Jadę spotkać Boga w Tatrach

Uff… Nie żebym należał do grona takich, którzy ledwo skończą jeden urlop, a już marzą i wzdychają za kolejnym – raczej nie. Ale generalnie po tych 5 latach bez dłuższego wyjazdu (synek się urodził, malutki był, potem różne rzeczy się działy, a przy tym generalnie finansowo nie wyglądało to zbyt dobrze), oderwania się od wszystkie, nie ukrywam że ta perspektywa mnie cieszy.

Czytaj dalej Jadę spotkać Boga w Tatrach

Każdy musi odpocząć

Apostołowie zebrali się u Jezusa i opowiedzieli Mu wszystko, co zdziałali i czego nauczali. A On rzekł do nich: Pójdźcie wy sami osobno na miejsce pustynne i wypocznijcie nieco. Tak wielu bowiem przychodziło i odchodziło, że nawet na posiłek nie mieli czasu. Odpłynęli więc łodzią na miejsce pustynne, osobno. Lecz widziano ich odpływających. Wielu zauważyło to i zbiegli się tam pieszo ze wszystkich miast, a nawet ich uprzedzili. Gdy Jezus wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi, byli bowiem jak owce nie mające pasterza. I zaczął ich nauczać. (Mk 6,30-34)

Z prawnego punktu widzenia pracownik nie może zrzec się prawa do urlopu itp, a jak widać – prawo do urlopu w pewnym sensie ma biblijne korzenie 🙂 
W pewnym sensie miniony rok, a nawet w sumie jakby 2 lata były dla mnie dość intensywne. Bo z jednej strony domek z malutkim, który coraz bardziej zachwyca; z drugiej strony praca – niby te 8 godzin przy biurku i tyle, w praktyce często sporo różnych rzeczy naokoło; i z trzeciej strony – aplikacja, czyli jeden dzień urwany na zajęcia, różnej jakości (często dramatyczne), które w pracy trzeba było odrobić, i różniaste praktyki, A od początku roku – uczing mode on, praktycznie do połowy marca, ciężkie choróbsko i w tym wszystkim egzamin radcowski. Tak, udało się, ale mam pełną świadomość, że nie dałbym rady, gdyby nie moja rodzina, gdyby nie wsparcie żony i bardzo duża pomoc teściów (żona z malutkim właściwie pomieszkiwali u nich półtora miesiąca, żebym non-stop się mógł bez przeszkód uczyć). 
Człowiek maszyną nie jest, nawet przodownik pracy, i musi odpocząć – tak samo, jak Dwunastu musiało. Tu nie chodzi o nudę i lenistwo, ale zmianę otoczenia, rytmu dnia, dystans od tego czym się zajmuję normalnie zawodowo. Znalezienie więcej czasu dla najbliższych – więcej czasu na zabawy i wygłupy z dzieckiem, czas dla małżonka, jakieś wspólne wyjścia, wyjazdy, albo po prostu możliwość bycia razem bez odrywania się do spraw zawodowych. Myśmy nie wyjechali nigdzie – znowu wyliczanka: po pierwsze, z braku kasy, po drugie z powodu średniej pogody, po trzecie w związku z zaplanowanym małym zabiegiem Dominika pod koniec miesiąca. Kilka razy, powiem szczerze, trochę mnie to denerwowało (jestem zwolennikiem aktywnego odpoczynku), ale z perspektywy prawie końca urlopu to był naprawdę potrzebny i dobry czas. 
Nie szalej. Nie warto. Nie jesteśmy maszynami – każdy ma swoje granice. Trzeba być sumiennym, trzeba wykonywać to, co jest na każdego głowie, co ma zrobić, w pracy, w domu itp. i to jest jedno. Ale nasze własne ludzkie ograniczenia to drugie i ich nie przeskoczymy. Trzeba żyć i robić wszystko jak najlepiej, maksymalnie, sensownie – ale na tyle, na ile Bóg daje sił. 
Inna rzecz – żeby jeszcze w tym wolniejszym czasie może znaleźć troszkę więcej (albo w ogóle) czasu dla Boga? I taka moja osobista dygresja – nie wyłączaj mózgu na urlop, bo mam wrażenie (czytając o tragediach wakacyjnych), że niektórzy po prostu w tym czasie głupieją. 
Życzę wszystkim – i każdemu z osobna – kreatywnego i dobrego odpoczynku 🙂 bo potrzebuje go każdy z nas. 

Rola, perła, wolność

Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Z radości poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do kupca, poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę, poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił ją. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do sieci, zarzuconej w morze i zagarniającej ryby wszelkiego rodzaju. Gdy się napełniła, wyciągnęli ją na brzeg i usiadłszy, dobre zebrali w naczynia, a złe odrzucili. Tak będzie przy końcu świata: wyjdą aniołowie, wyłączą złych spośród sprawiedliwych i wrzucą w piec rozpalony; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów. Zrozumieliście to wszystko? Odpowiedzieli Mu: Tak jest. A On rzekł do nich: Dlatego każdy uczony w Piśmie, który stał się uczniem królestwa niebieskiego, podobny jest do ojca rodziny, który ze swego skarbca wydobywa rzeczy nowe i stare. (Mt 13,44-52)

Jak dla mnie te słowa są o wolności i o tym, co w sensie pozytywnym człowiek może z nią zrobić.

Przykładów negatywnych jest naokoło więcej niż wiele – człowiek, który w Sopocie urządza sobie tor wyścigowy na głównym deptaku, cudem nikogo nie zabijając; samolot osobowy, zestrzelony rzekomo ponieważ mylnie potraktowany jako wojskowy; przykłady można mnożyć. 
Jezus stawia nam przed oczami tych, którzy wybrali dobrze. Co więcej – postąpili uczciwie: ten pierwszy przecież mógł zabrać (ukraść?) skarb i tyle by go widzieli, ale poszedł i kupił formalnie ziemię, gdzie go ukryto. Tak samo ten z perłą. Wiedzieli obydwoje, jaką należy podjąć decyzję, co prawidłowo należało zrobić. Podobnie też rybak – nie ilość ryb, ale jakość. Mamy w naszym życiu sprawy, kwestie i materie, które warte są więcej niż inne – rodzina, miłość, uczciwość, wiara. Ci dwaj pierwsi z przypowieści nie boją się postawić na jedną kartę – wiedzą, co zrobić. Rybak woli przebrać złowione ryby, mieć ich mniej, ale lepsze, dobre. 
Może sam obrazek z sądem i aniołami nie bardzo trafia do wyobraźni – np. mojej, bo bardziej to widzę jako spotkanie z Kimś, kto kocha, i Czyj ogrom miłości po prostu uświadomi mi moje błędy i grzechy nie jako zło, tylko brak dobra – ale mechanizm jest podobny. Podejmujemy decyzje i równocześnie – mniej lub bardziej świadomie – przyjmujemy na siebie ich konsekwencje. Róbta, co chceta, tylko się potem nie dziwta. 
Dlaczego czasami modlitwa jest bezowocna? Bo się źle modlę. Nie chodzi o to – która modlitwa (formułka) lepsza, bo w ogóle nie w tym rzecz – ale o to, o co proszę. Jako wzór mamy Salomona z I czytania (1 Krl 3,5.7-12), który zamiast prosić o to, żeby mu wrogów szlag trafił (o co często prosimy w kontekście sąsiadów czy konkurentów – prawda?), żeby złoto się lało, poprosił Boga o mądrość dla rozstrzygania sporów pomiędzy poddanymi. Czyli tak naprawdę nie poprosił o nic dla siebie – bo ta mądrość działała dla tych, którym jako król miał służyć. Nie tak dawno pisałem o proszeniu o pieniądze, o modlitwie o pieniądze. Że ani ona nie musi być w sytuacji rozpaczliwej, ani też nie jest czymś niewłaściwym. Ale czy proszę o to, co mi jest potrzebne, kiedy faktycznie brakuje na to? Czy zawracam głowę jakby złotej rybce, żeby skapnęło na jakieś ekstrawagancje i głupoty? 
Dla wielu jest teraz więcej czasu – żeby pomyśleć, zastanowić się, zwolnić, zapatrzeć w niebo, jezioro, góry, cokolwiek pięknego – i tak mimowolnie pogadać z Bogiem. Co ja robię z daną mi wolnością? Co z niej wypływa – dobro czy zło? Czy szanuję to, co mam, i czy w ogóle to dostrzegam, nie mówiąc o zrobieniu z tego dobrego użytku? 

ZAKOCHAŁEM SIĘ W TURCJI

Dosłownie. Zakochałem się w Turcji – co chyba samo w sobie złe nie jest, jako że byłem tam z moją kochaną pierwszą miłością w osobie żony mej prywatnej osobistej 🙂

Wylecieliśmy po południu 16.06. Samolot punktualnie. Dla obydwojga z nas – coś nowego, bo żadne z nas nie leciało. A do tego – linie Sky Aerlines – tureckie, stewardessy turczynki, choć płynnie mówiące po angielsku. Tylko nie zrozumiem, po co komunikaty w czasie lotu były po turecku. Lot czarterowy, sami Polacy 🙂

 gdzieś nad Polską
Wiedzieliśmy, że będzie ciepło. Ale to, co zastaliśmy po przejściu przez ogromny terminal 2 w Antalyi – przerosło wszelkie oczekiwania. Było ok. 21:00, czyli u nich 22:00 (+1 h w stosunku do czasu polskiego), i powietrze po prostu się czuło. Tropik jakby. Oczywiście, niektórzy pasażerowie musieli się popisać – dwóch (jeden trzeźwy, drugi nie) wynosiło trzeciego, który rozpoczął świętowanie piwem już na polskim lotnisku, i po wyjściu z lotniska w Turcji… położył się koło rezydentki, liczącej ludzi przed zapakowaniem nas do autokaru, i zasnął. A kilku Turków, obok stojących, miało straszny ubaw. I jak tu nie dziwić się, że mamy na świecie opinię – jak Rosjanie – pijaków?
Antalya jest 120 km od Alanyi – więc trzeba było dojechać. Po kolei zostawiając poszczególne osoby w poszczególnych hotelach – niektórzy nawet 20-30 km od Alanyi. Myśmy byli na końcu, w ostatnim, Gold Safran (dzielnica Machmutlar). Gdy boy zaprowadził nas do pokoju – jedyny zgrzyt w czasie pobytu: pokój był na parterze, z balkonem na który bez problemu można było wejść z ogrodu, a nie domykały się drzwi rozsuwane na ten balkon. Próbował, oczywiście, przekonać mnie, że w ogrodzie obok jest security (faktycznie, jakiś ochroniarz prawie spał ok. 50 m dalej) – ale po 10 USD i chwilowej rozmowie z delikatnym naciskiem + powtórzeniem kilkakrotnie z mojej strony słowa-klucza I will go and talk to the manager – od razu w rzekomo pełnym hotelu znalazło się dla nas miejsce na 5 piętrze. 
Pokój doceniliśmy dopiero rano. Ogromny, chyba większy niż nasza kawalerka. Łukowo sklepiony korytarz, po lewej od razu sypialnia z 2 łóżkami (zbędna nam), dalej duża toaleta z wielkim prysznicem, właściwy pokój z kanapą, tv (tak, TV Polonia jest wszędzie!) i łóżko, gdzie spaliśmy. Klimatyzator, sensownie, nad łóżkiem, sterowany pilotem, cichutki. No i wielki balkon, akurat na rogu budynku – więc słońce o każdej porze dnia, gdy tylko było, począwszy od rana do wieczora. A z balkonu – prześliczny widok: po lewej na miasto, po prawej – na basen i ogród hotelowy. 
Codziennie rano zrywałem się przed 7:00 i jako pierwszy/jeden z pierwszych szedłem na dół na basen, żeby się popluskać w basenie w promieniach wschodzącego słońca. Potem, jak żonka wstała sobie, ogarnialiśmy się i szliśmy na dół, na powietrze na śniadanie. 
Właśnie. Wyżywienie w tym hotelu zasługuje na osobny opis. Ilość – ogromna. Fakt, all inclusive. Ale za niewiele – jako że za całość zapłaciliśmy ok. 1200 zł od osoby. Taki pokój, taki standard? Moim zdaniem, niewiele. Posiłki były co rusz. 7:30-9:30 śniadanie. 10:30-12:00 drugie śniadanie. 12:00-14:00 lunch. 16:00-17:00 herbatka i ciasto. 19:30-21:30 kolacja. 23:00 zupa. Od 10:00 do oporu bar – piwko, drinki lokalne, rakia turecka, likiery itp do bólu. Oczywiście, zimne napoje także – kawka, herbatka, mnie najbardziej do gustu przypadła gorąca czekolada. 
Praktycznie na każdy posiłek było 4-5 do wyboru dań na ciepło. Niezliczona ilość różnego rodzaju sałatek, do których było drugie tyle sosów. Przeróżne wędliny, sery. I niesamowicie soczyste owoce – myśmy zażerali się przede wszystkim pomarańczami i arbuzami. Pieczywo – najróżniejsze. Jajeczka – oczywiście, na twardo i miękko. Jajecznica bywała, paróweczki – albo bułki z parówkami, takie mini. Ogromna różnorodność. Oczywiście, czasami coś się powtórzyło – np. co 2 dni – ale ja nie narzekałem, i nie widziałem, aby ktoś narzekał. 
Osobna bajka – obsługa. Uśmiechnięci Turkowie, każdy w mundurku hotelowym, na piersi po prawej stronie mając wyszyte imię i stanowisko. Biali – kelnerzy; niebiescy – barmani. I Yildilray cały na czarno – szef baru. Strasznie pozytywni – nie uśmiechający się sztucznie, ale ewidentnie lubiący pracę. Bardzo często zagadujący uprzejmie, lubiący pogadać z turystami. I niesamowicie zdolni – taki mały Ali, mój ulubiony, potrafił w jednej ręce przenieść taką ilość talerzy, w ogóle nie patrząc na nie i dokładając ciągle nowe – że budził mój podziw. 

Nie sposób też nie wspomnieć o grupie animatorów – którzy praktycznie cały dzień wygłupiali się i organizowali rozrywki dla gości hotelowych. Mówili po turecku, angielsku, niemiecku i troszkę po polsku – bo i Polaków tam sporo wśród gości. Począwszy od gimnastyki o różnych porach, przez różne gry i zabawy w ciągu dnia (w tym w basenie), dyskoteki wieczorne o 21:00 dla dzieci, codzienne wieczorne show czy wreszcie na dyskotekach w Alanyi skończywszy – dosłownie stawali na głowach, aby czas gościom uprzyjemnić. Bawili, i to skutecznie. 
17.06 na spotkaniu organizacyjnym wykupiliśmy od razu wycieczki fakultatywne – stwierdziliśmy, że tak łatwiej, lepiej i wygodniej. Polski rezydent, transport spod hotelu (a nie skądś z miasta). Dowiedzieliśmy się o płatnościach, namiarach na rezydentów – bardzo dokładnie powiedziano, co i jak, a do tego drinki zimne były – co przy ok. 40 stopniach było potrzebne. Okazało się, że mieli nawet lekarza, z którym dało się po polsku komunikować! 
Po spotkaniu – cieszyłem się przy okazji, bo pozbyłem się sporej części gotówki, płacąc za wycieczki – pojechaliśmy dolmuszem do centrum Alanyi. Dolmusz = w Turcji takie coś, jak busiki kursujące u nas na Podhalu. Bez rozkładu, po prostu jedzie – i trąbi, jak widzi kogoś na przystanku, i jak chcesz jechać, to trzeba machnąć.

Swoją drogą – pojazdy i sposób jazdy w Turcji to osobna bajka. Kierunkowskazów się nie używa. Jeździ się tak, jak wygodniej – pasy stanowią chyba tylko dekorację. Autobusy na górskich drogach wyprzedzają się na trzeciego. Skuterki wciskają się wszędzie. Pełen chillout. A zakaz zawracania oznacza, że Twój kierowca na 99% właśnie tam zawróci 🙂 
Dojechaliśmy z przesiadką do Ic Kale – twierdzy Alanyi, sięgającej XIII w. Piękne zabytki, w tym rozsypujący się – z resztką kopuły – kościół. Zapierający dech w piersiach widok na Alanyię z obydwu stron – plażę Kleopatry, a także część z hotelami, gdzie my mieszkaliśmy. Masakryczny ukrop – ale warto było go znieść, żeby mieć takie zdjęcia.

 Ic Kale – twierdza Alanyi
Wracając – kilka souvenirów, które – o dziwo – pod takim zabytkiem okazały się być… tańsze niż gdzie indziej. Na marginesie – walutą turecką jest lira. 1 lira = ok. 2 zł. Ale nie ma problemu z płatnościami w euro czy dolarach. Jak to mówią, no problem my friend – bo tam każdy jest Twoim friend
Kolejny dzień – 18.06 – wycieczka z możliwością korzystnych zakupach w salonie z konfekcją skórzaną D’enver (strasznie natarczywi sprzedawcy – ale ceny, o ile wiem, wcale nie wygórowane) i u jubilera Tiffany’ego – gdzie nabyłem małżonce, z wyprzedzeniem jako prezent na naszą 1. rocznicę, pierścionek śliczny złoty z cyrkonią i małymi serduszkami, który jej się bardzo podobał. I to właściwie była jedyna okazja, kiedy mogłem się potargować – bo nietargowanie się, jak wszędzie pisało i mówili, jest w złym tonie – tam po prostu wypada się targować.
Stamtąd zawieźli nas na punkt widokowy Seir Tarasy – widok na Alanyię z drugiej strony w stosunku do miejsca, w którym myśmy mieszkali. Dalej – lunch na znanym już nam stoku w drodze do Ic Kale, w piętrowo położonej restauracji, na chyba ok. 5 platformach. I na koniec – czas wolny w porcie, gdzie obejrzeliśmy Czerwoną Wieżę, przeszliśmy się po ruinach murów i zrobiliśmy sobie fotki pod pomnikiem ojca współczesnej Turcji – paszy Kemala Ataturka.

 widok ze zbocza Ic Kale na port i Czerwoną Wieżę
A po powrocie – spacerek nad morze. Plaża – dość nieciekawa, bo kamienista. Hotel ma przypisaną swoją plażę, kawałek, nawet z miejscem do gry w siatkówkę (graliśmy w kilku, zebrani przez animatorów, i nawet wygrała moja drużyna 2:0 – masakryczny upał, na nogi co chwilę polewali nam wodę, bo się wytrzymać nie dało, tak piasek palił), ale za leżaki trzeba płacić, a dodatkowo dno kamieniste i łatwo poranić nogi. No i woda słona. Więc nie korzystaliśmy.

 plaża w Alanyi w dzielnicy Machmutlar
19.06 pojechaliśmy na rafting – czyli taki spływ pontonem rwącą górską rzeką. A że my nad brzegiem morza – to nieco trwało, zanim wywieźli nas w góry, na oko na wysokości jakieś połowy drogi pomiędzy Alanyą a Antalyą. Po drodze – okazja do popatrzenia, jak wyglądają małe miejscowości, wioski, poza dzielnicami hotelowymi w dużych miastach. A wyglądają biednie, nie ukrywając. I specyfika budowy domów tureckich – zawsze min. 2 piętra. Bo na dole – garaże np. z obórką czy składzikiem, na całej długości budynku , a mieszkania na piętrze. Za mało miejsca? Nie problem – dobuduje się nowe piętro. 
Na miejscu wszyscy zrezygnowali z pianek, bo byśmy się w nich ugotowali, nie mówiąc o tym, że rozmiar XXL był, na moje oko, tak naprawdę L… Kapoki, rękawiczki, kaski – i wio do autobusu, który wiózł nas dalej, na start. No i popłynęliśmy. Lodowata woda. Na postoju mieliśmy, trzymając się nawzajem za kamizelki, przechodzić – a raczej przepływać – przez lodowato zimną wodę, co było w całości (jak cała impreza) filmowane i fotografowane. Pamiątkowe zdjęcia obok i nad wodospadem. Potem, przy kolejnym postoju, okazja do skakania ze skał do wody – bomba! 
I w pewnym momencie – po prostu, płynąc sobie, wyskoczyliśmy we 3 z pontonów, żeby się ochłodzić w wodzie. A Murat, nasz przewodnik, powiedział, że można. Gorzej było z dopłynięciem potem z powrotem do pontonu – prąd był tak silny, że płyniesz z całej siły do przodu… i cofasz się. No i wojny pomiędzy poszczególnymi pontonami – czyli chlapanie się. Dyrygowanie nami – pełen profesjonalizm – po polsku: lewa do przodu, prawa do tyłu, attack position. I to jego magiczne Relax, I’m a professional. Kapitalny facet 🙂 Który, notabene, umówił się po wszystkim na randkę następnego dnia z K., która z przyjaciółmi (mieszkali w innym hotelu) płynęła z nami. Dalszych losów tej znajomości nie znam.
Jak już dopłynęliśmy – lunch, dobry, i okazja życia – zdjęcia z imprezy po 5 USD sztuka, albo film po 25 USD. Trudno – kupiliśmy 4 zdjęcia. Potem zapakowali nas i zawieźli z powrotem do hoteli. Tego dnia bardzo dobrze się spało (nie żeby w inne dni spało się źle, co to to nie).

 na czymś takim pływaliśmy
Następnego dnia – 20.06 – coś, co było niesamowite. Wycieczka do Perge, Aspendos i Kursunlu. Zdecydowaliśmy się na to, bo z uwagi na koszt i nachodzenie się terminów, nie byliśmy w stanie pojechać do Kapadocji (2 dni, dość droga – a szkoda 2 dni z 6 dni pobytu) ani do Pammukale (nachodziło się z jeep safari). Antyczne Perge – o którym pisał i gdzie był św. Paweł w 48 r.n.e. Aspendos z najlepiej zachowanym na świecie teatrem antycznym – nadal działającym, nawet był akurat festiwal, całość zapiera dech w piersiach. I park krajobrazowy Kursunlu – z prześlicznymi, magicznymi wręcz wodospadami. Bajka, nie tylko ze względu na przyjemny chłodek i cień drzew.

 antyczne Perge
 najlepiej zachowany antyczny teatr w Aspendos

wodospady w parku krajobrazowym Kursunlu
I wiecie, co? Zrobili tę wycieczkę tylko dla nas dwojga. Przyjechało 3 rezydentów, klimatyzowany nówka vw transportem ze skórzanymi obiciami – normalnie, vip tour nam się trafił. A przy okazji zaprzyjaźniliśmy się z Zosią (szefowa rezydentek, jedyna władająca tureckim), Beatą i Anią – dowiedzieliśmy się sporo o ich pracy, a nawet mieliśmy okazję być świadkami, jak Ania przez telefon kontaktowała się z tureckim lekarzem, i przekazywała mu informacje o stanie zdrowia jednego z gości hotelowych, który zasłabł i było podejrzenie stanu przedzawałowego… Mocno stresująca praca, takiego rezydenta. 
Z kolei 21.06 – jeep safari. Firma – bardzo turecka – Sherlock Holmes. Charakterystyczne pomarańczowe jeepy. Jechało ich w sumie 7 – większość to… wycieczka fińska z prześmieszną, o bardzo jasnej karnacji, małą i krępą przewodniczką, obwieszoną ogromnymi koralami, która wywoływała nas – kilku Polaków – ogólną wesołość, gdy zaczynała trajkotać, tłumacząc na fiński to, co mówił po angielsku Alberto – przewodnik i szef firmy. 
Najpierw – ponownie Seir Tarasy, panorama miasta, herbatka. Opis przebiegu wycieczki. Potem pięliśmy się coraz dalej w góry Taurus, otaczające Alanyę – w pewnym momencie byliśmy ponad chmurami. Ciekawostka – Zosia mówiła, że te chmury lecą przez całe morze i zatrzymują się dopiero właśnie na tych górach, stąd taki a nie inny klimat właśnie w tej okolicy. 
Pierwszy przystanek – chatka nomadów. Rodzina, która cały rok mieszka w lesie – raz w letnim, raz w zimowym domu. Mogliśmy pochodzić po letnim – wielki namiot, wyłożony w środku dywanami, z paleniskiem po środku. Okazja do porobienia fajnych zdjęć ich sprzętów i sobie w ich fotelach, przy ich stolikach, w tych niesamowitych wnętrzach. Jak powiedział Alberto – ok. 50 lat temu sporo ludzi w takich warunkach tam żyło. Dzisiaj – jakby taki żywy skansen.

 gdzieś w górach Taurus w okolicy Alanyi
Potem, mocno z nienacka, przejechaliśmy po terenie specjalnie przygotowanym na wyczyny terenówek. Zjazdy, podjazdy, slalom między drzewami, wjazdy do rzeczek – szaleństwo. Moim zdaniem – kierowca, o ile to w takich miejscach możliwe, nasz Irfan, jechał jakby na pamięć – bo szyba cała była uwalana błotem, więc nie mógł widzieć dokąd jechał. 
Dalej pojechaliśmy głębiej w góry, aby dojechać do schowanej w jakieś dolince wsi, gdzie – jak opowiedziano nam – pozostali starcy i dzieci, bo młodzi ludzie są w mieście i pracują. Wioseczka, w której wszędzie pełno sadów i upraw – np. pomarańcze owocujące przez okrągły rok. Żonka z poznanymi tam D. i K. spróbowali, podprowadzając z drzewa – świeżutkie i pyszne. 
Zbliżając się ku końcowi – lunch w restauracji w górach, ukrytej w głębokim wąwozie, ze stołami położonymi nad świetnie orzeźwiającym potokiem. Zjedliśmy, no i poszliśmy popływać. Woda – jak tam wszędzie w górskich potokach – lodowata. Ale za to – była skocznia, gdzie z ok. 4 m można było sobie skoczyć. Bajka. 
Na zakończenie – zjechaliśmy pod Ic Kale, gdzie zawieźli nas w fajne miejsce u podnóża twierdzy, z fajnym widokiem na wspomnianą już Czerwoną Wieżę i port. Jako że było nas w sumie 6 – poza nami, D. i K. także A. i K., dwie dziewczyny mieszkające w hotelu naprzeciwko naszego – zrobiliśmy zrzutkę i zamówiliśmy film DVD i zdjęcia z całości. Odebrałem je następnego dnia rano w recepcji naszego hotelu – mam ich adresy, poprzegrywam i wyślę w Polskę. 
Tego wieczora, jako że mieliśmy już silną grupę, spędziliśmy czas razem nad basenem, a po kolacji udało nam się przemycić A i K. do nas i posiedzieliśmy, racząc się nad basenem różnymi miejscowymi napitkami. 
Ostatni dzień postanowiliśmy poświęcić na chillout nad basenem. Spiekliśmy się straszliwie, ale wytrzymaliśmy chyba z 6 godzin, co jakiś czas pluskając się w basenie. Nie obyło się bez ofiar – w toku gry w ping ponga z D., grając na boso, koło basenu, raczyłem sobie wbić kawałek rozbitego szkła w stopę prawą. Ale nic się nie stało – tylko krew się dość dramatycznie lała, ale jak przestała to było ok. 
Później poszliśmy z żonką do nieopodal położonego sklepiku, gdzie nabyliśmy drogą kupna pamiątki dla rodziny i przyległości, po czym z D. i K. poszliśmy na prawdziwy turecki kebap. Żeby nie było – jedyny, poza wycieczkami fakultatywnymi (gdzie posiłek był w cenie) posiłek zjedzony na mieście (bo po co – skoro w hotelu wszystko było). I zostaliśmy najwyraźniej wzięci za Rosjan – tym dziwniejsze to, że D.  (rodowity Ślązak) rozmawiał z właścicielem… po niemiecku. 
Ostatni wieczór spędziliśmy obserwując show naszych dzielnych animatorów, racząc się w chłodzie obok basenu różnymi napitkami. Potem szybkie pakowanie i spanie. 
Rano ostatnie dopakowywanie, pożegnanie z D. i K. po śniadaniu (my wyjeżdżaliśmy o 8:20, oni o 11:10 – mogli jeszcze słońca złapać nieco) i z przyjemnością stwierdziliśmy, że odwozi nas na lotnisko nasza Zosia. Z jednym przystankiem i chwilą dreszczyku (gdy minęliśmy rozwalony nieco autokar innego biura podróży z Polski – nic się nikomu nie stało, ktoś im pod koła wjechał – gorzej, że niecałe 45 minut i ok. 30 km dalej mieli samolot, więc raczej nie zdążyli) dojechaliśmy na czas na lotnisko, aby o 13:20 odlecieć i ok. 15:45 23.06 naleźć się w Polsce.

gdzieś nad Rumunią

Reasumując. Wrażeń co niemiara. Ok. 1500 zdjęć, kilka filmików. Zupełnie inna kultura – wszechobecne meczety, choć przecież Turcja jest republiką laicką. Tak, sami sobie budują meczety – jak chcą i mają pieniądze (co czasami powoduje, że jedna wioseczka potrafi mieć… 5 meczetów na 200 mieszkańców). Piękna pogoda, niesamowite widoki, krajobrazy, zapachy. Wszystko takie inne i bardziej intensywne niż nasza szara Polska. 
No i najważniejsze – ludzie. Nie, wcale nie uprzejmi dlatego, że nastawieni na zysk i chcący zarobić na turystach. Nie raz i nie dwa razy zagadali mnie na ulicy – mówiąc wprost, że nie chcą mi nic wcisnąć czy sprzedać, ale chcą porozmawiać, ewidentnie z ciekawości dopytując się, skąd jestem, jak mi się podoba Turcja. Taka prawdziwa życzliwość i ciekawość świata. A przede wszystkim – autentyczne uśmiechy. Zosia to zauważyła, ale ma rację – u nas większość osób, zapytanych co u ciebie? zaczyna narzekać; tam, choćby ktoś miał wypadek, okradli go – zawsze odpowie, że Thanks, I’m great, an how are you? Permanentny optymizm.
To był dobry czas odpoczynku od tego wszystkiego, co tutaj. Piękny czas spędzony z ukochaną osobą, który pozwolił poszerzyć horyzonty, zobaczyć coś nowego, poznać nowych ludzi. I na pewno – pozbyć się stereotypów. Bo ja tam nie widziałem ani jednego szalonego radykała muzułmańskiego – a zetknąłem się z dużą ilością ludzi po prostu uprzejmych, życzliwych, miłych i kulturalnych; co z tego, że czasami pracowali jakby dla mnie jako gościa hotelu – ale, bywając nawet w różnych polskich hotelach, z tak pozytywnym nastawieniem jakoś się nie spotkałem. 
Wszystkim, którzy chcieliby wybrać się do Turcji, Egiptu czy Tunecji – polecamy organizatora naszego wypoczynku, firmę BeeFree. Nowa, w tym roku powstała firma, dawny właściwie Exim Tours (jego właściciele odeszli i założyli nowe biuro, przenosząc także cały personel). Tak samo, jak hotel Gold Safran w Alanyi w Turcji na Riwierze Tureckiej nad Morzem Śródziemnym, w którym byliśmy. 
ps. Jeśli ktoś się w te strony wybiera – polecam Turcję w sandałach – świetna strona, dużo przydatnych i w bardzo ciekawej (i ciągle aktualizowanej) formie podanych informacji o wszystkim: historii, kulturze, obyczajach, ludziach – wszystkim, co na wyjazd potrzebne.