Twórcze tracenie

Jezus powiedział do apostołów: Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien. Kto chce znaleźć swe życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, znajdzie je. Kto was przyjmuje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. Kto przyjmuje proroka, jako proroka, nagrodę proroka otrzyma. Kto przyjmuje sprawiedliwego, jako sprawiedliwego, nagrodę sprawiedliwego otrzyma. Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie utraci swojej nagrody. (Mt 10,37-42)
Dziwne te słowa. Wymagające. No tak, znowu. Tak, znowu. Boimy się, gdy ktoś od nas zbyt wiele – albo w ogóle cokolwiek – wymaga. Faktycznie, często słowa Jezusa mają drugie dno – czy jednak nie jest tak, że zbyt łatwo sięgamy po nie, szukamy go? Bezpieczna przenośnia, asekuracja, coś co pozwoli się usprawiedliwić. 
Jedno trzeba powiedzieć jasno – Jezus nigdy nie wzywa do czegoś, co ma zniszczyć (chyba że zło, grzechy, słabości), ale do twórczego działania. Tak jest i w tym przypadku. Jeśli człowiek zatrzyma się tylko na miłości drugiej osoby – małżonka, dziecka, rodzica – to łatwo może wytłumaczyć przed swoim sumieniem, a później tłumaczyć przed Bogiem, że właściwie ta miłość do Niego nie jest potrzebna. Tylko jak to ma być wszystko spójne, gdy w innym miejscu jest napisane, że miłość Boga jest wzorem każdej miłości? (na marginesie – pięknie o tym słyszeliśmy na ślubie szwagierki – dzięki za modlitwę – w jednej z prefacji na msze z udzieleniem sakramentu małżeństwa) 
Pan Bóg dał nam tyle, ile dał, takie spektrum sił i możliwości, abyśmy je wykorzystywali w sposób twórczy, a nie marnowali. Co więcej – to twórcze wykorzystanie to nic innego, jak właśnie… tracenie z powodu Jezusa. Tak jak miłość – mnoży się przez dzielenie – tak i my mamy rozdawać to, co dobre, co piękne i wartościowe, aby tym samym ubogacać nie tylko siebie, ale i innych. Szkoda czasu na marazm, bylejakość, tkwienie w miejscu. Jak to mówią – zdolności nie wykorzystywane zanikają. Z talentami też tak bywa – a każdy z nas ma ich sporo, czy to widzi, czy nie. Bóg po prostu wzywa nas do odwagi podjęcia ryzyka zrobienia czegoś, co może się wydawać niezrozumiałe, dziwne albo nawet bezsensowne.
Mamy kochać i rodziców, rodzeństwo, małżonka, dzieci. Tu nie ma żadnej sprzeczności. Bóg zwraca uwagę na kolejność, na hierarchię. Kochasz sensownie i naprawdę pięknie – gdy ta miłość do człowieka czerpie i pochodzi z miłości Boga do ciebie. Wtedy można mówić o miłości, a nie o zakochaniu czy zauroczeniu jakimś (nie są złe – są etapami, które człowiek przechodzi na drodze do miłości; i dramatem, kiedy ktoś myli je z miłością, i pod ich wpływem zawiera małżeństwo). Jesteśmy i mamy być godni Boga, gdy pamiętamy o Nim także – a może przede wszystkim – w kontekście naszej miłości do drugiego człowieka. 
Życie tracimy bardzo często – nie dosłownie, ale prawie. Nieświadomie – używki, uzależnienia, błędne decyzje, zapalczywość, upór, głupota. Bardziej świadomie – gdy ten cały brud, syf i rozpacz nas dopadają, gdy uświadamiamy sobie, w jakim bagienku tkwimy, gdy przytłacza ilość bezsensownych decyzji, krzywdzących wypowiedzianych słów i nieprzemyślanych gestów. Wtedy nie wolno się poddać – choć to najprostsze wyjście. Można się obrazić – na świat, ludzi, Boga jako głównego winowajcę wszelkiego zła 🙂 – zabrać zabawki i sobie pójść. Można się zaprzeć, spróbować nie wszystko stracić pod Bożą kontrolą, i podjąć ryzyko wprowadzenia zmian. Bardzo łatwo obrazuje to sytuacja spółki, której grozi bankructwo – można ją rozłożyć zupełnie, można podjąć postępowanie naprawcze i wyjść na prostą. 
To nie jest tak, że Bóg tu coś zawinił. No może tyle, że nie chce ze mnie rezygnować, mimo kolejnych głupot z mojej strony. Tak to wygląda właśnie. To jest jedyna Boża wina. O ile by miał mniej roboty, gdyby postawił kreskę na tych, którzy z uporem maniaka wracają do grzechu… czyli praktycznie wszystkich, a na pewno większości. On tylko czasem zasadzi kopa, kiedy sami staczamy się po równi pochyłej. Po co? Bo bez niego byśmy się zakopali być może po uszy – a tak, kop pomaga otrzeźwieć, spojrzeć sensowniej na całość. I podjąć tę trudną decyzję – walczę, straciłem wiele, ale mam siłę i dwie ręce, dam radę.

Są tacy, którzy tracą życie z powodu Boga – nie ominie ich nagroda. Tak, to jest pewnego rodzaju wyrachowanie – ale w tym jednym wypadku, Bożej kalkulacji, człowiek się nie przejedzie i nie zawiedzie. Kiedy kombinujemy po ludzku – zamiast zyskiwać, tracimy; życie też. Dlatego Bóg przed tym przestrzega. Można zapytać – ale skoro kombinowanie jest złe, to czemu kombinowanie po Bożemu jest w porządku? A no temu, że to kombinowanie de facto przestaje być kombinowaniem, a staje się twórczym przewartościowywaniem, porządkowaniem człowieka. Może i na początku są jakieś kalkulacje, partykularne interesy i chęć zysku – ale na końcu, gdy w tym wszystkim jest Bóg, okazuje się, że to On sam we mnie posprzątał. I, choć moje kalkulacje w łeb wzięły, wyszedłem na tym tak, że lepiej nie mogłem. Z Bogiem nigdy nie stracisz.

Jak ten ptak powietrzny, jak ta lilia polna

Pisanie bloga z pewnością zawodem nie jest (w każdym razie w moim wypadku), natomiast z uwagi na fakt, iż przyjąłem pewną systematyczność, której dotąd staram się trzymać, tj. wpis co 2-3 dni – wypada wyjaśnić powody dłuższej ostatnimi czasy absencji. Ostatni tekst napisałem 17.02, dzisiaj mamy 27.02. Niestety, znowu mnie zmogło – trzecia odsłona bakteryjnego zapalenia gardła, która dopadła mnie w poprzedni czwartek. Z uwagi na absolutny brak siły na cokolwiek, także pisanie nie wchodziło w grę. Niby od 2 dni dobrych lepiej było, ale jakoś się zebrać nie mogłem…
Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie. Dlatego powiadam wam: Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? A o odzienie czemu się zbytnio troszczycie? Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą. A powiadam wam: nawet Salomon w całym swoim przepychu nie był tak ubrany jak jedna z nich. Jeśli więc ziele na polu, które dziś jest, a jutro do pieca będzie wrzucone, Bóg tak przyodziewa, to czyż nie tym bardziej was, małej wiary? Nie troszczcie się więc zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. Nie troszczcie się więc zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy. (Mt 6,24-34)
Bardziej niż niedawno, bo 3 wpisy wstecz, było o ewangelicznym radykaliźmie: tak, tak; nie, nie. Dzisiaj właściwie sens tekstu jest ten sam. Nie można – tzn. można, ale to niezdrowe mocno – żyć w duchowej schizofrenii. Nie chodzi tu bynajmniej o jakieś konieczne i absolutnie wymagane ubóstwo, bo tylko tak można osiągnąć zbawienie… Nie. Chodzi o to, jak ta moja piramidka, potocznie zwana hierarchią wartości, wygląda. A wyglądać prawidłowo powinna tak, że na jej szczycie winien być Bóg. Wtedy, jak to mówią, cała reszta także będzie na swoim miejscu. 
To jest bardzo często popełniany błąd. Bóg nie boi się żadnej, niczyjej – niczego – konkurencji – kasy, władzy, posiadania. On ma być niezmiennym trwający we wszystkim, pomiędzy wszystkim i nade wszystko punktem odniesienia. To żadne zniewolenie, jak niektórzy chcą widzieć, ale wielka wolność. Świadomość, że nade mną jest tylko On – nikt więcej, nic więcej. Ja i On. On – wielki, wszechmocny, nieogarniony i niezgłębiony. Ja – mały, zwykły, upadający, błądzący, a jednak tak bardzo i niezmiennie, jakby wbrew samemu sobie czasami, ukochany. Jak taki ptak, o którego Bóg się troszczy, jaki by on nie był.
To nie znaczy wcale, że mamy wszystko olać, i po prostu niech się ten Bóg wykaże, skoro w Niego wierzę. Mamy się starać, mamy dbać o siebie (zdrowie, zachowanie formy i sprawności), mamy się troszczyć o zaspokajanie faktycznych potrzeb, o to co potrzebne mnie samemu i rodzinie. To normalne, naturalne, i jest przejawem zwykłej odpowiedzialności, czy człowiek wierzy, czy nie. Chodzi o to, aby te sprawy nie stały się celem samym w sobie. Tak wiele osób naokoło jakby wyznawało kult ciała, albo pieniądza czy po prostu władzy – oczywiście, w imię dbałości o siebie, o robienie czegoś dla siebie. Taaak… Każdy pretekst dobry, wszystko da się uzasadnić. Jak jest naprawdę, każdy widzi. A chrześcijanin, człowiek wierzący, ma widzieć i rozumieć tym bardziej. Bóg najpierw – reszta później. 
Zastanawia mnie takie sformułowanie – zbytnio – które w tym, niezbyt długim przecież, tekście pojawia się aż 4 razy. Ono sugeruje, jakoby człowiek nie powinien troszczyć się, dajmy na to, o swoje życie – ale zbytnio. Czyli nie pozostawić wszystkiego w całości Bogu – ale jakby jednak się zabezpieczać. W GN możemy przeczytać, że jest to jedna ze zmian, jaka pojawia się w polskiej Biblii Tysiąclecia; zmiana, która nie znajduje uzasadnienia w oryginale, bo tam owo zbytnio nie pojawia się w ogóle. Nam taki, niby niewielki, dodatek pasuje, bo pasuje do takie asekurowania, jakie lubimy uskuteczniać. Wierzę Ci, Boże, ale jakby co, to mam małe zabezpieczenie. Niuans biblisty, tłumacza, tak dobrze odzwierciedlający nasze ludzkie lęki. 
Bóg wie, czego potrzebujemy. On jeden wie to na pewno, i wie to bezbłędnie – w przeciwieństwie do nas, którym na różnych etapach życia wydają się różne rzeczy, które potem to życie weryfikuje, poprawia i koryguje. On zawsze wskaże tam, gdzie trzeba. Stąd te słowa – Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. To są priorytety – Królestwo Boże i zabieganie o Jego, Bożą sprawiedliwość tutaj, żyjąc na ziemi. Troska o tyle innych, przecież także ważnych, spraw – rodzina, zdrowie, środki do życia – to też kwestie istotne, ale zabieganie o nie nie może zastępować tego, co najważniejsze, tych priorytetów: Królestwa i sprawiedliwości Bożej. 
Czym jest Królestwo Boże? Jest w nas i wokół nas. Gdzie? W tym, że z jednej strony ja – Ty i każdy z nas – może zwracać się do Boga per Ty, Ojcze, wiedząc że łączy go z Bogiem relacja wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju, intymna; a z drugiej strony – żyjąc w tej relacji z Bogiem – jesteśmy częścią wielkiej wspólnoty Kościoła, ludzi złączonych tą samą wiarą, nadzieją i miłością. Wspólnoty, która przetrwała przeszło 2000 lat, i trwa nadal, świadoma dziedzictwa, tradycji, a jednocześnie tak bardzo zakorzeniona tu i teraz. Dzisiaj. Bo szkoda czasu, aby troszczyć się o jutro. To trzeba pozostawić Bogu.

Miłuj i daj się miłować

Gdy faryzeusze dowiedzieli się, że zamknął usta saduceuszom, zebrali się razem, a jeden z nich, uczony w Prawie, zapytał , wystawiając Go na próbę: Nauczycielu, które przykazanie w Prawie jest największe? On mu odpowiedział: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy. (Mt 22,34-40)

Jakby ludzi o dekalog zapytać – to pewnie niewielu byłoby w stanie powtórzyć. To, o co dzisiaj zapytano Jezusa, jest prostsze. To, co najważniejsze, podstawa, priorytet między innymi przykazaniami. Można powiedzieć – to, co najważniejsze, bez czego cała reszta, każda zachowana nawet zewnętrznie forma po prostu pozostaje tylko formą, tak naprawdę pustą bez treści.

Co jest najważniejsze? Miłość. Tak, ten tekst tego dowodzi – nie można powiedzieć, że nadinterpretacja, tradycja wybiórczo rozumiana, inne takie. Powiedział wprost. Będziesz miłował. Bardzo ważne. Nie kochał, lubił – ale miłował. Człowieka można nie znosić, można ostatkiem sił go tolerować – ale trzeba go miłować. Bóg wprost przez swojego Syna to nakazał. Właśnie tutaj. Każdego, bez wyjątku, nawet tego najgorszego bandytę, kryminalistę, recydywistę.

Nie można miłować Boga – a odwracać się plecami do człowieka. Niestety, czasami można zaobserwować takie postawy, nie uogólniam – chyba najczęściej u osób starszych. Bóg wskazuje jasno – On na pierwszym miejscu, ale człowiek nie dalej niż pół kroku za Nim. Nie ten człowiek, którego wypada albo opłaca się tolerować, być uprzejmym wobec niego czy nawet miłym, najbliższa rodzina (heh, z tym to też różnie bywa…). Każdy człowiek. Ten, który przejawu tej miłości, miłowania, czasami miłosierdzia w danej chwili potrzebuje.

Sama modlitwa nie wystarczy, odmawianie koronek, różańców, uczestnictwo we mszach i nabożeństwach.  To ważne, ale to nie wszystko. Pozostajemy istotami społecznymi – żyjemy między innymi, w danym środowisku, między ludźmi. Ci ludzie potrzebują naszej miłości, naszego miłowania. Bardzo często tego nie okazują, ale czekają z utęsknieniem, aż ktoś ich zauważy, nie odtrąci, zaradzi – choćby dobrym słowem – ich różnorakim potrzebom. Finansowym – też – ale czasami wystarczy poświęcić uwagę, czas, postarać się, nawet gdy nie da się wspomóc finansowo (ale zazwyczaj się da – nawet w drobny sposób).

Ważna jest hierarchia, kolejność. Najpierw Bóg, potem człowiek. Można powiedzieć – jak to? Przed matką, ojcem, małżonkiem czy dzieckiem mam dać pierwszeństwo Bogu? Tak. To Bóg jest źródłem i najdoskonalszym przykładem miłości – i tylko od Niego ta nasza miłość, czy to wobec rodzica, małżonka czy dziecka pochodzi. Nie ma nic piękniejszego, niż miłość względem tych najbliższych powierzać najpierw w Jego ręce, Jemu oddawać – prosząc, aby On uzdolnił do tej najpiękniejszej miłości, która nie ma granic, nie stawia warunków, a bardzo często jest nawet wbrew czemuś.

Wtedy wszystko jest na swoim miejscu, wtedy jest właściwy porządek. Kiedy człowiek wszystko poleca najpierw Bogu, znajduje i czas, i siłę na całą resztę – rodzinę, przyjaciół, pracę, pasje. Bóg nie rozwiązuje, jak czarodziej za dotknięciem magicznej różdżki, wszystkich problemów i utrapień – co to, to nie. Ale wskazuje drogę i daje siły, aby człowiek się na niej nie pogubił. I przede wszystkim – uczy doskonale miłować.

Modlitwa to nigdy nie jest stracony czas. Nie masz czasu? Masz, tylko się do tego nie przyznajesz – celowo (tym gorzej o tobie to świadczy), albo po prostu nie zauważasz że ten czas łatwo można znaleźć (pół biedy). Idziesz gdzieś, jedziesz, zamyślasz się – to jest dobry czas. Nie zawsze masz po drodze kościół (może warto zmienić trasę czasami?) czy kaplicę – ale wznieść swoje myśli i porywy serca do Niego możesz zawsze. Choćby teraz. Spróbuj. To nie boli i nic nie kosztuje. A przynosi piękne owoce. Spróbuj – jak wiele daje ufne zawierzenie Źródłu Miłowania.

Bo czym jesteśmy bez miłości? Niczym. Trupami, o jakimi w I czytaniu mówił Ezechiel (Ez 37,1-14). Skórą i kośćmi, w których brakuje życia. Owszem, takie trupy mogą żyć, chodzić, egzystować – czasami patrząc w oczy i twarze niektórych osób, widzisz że albo niedaleko im, albo już prawie takimi trupami się stali. Bez Boga, bez miłości, bez miłowania. Wielka samotna pustka. Co się stało? Każda historia jest inna. Chcesz takim być? Na pewno nie. Więc miłuj – Boga, ludzi – i daj się miłować. A może nie tylko uda ci się uniknąć zostania takim (żywym) trupem – ale i jednego czy drugiego takiego trupa przywrócisz do życia miłowaniem?

>>>

Z jednej strony, żyć na wsi musi być sielsko, spokojnie, pięknie, powoli… Z drugiej – jak czytam o księżach, którzy nakręcają nagonkę na Bogu ducha winnego parafianina, wierzącego człowieka, który wiele dla parafii zrobił, tylko dlatego że ośmielił się (!) zagrodzić swój teren prywatny – to mi się nóż w kieszeni otwiera. 

Ani to upomnienie, o którym Jezus uczył, ani w tym miłosierdzia czy autentycznej troski o cokolwiek czy kogokolwiek nie widzę. Tylko durne wieszanie psów na zwykłym człowieku – pod czujnym okiem… proboszcza.

>>>

Żonka po USG i konsultacji z ginekologiem – nasze szczęście ma 3,5 cm, widać rączki, nóżki, palce, oczodoły, serduszko bije jak szalone. Jest pewien wirus, z którym będzie problem, ale to wszystko składamy w Boże ręce. Najlepsze, jakie są. Jeśli zechcesz się za nas pomodlić – będziemy wdzięczni.

Jest okazja. W niedzielę – nasza 1. rocznica 🙂

Tak jak Maria – czyli savoir vivre nie jest najważniejszy

Jezus przyszedł do jednej wsi. Tam pewna niewiasta, imieniem Marta, przyjęła Go do swego domu. Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła. A Pan jej odpowiedział: Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona. (Łk 10,38-42)

Obrazek, w zestawieniu z I czytaniem (Rdz 18,1-10a) o Abrahamie i nieznajomych, których ugościł sutym posiłkiem i który za to (nie tylko zresztą za to) otrzymał obietnicę urodzenia się potomka, może wydawać się jakby sprzeczny. No bo jak – Bóg Abrahama nagradza za jego pracę, bezinteresowne usługiwanie przypadkowym wędrowcom? A z kolei sam Jezus Martę, która – może i słusznie po części – miała żal do siostry, że jej nie pomaga, delikatnie rzecz biorąc, skarcił? (a konkretnie – wskazał na inną kwestię)

Łatwo buntować się i burzyć na coś, czego nie rozumiemy. Bo Jezus nie pochwalił nieróbstwa Marty, nie wskazywał na celowość lenistwa i nie propagował nigdy takich postaw. Jezus nie docenił tego, co Maria mu – i innym gościom – przygotowała? Doceniał, jak każdy wysiłek jakiegokolwiek napotkanego człowieka, pracę i trud. To, co zrobił, co powiedział – było niczym innym jak formą wyrażenia uznania. Poszerzenia horyzontów. Marto – wspaniale, że zatroszczyłaś się o stół, posiłek, o żołądek mój i gości. Ale jest coś innego, na co tez powinnaś się otworzyć.

Oczywiście, z punktu widzenia savoir vivre’u, Marta postąpiła słusznie. Gość dom – Bóg w dom, w tym konkretnym przypadku nawet nie w przenośni, ale dosłownie. Trzeba przyjąć, ugościć, przygotować potrawy w wystarczającej ilości, przyozdobić stół, zatroszczyć się o napoje. Żeby z tego materialnego, zewnętrznego, wizualnego punktu widzenia nic nie brakowało. (Na marginesie – proboszcz w kazaniu mówił wczoraj, ciekawie zwrócił uwagę, że dzisiaj nie zaprasza się już tylu gości co kiedyś, gdy nawet biedniej było – bo za dużo przygotowań, trzeba wydać pieniądze, przygotować potrawy, stracić czas i środki – więc po co…)

Zresztą, jej postawa odpowiadała wyobrażeniu tego, co człowiek daje Bogu w Starym Przymierzu. Jesteś dla Boga, więc starasz się mu dużo dać, dużo ofiarować. I to właśnie Marta zrobiła. Analogicznie jak w/w Abraham (na marginesie – wydaje mi się, że Trójca Rublowa to bardzo dobra ilustracja dla obrazku z Abrahamem pod dębami Mamre). Tak, jak on nie dał wędrowcom resztek może z tego, co rodzina już  tego dnia jadła – kazał żonie wypiec świeże pieczywo, świeży nabiał, dobry trunek i najlepsze oprawione cielę. Nie z tego, co zbywało – ale z tego, co najlepsze.

Niekoniecznie postawę Marii można oceniać w kategoriach lepiej, gorzej. Postąpiła inaczej. Jakby kierowała się nieco inną hierarchią – najpierw człowiek, ukochana osoba, uczucie przywiązania, miłość, a dopiero za tym wszystkim to, co materialne, potrzeby czysto fizyczne – zaspokojenie głodu. Zresztą – Jezus w żaden sposób jej nie wywyższył na tle siostry. Raczej postawił ją Marcie jako przykład może bardziej właściwego podejścia. Bo z pewnością, wtedy ani później, nie miał prawa wątpić w autentyczność ich wiary i miłości.

Ewangelista nie napisał nic o tym – ale z pewnością Maria nie siedziała bezczynnie, gdy dom przygotowywany był na Jezusa i Jego towarzyszy. Na pewno pracowała z innymi – i wiedziała, że to, co wypada przygotować, co najważniejsze i konieczne jest gotowe. Dlatego w sytuacji, gdy sam gość pojawił się w domu – uznała, iż teraz On jest najważniejszy, że Jemu musi poświęcić uwagę, na Nim się skupić. Czasami ludzie postępują w myśl zasady, że jak chcesz to mieć, to zapracuj; robić, robić, pomnażać, własnoręcznie pracować i zasługiwać na coś, po wysiłku się osiąga. Dochodzi wówczas do dość dziwnej (herezja?) sytuacji, gdy takie nastawienie – po przełożeniu go ze sfery materialnej na duchową – prowadzi do poglądu, że człowiek dobrym, pobożnym życiem sam zasługuje i zapracowuje na zbawienie. A gdzie radość z przyjęcia tego, co zawsze jest bezinteresownym DAREM miłości i łaski Boga, wysłużonym na krzyżu? Ja zdobyłem. Nie. Ty możesz otrzymać.

Owszem, wiele zależy od tego, jak człowiek jest do Boga nastawiony – otwiera się, czy zamyka. Ale człowiek musi patrzeć, słuchać, chłonąć – najpierw mówi Bóg, i gdy On jest blisko i mówi, to po prostu trzeba słuchać. Jak się wsłuchasz, posłuchasz i wysłuchasz, a potem postarasz się zrozumieć – będziesz wiedzieć, co robić. Dasz sobie dalej radę. Bóg wskaże kierunek, i ty idąc w nim osiągniesz z Jego łaską wszystko, co jest potrzebne. Ale nie sam. Osiągnięciem w tym wypadku nie jest przejście całej drogi, i chełpienie się swoją wielkością z tego tytułu – ale umiejętność zrozumienia tego, co On mówi i przyjęcie darmowego daru Bożego zbawienia, które ofiaruje jako cel na drodze. Cel, do którego człowiek dąży – ale sam by go nigdy nie osiągnął. Nie bez Boga. I nie bez wiary, którą On daje.

Jak to osiągnąć? Będąc jak Maria. Rozpoznając właściwie czas – odróżniając to, kiedy jest czas na przygotowania, a kiedy jest czas na zasłuchanie w Tego, który mówi do ciebie. Pewnie, gdyby wszyscy cały czas siedzieli i nie pracowali – cywilizacja by się zawaliła, tak by się nie dało funkcjonować. Ale i w tym, w pracy, musi być wiara – bo bez niej te nasze uczynki nie mają sensu, jak to napisane martwe są. Nie wiara w cuda, ale wiara w Boga – świadomość tego, że tylko On jest źródłem wiary i łaski. Maria to wiedziała. Dlatego znalazła się u Jego nóg, zasłuchana.

Ks. Mariusz Pohl genialnie to opisał – najpierw trzeba być Marią, potem Martą. Czerpać przykład od obydwu – ale we właściwej kolejności i właściwym czasie. Robić to, co potrzebne, czego wymaga sytuacja – ale umieć w tym czasie, albo po, podziękować Bogu. A inaczej – dać z siebie wszystko dla Boga właśnie po to, żeby później umieć otworzyć się na to, co Bóg mnie daje, co chce powiedzieć. Jakby dwa etapy, dojrzewanie do wiary. O pierwsze nie jest trudno  – jednak ze zrozumieniem potrzeby drugiego różnie, co widać przy Marcie, bywa.

Marta uczy nas pracy, Maria zaś zasłuchania i modlitwy. Jedno z drugim wystarczy. Jeśli poza tym zostawi się miejsce dla Boga. Takie wyważone ora et labora – i to ile wieków przed św. Benedyktem 🙂 Po co to? Czy postawa Marty nie wystarczy? Właśnie nie. Ona zabłądziła we własnej aktywności. Dała z siebie wszystko, co mogła, ale nie potrafiła zrozumieć – teraz jest czas, aby samemu z Niego zaczerpnąć. Usiąść u stóp, jak siostra Maria, i posłuchać. Stąd jej żal, jakby wyrzut pod adresem siostry.

Bo praca, jaka by nie była, od Jezusa musi się zaczynać i na Nim kończyć. Żeby nie było miejsca na – niesłuszne najczęściej – zarzuty pod adresem innych o nieróbstwo, brak inicjatywy, gnuśność, żeby uniknąć niepotrzebnych nerwów. Kiedy jest w tym wszystkim czas na spotkanie z Nim – na kontemplację, bo o niej mowa – to wszystko pięknie się zazębia, uzupełnia. Wtedy proporcje są odpowiednie.

Wtedy każdy znajdzie czas i potrzebę, aby przysiąść u Jego nóg, i zasłuchać się. Tak jak Maria.