twój kierowca na 99% właśnie tam zawróci 🙂 
Dojechaliśmy z przesiadką do Ic Kale – twierdzy Alanyi, sięgającej XIII w. Piękne zabytki, w tym rozsypujący się – z resztką kopuły – kościół. Zapierający dech w piersiach widok na Alanyię z obydwu stron – plażę Kleopatry, a także część z hotelami, gdzie my mieszkaliśmy. Masakryczny ukrop – ale warto było go znieść, żeby mieć takie zdjęcia.

 Ic Kale – twierdza Alanyi
Wracając – kilka souvenirów, które – o dziwo – pod takim zabytkiem okazały się być… tańsze niż gdzie indziej. Na marginesie – walutą turecką jest lira. 1 lira = ok. 2 zł. Ale nie ma problemu z płatnościami w euro czy dolarach. Jak to mówią, no problem my friend – bo tam każdy jest Twoim friend
Kolejny dzień – 18.06 – wycieczka z możliwością korzystnych zakupach w salonie z konfekcją skórzaną D’enver (strasznie natarczywi sprzedawcy – ale ceny, o ile wiem, wcale nie wygórowane) i u jubilera Tiffany’ego – gdzie nabyłem małżonce, z wyprzedzeniem jako prezent na naszą 1. rocznicę, pierścionek śliczny złoty z cyrkonią i małymi serduszkami, który jej się bardzo podobał. I to właściwie była jedyna okazja, kiedy mogłem się potargować – bo nietargowanie się, jak wszędzie pisało i mówili, jest w złym tonie – tam po prostu wypada się targować.
Stamtąd zawieźli nas na punkt widokowy Seir Tarasy – widok na Alanyię z drugiej strony w stosunku do miejsca, w którym myśmy mieszkali. Dalej – lunch na znanym już nam stoku w drodze do Ic Kale, w piętrowo położonej restauracji, na chyba ok. 5 platformach. I na koniec – czas wolny w porcie, gdzie obejrzeliśmy Czerwoną Wieżę, przeszliśmy się po ruinach murów i zrobiliśmy sobie fotki pod pomnikiem ojca współczesnej Turcji – paszy Kemala Ataturka.

 widok ze zbocza Ic Kale na port i Czerwoną Wieżę
A po powrocie – spacerek nad morze. Plaża – dość nieciekawa, bo kamienista. Hotel ma przypisaną swoją plażę, kawałek, nawet z miejscem do gry w siatkówkę (graliśmy w kilku, zebrani przez animatorów, i nawet wygrała moja drużyna 2:0 – masakryczny upał, na nogi co chwilę polewali nam wodę, bo się wytrzymać nie dało, tak piasek palił), ale za leżaki trzeba płacić, a dodatkowo dno kamieniste i łatwo poranić nogi. No i woda słona. Więc nie korzystaliśmy.

 plaża w Alanyi w dzielnicy Machmutlar
19.06 pojechaliśmy na rafting – czyli taki spływ pontonem rwącą górską rzeką. A że my nad brzegiem morza – to nieco trwało, zanim wywieźli nas w góry, na oko na wysokości jakieś połowy drogi pomiędzy Alanyą a Antalyą. Po drodze – okazja do popatrzenia, jak wyglądają małe miejscowości, wioski, poza dzielnicami hotelowymi w dużych miastach. A wyglądają biednie, nie ukrywając. I specyfika budowy domów tureckich – zawsze min. 2 piętra. Bo na dole – garaże np. z obórką czy składzikiem, na całej długości budynku , a mieszkania na piętrze. Za mało miejsca? Nie problem – dobuduje się nowe piętro. 
Na miejscu wszyscy zrezygnowali z pianek, bo byśmy się w nich ugotowali, nie mówiąc o tym, że rozmiar XXL był, na moje oko, tak naprawdę L… Kapoki, rękawiczki, kaski – i wio do autobusu, który wiózł nas dalej, na start. No i popłynęliśmy. Lodowata woda. Na postoju mieliśmy, trzymając się nawzajem za kamizelki, przechodzić – a raczej przepływać – przez lodowato zimną wodę, co było w całości (jak cała impreza) filmowane i fotografowane. Pamiątkowe zdjęcia obok i nad wodospadem. Potem, przy kolejnym postoju, okazja do skakania ze skał do wody – bomba! 
I w pewnym momencie – po prostu, płynąc sobie, wyskoczyliśmy we 3 z pontonów, żeby się ochłodzić w wodzie. A Murat, nasz przewodnik, powiedział, że można. Gorzej było z dopłynięciem potem z powrotem do pontonu – prąd był tak silny, że płyniesz z całej siły do przodu… i cofasz się. No i wojny pomiędzy poszczególnymi pontonami – czyli chlapanie się. Dyrygowanie nami – pełen profesjonalizm – po polsku: lewa do przodu, prawa do tyłu, attack position. I to jego magiczne Relax, I’m a professional. Kapitalny facet 🙂 Który, notabene, umówił się po wszystkim na randkę następnego dnia z K., która z przyjaciółmi (mieszkali w innym hotelu) płynęła z nami. Dalszych losów tej znajomości nie znam.
Jak już dopłynęliśmy – lunch, dobry, i okazja życia – zdjęcia z imprezy po 5 USD sztuka, albo film po 25 USD. Trudno – kupiliśmy 4 zdjęcia. Potem zapakowali nas i zawieźli z powrotem do hoteli. Tego dnia bardzo dobrze się spało (nie żeby w inne dni spało się źle, co to to nie).

 na czymś takim pływaliśmy
Następnego dnia – 20.06 – coś, co było niesamowite. Wycieczka do Perge, Aspendos i Kursunlu. Zdecydowaliśmy się na to, bo z uwagi na koszt i nachodzenie się terminów, nie byliśmy w stanie pojechać do Kapadocji (2 dni, dość droga – a szkoda 2 dni z 6 dni pobytu) ani do Pammukale (nachodziło się z jeep safari). Antyczne Perge – o którym pisał i gdzie był św. Paweł w 48 r.n.e. Aspendos z najlepiej zachowanym na świecie teatrem antycznym – nadal działającym, nawet był akurat festiwal, całość zapiera dech w piersiach. I park krajobrazowy Kursunlu – z prześlicznymi, magicznymi wręcz wodospadami. Bajka, nie tylko ze względu na przyjemny chłodek i cień drzew.

 antyczne Perge
 najlepiej zachowany antyczny teatr w Aspendos

wodospady w parku krajobrazowym Kursunlu
I wiecie, co? Zrobili tę wycieczkę tylko dla nas dwojga. Przyjechało 3 rezydentów, klimatyzowany nówka vw transportem ze skórzanymi obiciami – normalnie, vip tour nam się trafił. A przy okazji zaprzyjaźniliśmy się z Zosią (szefowa rezydentek, jedyna władająca tureckim), Beatą i Anią – dowiedzieliśmy się sporo o ich pracy, a nawet mieliśmy okazję być świadkami, jak Ania przez telefon kontaktowała się z tureckim lekarzem, i przekazywała mu informacje o stanie zdrowia jednego z gości hotelowych, który zasłabł i było podejrzenie stanu przedzawałowego… Mocno stresująca praca, takiego rezydenta. 
Z kolei 21.06 – jeep safari. Firma – bardzo turecka – Sherlock Holmes. Charakterystyczne pomarańczowe jeepy. Jechało ich w sumie 7 – większość to… wycieczka fińska z prześmieszną, o bardzo jasnej karnacji, małą i krępą przewodniczką, obwieszoną ogromnymi koralami, która wywoływała nas – kilku Polaków – ogólną wesołość, gdy zaczynała trajkotać, tłumacząc na fiński to, co mówił po angielsku Alberto – przewodnik i szef firmy. 
Najpierw – ponownie Seir Tarasy, panorama miasta, herbatka. Opis przebiegu wycieczki. Potem pięliśmy się coraz dalej w góry Taurus, otaczające Alanyę – w pewnym momencie byliśmy ponad chmurami. Ciekawostka – Zosia mówiła, że te chmury lecą przez całe morze i zatrzymują się dopiero właśnie na tych górach, stąd taki a nie inny klimat właśnie w tej okolicy. 
Pierwszy przystanek – chatka nomadów. Rodzina, która cały rok mieszka w lesie – raz w letnim, raz w zimowym domu. Mogliśmy pochodzić po letnim – wielki namiot, wyłożony w środku dywanami, z paleniskiem po środku. Okazja do porobienia fajnych zdjęć ich sprzętów i sobie w ich fotelach, przy ich stolikach, w tych niesamowitych wnętrzach. Jak powiedział Alberto – ok. 50 lat temu sporo ludzi w takich warunkach tam żyło. Dzisiaj – jakby taki żywy skansen.

 gdzieś w górach Taurus w okolicy Alanyi
Potem, mocno z nienacka, przejechaliśmy po terenie specjalnie przygotowanym na wyczyny terenówek. Zjazdy, podjazdy, slalom między drzewami, wjazdy do rzeczek – szaleństwo. Moim zdaniem – kierowca, o ile to w takich miejscach możliwe, nasz Irfan, jechał jakby na pamięć – bo szyba cała była uwalana błotem, więc nie mógł widzieć dokąd jechał. 
Dalej pojechaliśmy głębiej w góry, aby dojechać do schowanej w jakieś dolince wsi, gdzie – jak opowiedziano nam – pozostali starcy i dzieci, bo młodzi ludzie są w mieście i pracują. Wioseczka, w której wszędzie pełno sadów i upraw – np. pomarańcze owocujące przez okrągły rok. Żonka z poznanymi tam D. i K. spróbowali, podprowadzając z drzewa – świeżutkie i pyszne. 
Zbliżając się ku końcowi – lunch w restauracji w górach, ukrytej w głębokim wąwozie, ze stołami położonymi nad świetnie orzeźwiającym potokiem. Zjedliśmy, no i poszliśmy popływać. Woda – jak tam wszędzie w górskich potokach – lodowata. Ale za to – była skocznia, gdzie z ok. 4 m można było sobie skoczyć. Bajka. 
Na zakończenie – zjechaliśmy pod Ic Kale, gdzie zawieźli nas w fajne miejsce u podnóża twierdzy, z fajnym widokiem na wspomnianą już Czerwoną Wieżę i port. Jako że było nas w sumie 6 – poza nami, D. i K. także A. i K., dwie dziewczyny mieszkające w hotelu naprzeciwko naszego – zrobiliśmy zrzutkę i zamówiliśmy film DVD i zdjęcia z całości. Odebrałem je następnego dnia rano w recepcji naszego hotelu – mam ich adresy, poprzegrywam i wyślę w Polskę. 
Tego wieczora, jako że mieliśmy już silną grupę, spędziliśmy czas razem nad basenem, a po kolacji udało nam się przemycić A i K. do nas i posiedzieliśmy, racząc się nad basenem różnymi miejscowymi napitkami. 
Ostatni dzień postanowiliśmy poświęcić na chillout nad basenem. Spiekliśmy się straszliwie, ale wytrzymaliśmy chyba z 6 godzin, co jakiś czas pluskając się w basenie. Nie obyło się bez ofiar – w toku gry w ping ponga z D., grając na boso, koło basenu, raczyłem sobie wbić kawałek rozbitego szkła w stopę prawą. Ale nic się nie stało – tylko krew się dość dramatycznie lała, ale jak przestała to było ok. 
Później poszliśmy z żonką do nieopodal położonego sklepiku, gdzie nabyliśmy drogą kupna pamiątki dla rodziny i przyległości, po czym z D. i K. poszliśmy na prawdziwy turecki kebap. Żeby nie było – jedyny, poza wycieczkami fakultatywnymi (gdzie posiłek był w cenie) posiłek zjedzony na mieście (bo po co – skoro w hotelu wszystko było). I zostaliśmy najwyraźniej wzięci za Rosjan – tym dziwniejsze to, że D.  (rodowity Ślązak) rozmawiał z właścicielem… po niemiecku. 
Ostatni wieczór spędziliśmy obserwując show naszych dzielnych animatorów, racząc się w chłodzie obok basenu różnymi napitkami. Potem szybkie pakowanie i spanie. 
Rano ostatnie dopakowywanie, pożegnanie z D. i K. po śniadaniu (my wyjeżdżaliśmy o 8:20, oni o 11:10 – mogli jeszcze słońca złapać nieco) i z przyjemnością stwierdziliśmy, że odwozi nas na lotnisko nasza Zosia. Z jednym przystankiem i chwilą dreszczyku (gdy minęliśmy rozwalony nieco autokar innego biura podróży z Polski – nic się nikomu nie stało, ktoś im pod koła wjechał – gorzej, że niecałe 45 minut i ok. 30 km dalej mieli samolot, więc raczej nie zdążyli) dojechaliśmy na czas na lotnisko, aby o 13:20 odlecieć i ok. 15:45 23.06 naleźć się w Polsce.

gdzieś nad Rumunią

Reasumując. Wrażeń co niemiara. Ok. 1500 zdjęć, kilka filmików. Zupełnie inna kultura – wszechobecne meczety, choć przecież Turcja jest republiką laicką. Tak, sami sobie budują meczety – jak chcą i mają pieniądze (co czasami powoduje, że jedna wioseczka potrafi mieć… 5 meczetów na 200 mieszkańców). Piękna pogoda, niesamowite widoki, krajobrazy, zapachy. Wszystko takie inne i bardziej intensywne niż nasza szara Polska. 
No i najważniejsze – ludzie. Nie, wcale nie uprzejmi dlatego, że nastawieni na zysk i chcący zarobić na turystach. Nie raz i nie dwa razy zagadali mnie na ulicy – mówiąc wprost, że nie chcą mi nic wcisnąć czy sprzedać, ale chcą porozmawiać, ewidentnie z ciekawości dopytując się, skąd jestem, jak mi się podoba Turcja. Taka prawdziwa życzliwość i ciekawość świata. A przede wszystkim – autentyczne uśmiechy. Zosia to zauważyła, ale ma rację – u nas większość osób, zapytanych co u ciebie? zaczyna narzekać; tam, choćby ktoś miał wypadek, okradli go – zawsze odpowie, że Thanks, I’m great, an how are you? Permanentny optymizm.
To był dobry czas odpoczynku od tego wszystkiego, co tutaj. Piękny czas spędzony z ukochaną osobą, który pozwolił poszerzyć horyzonty, zobaczyć coś nowego, poznać nowych ludzi. I na pewno – pozbyć się stereotypów. Bo ja tam nie widziałem ani jednego szalonego radykała muzułmańskiego – a zetknąłem się z dużą ilością ludzi po prostu uprzejmych, życzliwych, miłych i kulturalnych; co z tego, że czasami pracowali jakby dla mnie jako gościa hotelu – ale, bywając nawet w różnych polskich hotelach, z tak pozytywnym nastawieniem jakoś się nie spotkałem. 
Wszystkim, którzy chcieliby wybrać się do Turcji, Egiptu czy Tunecji – polecamy organizatora naszego wypoczynku, firmę BeeFree. Nowa, w tym roku powstała firma, dawny właściwie Exim Tours (jego właściciele odeszli i założyli nowe biuro, przenosząc także cały personel). Tak samo, jak hotel Gold Safran w Alanyi w Turcji na Riwierze Tureckiej nad Morzem Śródziemnym, w którym byliśmy. 
ps. Jeśli ktoś się w te strony wybiera – polecam Turcję w sandałach – świetna strona, dużo przydatnych i w bardzo ciekawej (i ciągle aktualizowanej) formie podanych informacji o wszystkim: historii, kulturze, obyczajach, ludziach – wszystkim, co na wyjazd potrzebne. 

SERAFIN I LUIGI

Piękny tekst o Słudze Bożym o. Serafinie Kaszubie OFMCap.  prostym, ale jakże podobnym do bł. Jerzego Popiełuszki duchownym, który nieco wcześniej przed nim działał w ZSRR tam, gdzie wysiedlano Polaków, i nie tylko zresztą Polaków.

javascript:void(0)

Kilka innych tekstów o nim: tutaj, wywiad z jego współbratem, fragment książki o nim
Trudne to były czasy – a ile prostych i zarazem heroicznych, charyzmatycznych postaci…

>>>

W niedzielę wybory prezydenckie. To ważny czas dla każdego z nas i każdy z nas ma obowiązek wziąć w nich udział. To nie jest łaska, że się pójdzie, skreśli, odda głos. To obowiązek i zwykłe poczucie odpowiedzialności za ten kraj.
Nie odkryję Ameryki ani niczego innego, gdy powiem że walka toczyć się będzie między 2 kandydatami. Nie o sympatie polityczne tu chodzi – żaden z nich mi nie odpowiada (choć gdy dojdzie do drugiej tury – cóż, z niechęcią, ale na jednego z nich zagłosuję). I dlatego mam nadzieję, że jak najwięcej ludzi nie będzie się tym właśnie – że szansę na wygranie mają 2 osoby – sugerowało. Że ludzie nie zagłosują na tego, co pierwszy z góry/z dołu, co jego twarz kojarzą z większej ilości plakatów czy billboardów. 
Że ludzie zadadzą sobie trochę trudu, poszukają, poczytają. Piotr podał linki do stron wszystkich kandydatów – warto zadać sobie trudu i przejrzeć chociaż pobieżnie, zobaczyć, co proponują kandydaci, co chcą popierać a czemu są przeciwni. Żeby zagłosować świadomie. Bo później komentować, krytykować – to łatwo. Pytanie, czy swoim niepójściem na wybory komentujący nie przyczynił się do kontestowanego później stanu rzeczy.

Żeby poznać poglądy kandydatów w kilku kluczowych kwestiach – zajrzyj do kwestionariusza, który sformułował GN. I od razu – podsumowanie jakby wyników tego właśnie. Olechowski – w końcu, zgodnie ze swoim hasłem – jest tak zajęty stawianiem na swój dobrobyt, że jakoś nie odpowiedział. Pozostali – zaskakująco (a może nie?) podobnie. Komorowski wszędzie jak mantrę podawał z uwzględnieniem katolickiej wrażliwości na X (podstaw jakikolwiek drażliwy temat), a Kaczyński z kolei wszystko by zwiększał, wszelkie świadczenia, żeby ludziom dobrze było… tylko że nie kosztem powiększenia podatków (czy jakoś tak). No ale to skąd? Z nieba nie spadnie. Pawlaka (choć kilka odpowiedzi, bardziej rozbudowanych niż innych, mnie zdziwiło pozytywnie) i Napieralskiego pomijam.

Ja nie ukrywam – głosuję na Marka Jurka. Świadomie, zapoznawszy się z programami partii. I nie chodzi o to, czy ma szansę. Ale prezentuje poglądy, które popieram, z którymi się utożsamiam. A o to w wyborach chodzi, aby na takie osoby głosować. Kilka zdań, które napisał – kawałek o wyborach z jego ostatniego felietonu w GN.

Żeby twój głos nie był przypisanym poglądem
>>>
A teraz dobra nowina – macie spokój ode mnie na pewno na tydzień 🙂 
Zostało nam nieco pieniążków po ślubie, no i z małżonką wybieramy się jutro na tydzień do Turcji, odpocząć, obejrzeć conieco. Oczywiście, internet jest tam osiągalny – ale przecież nie po to się do Turcji jedzie, żeby siedzieć przed komputerem prawda?
Odezwę się zatem najwcześniej 24.06. A czytelników uprzejmie proszę o modlitwę za spokojny przebieg lotu w obie strony (pierwszy raz w życiu…) i udany pobyt, a przede wszystkim – za ludzi, z którymi się tam będziemy stykać.
Szukałem informacji nt. mszy niedzielnej na miejscu. Dzięki stronie Marka Piotrowsky’ego (i korespondencji z nim samym) dowiedziałem się, że jest tam ksiądz, Niemiec, znalazłem informacje – jest msza w niedzielę. (cytując za stroną: szczegółów szukać na płocie przed domem kultury). W domu kultury. Tak, Turcja. Żadnych kościołów. Może być ciekawie – msza bodajże po niemiecku i angielsku – ale, jak napisał Marek, ksiądz zgadza się chętnie i pozwala odczytać Ewangelię w innym języku, o ile ktoś podejdzie wcześniej i poprosi. Zobaczymy. A ksiądz sam chyba mocno zarobiony – jak nic 3 miasta objeżdża, a na oko ma z 60 lat na pewno. 
A wiecie, co to „ogród religii”? Taki turecki wynalazek.
Na marginesie – przeraziłem się nieco… Miejsce, do którego jedziemy, to właśnie rejon, gdzie pracował śp. bp Luigi Padovese, zamordowany niedawno przewodniczący Konferencji Episkopatu Turcji. Czym zawinił? Niczym. Tym, że żądał – słusznie – równych praw i równego traktowania chrześcijan. I nie można mówić, że zabił go szaleniec – bo szaleniec nie przyznaje się do winy i nie mówi o tym z dumą. To było działanie z premedytacją, celowo. Bo był niewygodny. 
Oby to był dobry czas.

ps. Mam chwilę czasu – a blogspot.com daje taką możliwość – więc ze 2 teksty pojawią się z nienacka pod moją nieobecność 🙂 Popełnione, oczywiście, już teraz.

>>>

dodane 12:57
Właśnie zajrzałem na blog Liama gdzie z jednego z komentarzy wynika, że autor ma poważną operację dzisiaj. Dla niego i za niego – pamiętajcie w modlitwie.