Karol – człowiek, który nie został papieżem

Tytuł banalny, przypisywany rzekomo x Adamowi Bonieckiemu z jego tekst sprzed lat, na dniach wykorzystany również przez Gazetę Wyborczą. Ale jakże bardzo trafnie opisujący wielkiego człowieka, który odszedł do Pana dokładnie tydzień temu.
+ kard. Carlo Maria Martini SI (1927-2012)
Mam na myśli Karola Marię Martiniego SI, kardynała tytularnego kościoła s. Cecilia, przeszło 20 lat metropolity Mediolanu. Rocznik 1927, w Towarzystwie Jezusowym od 17 roku życia. Doktor teologii i biblistyki – jednoznacznie kojarzony jako egzegeta. Wyświęcony w 1952 r., profesję wieczystą złożył 10 lat później. Wykładowca i rektor Papieskiego Instytutu Biblijnego, później rektor Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego. Rekolekcjonista papieski z 1978 r. W grudniu 1979 r. mianowany metropolitą Mediolanu, konsekrowany w święto Przemienienia Pańskiego następnego roku osobiście przez bł. Jana Pawła II. Wieloletni sekretarz generalny Światowego Synodu Biskupów, przewodniczący Rady Konferencji Episkopatów Europy, kilkukrotny specjalny wysłannik Papieża z Polski do różnych miejsc świata. Z uwagi na postępującą chorobę Parkinsona w 2002 r. odszedł na emeryturę, osiadając w ukochanej Jerozolimie w prostym jezuickim domu zakonnym. Ostatnie lata życia spędził we Włoszech, zmarł w domu swego zakonu jezuitów w Gallarate w północnych Włoszech.
Piękne i trudne słowa wybrał na swoje zawołanie biskupie: Pro veritate adversa diligere, Dla prawdy kochać przeciwności. Wiele tych ostatnich go spotkało w życiu, wiele doznał niezrozumienia. Jak podaje portal deon.pl, papież Benedykt XVI opisał zmarłego w sposób następujący: „całe życie zmarłego purpurata najtrafniej podsumowują słowa Psalmu: „Twoje słowo jest lampą dla moich stóp i światłem na mojej ścieżce”. Tą ścieżkę wskazywał innym, nie ograniczając się tylko do diecezji mediolańskiej i tych, którzy przychodzili do kościołów, ale szukał dróg do dotarcia właśnie do całej reszty – obojętnych, porzuconych, czy nawet w ogóle nie mających z Kościołem nic wspólnego.
Słusznie jest uznawany za wielkiego orędownika dialogu między ludźmi wszelkich nacji, przekonań, bez względu na dzielące ich bariery. Rabin Rzymu 97-letni Elio Toaff w wydanym po jego śmierci oświadczeniu napisał, że włoski hierarcha był „jednym z najbardziej światłych głosicieli i zwolenników filozofii dialogu między chrześcijaństwem a judaizmem”.
Carlo Maria Martini szukał porozumienia ze światem na poziomie języka i komunikacji. Jego teologia wchodziła w interakcję z nowoczesnością. Pogadanki w Corriere della Serra, czyli odpowiedzi kardynała na pytania stawiane przez czytelników były popisem erudycji i kultury teologicznej. Duchowny w prosty sposób objaśniał najbardziej zawiłe kwestie dotyczące śmierci, dogmatów, liturgii czy seksualności. – Wielu z nas, obserwując wydarzenia ostatnich czasów, wielkie katastrofy naturalne, a także wojny i przejawy nienawiści – pisał – odnosi wrażenie, że zbliża się koniec świata. Ten świat – komentował – któregoś dnia musi się skończyć, zresztą potwierdza to nauka, ponieważ słońce zbliża się do swego nieuchronnego zachodu. Chrześcijanin ma pewność, że Bóg przyjdzie mu z pomocą – twierdził teolog wierząc, że otoczenie laickie nie jest wrogiem Kościoła, ale jego partnerem w postępie ludzkości. Kardynał tłumaczył braciom w biskupstwie, że rozumne przekonywanie i szanowanie reguł świeckości są gwarantem spokojnej i silnej obecności Kościoła. Odważnie poruszał najgorętsze tematy dialogu chrześcijaństwa ze światem laickim. Dzisiaj nie trudno podzielić pogląd Benedykta XVI, że Kościół zmierza w kierunku wspólnoty coraz mniejszej, ale bardziej zaangażowanej, czynnej, ludzi naprawdę żyjących wiarą; a kard. Martini chciał ten Kościół otworzyć, przybliżyć coraz dziwniejszemu i bardziej zlaicyzowanemu światu. 
Paradoksalnie, gdyby konklawe po śmierci Jana Pawła II odbyło się 10 lat wcześniej, w gdzieś w połowie lat 90., kard. Martini miał duże szanse na zostanie jego następcą. Wtedy jeszcze w sile wieku, w 2005 r. również typowany na jednego z papabili, zaprzeczał jednak wszelkim spekulacjom. Po prawdzie, wówczas nie miał już szans – po odejściu jednego papieża, który w dużej mierze zmarł z powodu choroby Parkinsona, kardynałowie nie zdecydowali by się raczej na wybór kolejnej osoby, cierpiącej na to schorzenie w stopniu bardziej już niż widocznym. 
Szerokim echem odbił się jego wywiad-rzeka z Umberto Eco, agnostykiem, zatytułowany „W co wierzy ten, kto nie wierzy?”. Mówił w niej: „Słusznie przywołuje Pan cel tej naszej epistolarnej rozmowy. Chodzi nam mianowicie o zakreślenie wspólnego dla laików i katolików pola dyskusji obejmującego również punkty, w których nie ma zgody. Zwłaszcza te, z których powstają głębokie nieporozumienia, znajdujące wyraz w konfliktach na płaszczyźnie politycznej i społecznej.”
Zaskakiwał otwartością, jednak – niestety, błędnie – zarzucano mu przekraczanie granic (tak jak tutaj – pomijając fakt, że – wbrew tytułowi – zmarłemu poświęcono niewielką część tekstu z kwietnia 2012 r.). Postulował dopuszczanie stosowania prezerwatyw w sytuacjach ekstremalnych, gdy jedno z małżonków jest zakażone („Z pewnością użycie prezerwatywy może w pewnych sytuacjach być mniejszym złem. Chodzi tutaj o szczególną sytuację małżonków, spośród których jeden małżonek jest zarażony AIDS. Każdy jest zobowiązany do ochrony drugiego współmałżonka, który z kolei powinien być zdolny do ochrony siebie”). Nazywał wprost dyskryminacją stosunek w Kościele do osób rozwiedzionych – trudno się z tym nie zgodzić, obecnie w Polsce rozkwitają duszpasterstwa takich osób, szczególnie pod egidą dominikanów i jezuitów, jednakże wydaje się to być kroplą w morzu potrzeb; nie chodzi tu o żadne uproszczenia i udawanie, że problemu w związku z rozwodami nie ma – brakuje jednak akcentowania tego, że rozwód nie przekreśla człowieka, że Bóg nadal jest dla niego, kocha go. Zarzucono mu pochwałę parad gejowskich – czego nigdy nie uczynił, sugerując jedynie, iż samo zjawisko homoseksualizmu i próby zaistnienia medialnego należy umieć zrozumieć (bynajmniej nie akceptować) jak fakt, i tylko w takim zakresie – jako faktu – mówił o związkach homoseksualnych. Bo istnieją, są faktem. Gdzie tu herezja, o którą zmarłego oskarżano? To fakt, a kwestia jego oceny to zupełnie inna sprawa. Wzywał do tolerancji, nie do akceptacji – czego wielu nie rozumiało. Otwarcie sprzeciwiał się postawieniu znaku równości pomiędzy homo związkami a rodziną. 
Jak to ujął o. Dariusz Piórkowski SI, „niektórzy, wyciągając wypowiedzi Kardynała z szerszego kontekstu, próbują go zdyskredytować, ośmieszyć i zaliczyć do ukrytych wrogów Kościoła, rozmontowujących go od środka. Najbardziej smutne jest to, pomijając brak szacunku dla zmarłego, iż nie próbują zrozumieć, co rzeczywiście Kardynał miał na myśli, lecz powtarzają obiegowe opinie i półprawdy, by mieć pożywkę dla swoich lęków. To jest wykwit mentalności, która działa zgodnie z zasadą „dajcie mi winnego, a ja znajdę paragraf”. Prawdą jest, zdarzały się uproszczenia – które osobom klasyfikującym na zasadzie: czarne albo białe, dobre albo złe, mogły wydać się znaczącymi coś innego niż to, co miał na myśli autor. 
Narażał się także hierarchom Kościoła o zamkniętych horyzontach. W opublikowanej niedawno niewielkiej książce «Biskup» kard. Martini pisze: «Niech żaden biskup nie sądzi, że będzie skutecznie kierował powierzonymi mu ludźmi wielością poleceń i dekretów, zakazów i negatywnych sądów. Niech skupi się raczej na duchowej formacji, rozbudzając zamiłowanie do Pisma Świętego, niech przedstawia pozytywne racje naszego działania według Ewangelii. Uzyska w ten sposób dużo więcej niż surowym nawoływaniem do przestrzegania norm». Sama prawda – ale czy każdy biskup chciał ją słuchać? 
W (niewydanej w Polsce) książce „Nocne rozmowy w Jerozolimie. O ryzyku wiary” wskazywał na negatywne efekty encykliki „Humanae vitae” Pawła VI – nie krytykując, ale wskazując, iż rozumiał zamysł papieża Montiniego, jednakże przyznać należy, iż przyniosła ona również zło w postaci choćby tego, że po jej wydaniu, na skutek tak a nie inaczej przedstawionego konkretnego stanowiska, Kościół przestał być postrzegany na serio. Stanowisko papieża było właściwe, jednak zabrakło wyjaśnienia, tłumaczenia. Nie każdy ją zrozumiał, wielu z tych, którzy jej nie zrozumieli, zdystansowała jeszcze bardziej od Kościoła. Stąd sugerował kontynuację i nową encyklikę, wyjaśniającą sprawę. 
Jego propozycja życia była bardziej niż prosta: cisza i modlitwa Pismem Świętym, bo – jak mówił – nie ma lepszego sposobu rozmowy z Bogiem aniżeli dialog z Jego słowem w Ewangelii. 
Przede wszystkim jednak był realistą. Te słowa mogą boleć i smucić, ale są po prostu prawdziwe. „Kiedyś miałem marzenia o Kościele. Marzył mi się Kościół, który postępuje swoją drogą w ubóstwie i pokorze, Kościół, który nie zależy od potęg tego świata. Marzyłem, że zniknie nieufność. Marzyłem o Kościele, który daje przestrzeń osobom zdolnym do myślenia w sposób otwarty. O Kościele, który daje odwagę tym przede wszystkim, którzy czują się mali albo grzeszni. Marzyłem o Kościele młodym. Dziś już nie mam tych marzeń. Kiedy osiągnąłem 75 lat, postanowiłem się za Kościół modlić”. Kościół jest, jaki jest, ale trzeba się za niego modlić… choćby właśnie po to, aby dla nas albo dla tych, co przyjdą po nas, był lepszy, bardziej otwarty na ludzi z ich problemami. 
On sam stoi już przed obliczem Pana, i nie mam wątpliwości, że jest tam szczęśliwy. To był wielki człowiek, na miarę Kościoła, i na miarę problemów tego Kościoła z jego (zmarłego) i naszych czasów; problemów, których nie bał się dotykać i z którymi mierzył się, zamiast udawać, że ich nie ma. Oby znaleźli się dzisiaj i w przyszłości ludzie o tak szerokich horyzontach, o podobnym spojrzeniu, wrażliwości i uporze – dla dobra zarówno Kościoła, jak i świata. Tacy ludzie są po prostu potrzebni. Kościół musi iść do przodu – nie tyle ścigać się z nowoczesnym światem, co próbować być przez niego zrozumianym, przede wszystkim wykazać wolę, chcieć temu światu coś zaproponować. Samo bycie to dzisiaj trochę mało. 

Sandały i jedna suknia – między teorią a praktyką

Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch. Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien. I mówił do nich: Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakim miejscu was nie przyjmą i nie będą słuchać, wychodząc stamtąd strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich. Oni więc wyszli i wzywali do nawrócenia. Wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali. (Mk 6,7-13)
To, co dzisiaj napiszę, może zabrzmi nieco jak takie gorzkie żale pod adresem stylu kapłaństwa, jaki często można dzisiaj zaobserwować, ale trudno. 
Ewangelista już na samym początku podkreśla wielkość władzy, jaką Jezus składa w dłonie Apostołów, a więc tych protoplastów biskupów i tych, których oni, jako swoich pomocników, rozsyłają po świecie – właśnie prezbiterów i diakonów. Wtedy ich realnym przejawem było to, że posłuszne pierwszym posłanym były złe duchy, które mieli moc wypędzać z opętanych (jak to czynią dzisiaj egzorcyści – nie bez powodu kapłani nie tylko gruntownie wykształceni specjalistycznie, ale przede wszystkim o znanej i głębokiej pobożności, którzy będą w stanie stawić czoła Złemu osobowo działającemu w danej osobie). Już tutaj jest mowa także o namaszczeniu chorych – jednym z siedmiu sakramentów Kościoła, jaki i dzisiaj przyjmują ludzie cierpiący na poważne choroby, w zagrożeniu śmiercią.
Na tym misja kapłanów się nie kończy – to tylko, patrząc na dzisiejsze zadania stojące przed kapłanami, jej pewna część. Podstawa i sprawa najważniejsza – sprawowanie Eucharystii, sprowadzanie Boga do człowieka, gdy chleb i wino stają się Ciałem i Krwią naszego Pana Jezusa Chrystusa. Nie – ot, tak sobie – ale po to, aby tym Ciałem karmić samych siebie i wszystkich wierzących, którzy do ołtarza przychodzą, aby z tego Ciała czerpać siłę. Nie tylko Eucharystia – ale i pozostałe sakramenty, które prowadzą człowieka przez życie z Bogiem, od jego początku do samego końca – a więc chrzest, bierzmowanie jako dojrzałość chrześcijańska, małżeństwo lub droga powołania w służbie kapłańskiej. Szczególna – posługa konfesjonału, sakrament pokuty i pojednania – kolejny najbardziej spektakularny aspekt tego, co zostało w kapłańskie dłonie złożone. Człowiek, sam w sobie grzeszny, ale posłany przez Boga, by Jego mocą i w Jego imieniu odpuszczał, rozgrzeszał i dawał nadzieję, że Miłosierny Ojciec zawsze czeka na swoich marnotrawnych synów, nawet gdy powracają raz po raz, a później i tak najczęściej znowu zgrzeszą. Głoszenie Słowa Boże – czy to z ambony, tłumaczenie i wyjaśniania Pisma Świętego, jak i katechizacja (nie tylko dzieci i młodzieży) w szkołach, ale także poza nimi, nie ograniczająca się do wymogów nauczania szkolnego czy katechezy sakramentalnej (przed I komunią, bierzmowaniem czy małżeństwem). 

Co jeszcze rzuca się w oczy w tym tekście? Upór, konsekwencja i zdecydowanie, jakie Jezus nakazuje uczniom. Gdy do jakiego domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Nie można się poddawać, nie można załamywać rąk i ustępować. Kapłan jest w całości posłany do posługi, i nie może się zrażać niepowodzeniami. Ludzie Boga szukają, a nawet gdy sami to słowami negują – potrzebują Go. Czasami po prostu tego nie rozumieją – czy to przez własną zatwardziałość, poglądy wyniesione ze środowiska domowego (nigdy potem nie poddane weryfikacji), albo przez życiowe tragedie, jakie stały się ich udziałem, gdy w rozpaczy obarczyli winą za nie – kogo? Boga, bo najłatwiej. Czasami misja kapłana sprowadzać się może tylko do tego, aby człowieka z takiego błędu wyprowadzić. Bo do pewnych rzeczy człowiek dojść musi sam, nie można go poprowadzić do wszystkiego za rękę – ale można mu wskazać drogę. 
Żeby dobrze zrozumieć to, co Jezus mówi o strząsaniu prochu z nóg na świadectwo dla nich – bynajmniej nie o żadne złorzeczenie, wygrażanie Bożym gniewem czy potępianie chodzi. Owszem, błędne teorie, zwodnicze doktryny należy nazywać tak po imieniu i wskazywać, jakie Kościół wiąże konsekwencje dla duszy człowieka w wypadku trwania przy nich. Świadectwem jednak, o które tu chodzi, ma być postawa, całość tego, jakim kapłan jest człowiekiem. Świadectwem, które dojdzie do odbiorców o zatwardziałych i zamkniętych sercach nawet o wiele później – ale dotrze do celu, popchnie do zastanowienia się nad sobą, nad swoimi poglądami i postawami. 
Od czego trzeba zacząć? Nie od osądzania – ale od nawrócenia. To jest cel, jaki Bóg codziennie stawia przed każdym człowiekiem – może przed kapłanami w pewnym sensie szczególnie. Nawrócenie to nie tyle moment, o którym czasami mówi się w kontekście historii nawróceń – ale proces, który z pewnością ma jakiś początek, punkt zwrotny, i to ten punkt w biografiach nazywany jest najczęściej nawróceniem. Ale to dopiero start – a meta? Tylko Bóg wie. Ważne jest, aby dobiec do niej, a nie zrezygnować po drodze z tego ciągłego nawracania. Ważne dla ludzi, których kapłani wzywają do nawrócenia – jak to wygląda, gdy taki kapłan mówi jedno, a po wyjściu z kościoła robi coś, co stoi w jaskrawej sprzeczności z tym, o czym przed chwilą mówił? Ludzie to widzą. To bije w autentyczność, pal sześć, danej osoby księdza – ale przede wszystkim podważa zaufanie do Kościoła. 
Postawa i podejście, to złe, duchownych do ich obowiązków, traktowanie ich jako pracy od do, niechęć do podjęcia się czegokolwiek ponad to, co konieczne – znamy to. Kto nie zna – niech się cieszy, że ma lepiej. Bardzo częsty problem – życie ponad stan. Nieustanne utyskiwanie, także z ambony (i bardzo często nie w tylko w ramach ogłoszeń parafialnych), na brak środków na różne dziwne, mniej lub bardziej słuszne inwestycje – podczas gdy sam proszący o pieniądze żyje w warunkach, o jakich większość parafian może tylko marzyć, jeździ nowym samochodem bynajmniej nie w wersji standard, ubrania markowe widać z daleka. Owszem – zawsze zgadzałem się i popieram, że ksiądz powinien samochód mieć – bo jak inaczej np. zdążyć na czas do chorego w środku nocy, gdy parafia rozległa? To co innego – mieć zapewnione to, co potrzebne do posługi, a obrastanie w rzeczy zbędne i zbyteczne, przejawy luksusu. Nic dziwnego, że tyle się trąbiło o maybachach czy mercedesach pewnych duchownych – większość ludzi może o tym pomarzyć. Czy to potrzebne? Czy tych pieniędzy nie mogli wydać sensowniej, na równie dobrze jeżdżący tańszy samochód – różnicę przeznaczając na jakiś zbożny cel? I jak to się ma do Jezusowych słów: idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien? Ubóstwo to jedno i nie każdy kapłan musi chcieć czy musieć je praktykować – natomiast każda przesada przesadą pozostaje. Prostota, to co potrzebne i konieczne – i tyle. Jak jest więcej? Rozdać tym, którzy potrzebują bardziej – zawsze się znajdą. 
Tak, jestem w pewnym sensie antyklerykałem. Ale wydaje mi się, że jest to zrozumiałe i wręcz konieczne. Znam zresztą wielu księży, którzy również nimi są. Księży naprawdę wartościowych, prawdziwie zaangażowanych w to, co robią, w pracę dla ludzi do których są posłani, nie ograniczających się do koniecznego minimum wysiłku, ale wykazujących inicjatywę. Świeccy to widzą, i do takich się garną. Ksiądz to nie urzędnik czy poborca daniny z tytułu tego, że się do Kościoła należy (co tydzień na tacę, raz w roku koperta na kolędzie), choć wielu taki styl kapłaństwa prezentuje. Trzeba wyjść do ludzi, otworzyć dla nich plebanie, a nie uciekać, przemykać pomiędzy zakrystią a plebanią, żeby nikt nie zaczepił, zagadał, zaproponował coś, co wymaga wysiłku. 
Księża nie są ani lepsi ani gorsi od nas. Są tacy sami jak my, bo przecież z nas wzięci. Ale spoczywa na ich barkach ogromne zadanie i to, jacy są, co sobą prezentują, ma o wiele szerszy wpływ na innych niż w wypadku tego, co robią świeccy. Co więcej – świeccy wiele chcą zrobić, ale bardzo często księżom się nie chce, czy celowo ukręcają łby pomysłom, które wymagały by kreatywności i zrobienia czegoś. Bo co ci świeccy wiedzą, co oni się tam znają. Znają się, i to na wielu sprawach o wiele lepiej niż duchowni. Dlatego powinny działać (a nie istnieć na papierku i milcząco aprobować wszystkie decyzje proboszcza/biskupa) rady parafialne czy specjalistyczne ciała doradcze na szczeblu diecezji. Dlatego finanse – parafii, diecezji – powinny być jawne i zajmować się powinni nimi także świeccy.Dlatego pomysły świeckich powinny być zawsze brane pod uwagę – i jeśli odrzucane, to z wyjaśnieniem przyczyn poprzedzonych chłodną i dokładną analizą powodów takiej decyzji. Świeccy nie są po to, żeby nimi sterować i dyrygować, jak to wielu księży chyba nadal uważa, nie ograniczają się do wykonywania woli proboszczów i przyklaskiwania wszystkim, najdziwniejszym nawet, ich pomysłom – nie są przedmiotem, a podmiotem w Kościele. Mają swój rozum i pomysły bardzo często o wiele lepsze (bo w ogóle je mają) niż księża. Oczywiście, zawsze można powiedzieć nie da się – ale jest to uzasadnione, o ile się wcześniej po prostu spróbuje, i nie wyjdzie; a nie z założenia, od razu, bez kiwnięcia palcem.
Komu wiele dano, od tego wiele wymagać będą. Jak sobie to uświadamiam – to zaczynam się za nich modlić, wszystkich. A przede wszystkim tych, którzy tej modlitwy naprawdę potrzebują, bo z ich kapłaństwa więcej jest powodów do zgorszenia i niesmaku, niż pożytku. I podkreślam – nie jest to opinia o wszystkich duchownych. Ja na szczęście trafiłem w życiu tylko na nielicznych takich, przy zdecydowanej większości kapłanów naprawdę Kościołowi i ludziom oddanych. Ale są tacy, którzy od Kościoła i z Kościoła uciekają przez takie a nie inne doświadczenia dziwnego, a często niczym nieuzasadnionego potraktowania przez tego czy innego księdza. Dlatego postawa, sposób i styl życia kapłanów jest problemem – nawet, jeśli przyjąć, że jest to problem mniejszości. Wystarczy zestawić cele i zadania, formę – o jakich mówi choćby w tym tekście u góry Jezus – z tym, co widać. I wyciągać wnioski.

Nie bój się

Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów . A stało się to wszystko, aby się wypełniło słowo Pańskie powiedziane przez Proroka: Oto Dziewica pocznie i porodzi Syna, któremu nadadzą imię Emmanuel, to znaczy: Bóg z nami. Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie. (Mt 1,18-24)
Dziwny ten tekst, już na pierwszy przysłowiowy rzut oka. Dlaczego? Bo jego pierwsze słowa sugerują, że to o Jezusie, o Jego narodzinach ma być… a nie jest. Do Jezusa autor nie chodzi, w tym konkretnym fragmencie. Za to de facto poświęca go w całości postaci tyleż ważnej, co enigmatycznej – Józefowi, mężowi Maryi, opiekunowi Jezusa. Ważnej, tak – nie tak jak Jezus, Syn Boży, ani nie tak jak Maryja – Matka Boga-Człowieka, dzięki której Boży Syn przyszedł na świat. Ważny, bo odegrał kluczową rolę jako opiekun – i Jezusa, i Maryi (kto wie, czy bez jego determinacji udałoby się uchronić Jezusa przed szaleńczym niszczycielskim szałem Heroda?)… choć Pismo Święte nie wspomina ani jednego jego słowa. Milcząca obecność, czuwanie – zamierzona analogia do Boga?
Kim był Józef – dzisiejszy bohater? Młodym człowiekiem (w tamtych czasach ludzie zawierali małżeństwa w bardzo młodym wieku, niektórzy twierdzą że on i Maryja mogli mieć nawet po 15 lat!), który spotkał kobietę swojego życia, z którą zawarli już ślub, choć jeszcze nie zamieszkali razem. Pięknie. Miłość, młodość, siła, plany, nadzieje. Pewnie zajmowało go głównie, poza pracą, przygotowywanie ich wspólnego domu.m w którym niebawem mieli zamieszkać. A tu nagle okazuje się, że jego żona jest w ciąży. Co teraz? Obydwoje wiedzą, że dziecko nie zostało przez niego, Józefa, poczęte. Teksty mówią, że był człowiekiem prawym – Maryja zaś zapiera się, że nie zdradziła go z nikim, i opowiada scenę zwiastowania: anioł, Boża obietnica… 
Trudno Józefowi zazdrościć tej sytuacji. Prawo żydowskie było w tym zakresie zdecydowane – tak, mąż miał prawo w przypadku zajścia przez żonę w ciążę zanim zamieszkali razem, wręczyć jej tzw. list rozwodowy, i odprawić. Miał spokój wtedy, mógł ponownie się ożenić. Bardzo trudna stawała się jednak wtedy sytuacja takiej oddalonej kobiety – traktowana była jak ladacznica, cudzołożnica, kobieta lekkich obyczajów, praktycznie bez szans na wyjście za mąż, na znalezienie kandydata na męża. Józef nie umiał znaleźć wytłumaczenia sytuacji, ciąży żony, ale nie zakładał zdrady, złej woli z jej strony – co zrobić? Bał się, nie wiedział jak powinien postąpić, i na pewno jego serce przepełniał smutek. 
Chciał sytuację załatwić honorowo, troszcząc się przede wszystkim o żonę – Maryję. Stąd pomysł oddalenia jej w nocy, żeby nikt nie dowiedział się o jej ciąży, żeby nie ściągać na nią zniesławienia i hańby. Czy był człowiekiem idealnym? Daleko mu było, jak każdemu z nas, do ideału – nie był, jak Maryja, niepokalanie poczęty. Wiedział, że musi znaleźć wyjście z sytuacji, i nie może troszczyć się w niej tylko o siebie. Odpowiadał też za swoją żonę. 
Bóg nie przychodzi do nas tylko wtedy, gdy jest pięknie, kolorowo, fajnie, idealnie. Bóg przychodzi do nas zawsze – także wtedy, gdy nie widzimy wyjścia z sytuacji, gdy pozornie znajdujemy się w położeniu bez wyjścia, gdy staje przed nami problem pozornie przynajmniej nierozwiązywalny. Tak, mogło być prawie tak, że Maryja dla Józefa stała się problemem. Ale on tego problemu nie chciał po prostu wyrzucić, usunąć ze swego życia. Bał się, ale był prawy. Dlatego we śnie doznaje objawienia. Objawienia, które przede wszystkim potwierdza to wszystko, co mówiła Maryja. To upewnia Józefa co do jej wierności – nie zmyślała, mówiła prawdę o aniele. Bóg sam jakby tłumaczy Maryję – ode Mnie pochodzi dziecko, które ona nosi.
Ale oznacza to… Tak, Bóg bardzo zdecydowanie wchodzi w jego, Józefa, życie, a odtąd on sam ma do wykonania misję, jakiej nigdy by się nie spodziewał. Jego żona ma urodzić Mesjasza, wyczekiwanego od wieków Zbawcę, który jako człowiek przychodzi pomiędzy ludzi. Bóg pokazuje przez Józefa, że z Nim nie ma sytuacji bez wyjścia, problemów nierozwiązywalnych. Wszystko da się rozwikłać, wszystkiemu można sprostać – o ile człowiek zdecyduje się z Bogiem współpracować. Zauważ – Bóg nie obiecał Józefowi nic w stylu nie bój się, Ja wszystko załatwię. Bez współpracy Józefa byłoby ciężko. Nie wiem, co by było, czy Jezus dożyłby momentu, gdy rozpoczął swoją działalność. Było to możliwe dzięki zdecydowaniu i determinacji Józefa – Bóg wszedł w moje życie, więc ja muszę odpowiedzieć i działać, nie mogę siedzieć w miejscu i użalać się nad sobą. Razem – ja z Bogiem – nie ma rzeczy niemożliwych. 
Prawda jest taka, że od Józefa zależało, czy Jezus przyjdzie na świat. Życie Syna Bożego nigdy nie było bardziej w ludzkich rękach niż wtedy, gdy Jego ziemski opiekun zastanawiał się, co zrobić z zaistniałą sytuacją, z Jego matką i z Nim samym. Bóg-Człowiek mógł przyjść do ludzi, mógł spotkać się z człowiekiem w dużej mierze dzięki temu, co postanowił i jaką decyzję wtedy podjął Józef. Ale nie poddał się presji sytuacji, nie zadziałał pod wpływem emocji i nacisku okoliczności. Zaufał Bogu i przyjął to, a raczej tych, których Bóg przed nim postawił – żonę Maryję i nienarodzone dziecko. 
Często może być tak, że tracimy panowanie, sytuacja wymyka się nam spod kontroli. To mniej więcej musiał czuć Józef. Można wtedy zrobić kilka rzeczy. Można usiąść, biadolić, odsuwając od siebie moment podjęcia jakieś decyzji, której i tak się nie uniknie; za wszelką cenę starając się utrzymać kontrolę, być panem sytuacji, męcząc się coraz bardziej w bezskutecznych próbach opanowania sytuacji, które nas samych po prostu przerastają i przytłaczają. Można zatroszczyć się tylko o samego siebie, mniej lub bardziej słusznie znajdując jakiegoś kozła ofiarnego – niech sobie radzi, ważne że do mnie nikt się nie przyczepi – Maryja do takiej roli była idealna. Można wreszcie sprostać temu, co Bóg przede mną stawia. Można sobie z tym poradzić, ja mogę sobie z tym poradzić – dzięki Bogu, z Jego pomocą. On sam jest rozwiązaniem tego wszystkiego, co sprawy ludzkie przekracza. Ale nie rozwiązuje problemów, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdzieś ponad naszymi głowami, tak że w ogóle nie zauważamy, że coś miało miejsce. Bóg zadziała, gdy ja uwierzę, że On może zadziałać skutecznie.
Jesteśmy tylko ludźmi, i ludźmi. Aż – bo w nasze ręce Bóg złożył wszystko i nas samych na swoje podobieństwo złożył. Tylko – bo nie zawsze to wystarcza, aby sobie poradzić ze wszystkim, co w życiu może się wydarzyć. Nie jest sztuką dopiero wtedy, gdy sytuacji już nie kontroluję, zwrócić się do Boga – choć można tak. Sztuką jest z tym Bogiem cały czas współpracować, wsłuchiwać się w Jego głos, rozpoznawać Jego wolę. Sztuką jest, gdy życie przytłacza, nie załamywać rąk – ale z ufnością i wiarą wyciągnąć je w stronę Boga.
Józef to świetna propozycja osoby patrona na dzisiejsze dziwaczne czasy. Nic nie wiemy o jego słowach, skupił się na działaniu. I działał tak skutecznie, że Mesjasz mógł wypełnić swoją misję, miał warunki i czas, aby do niej dorosnąć. Przede mną na pewno nie stoi zadanie równie spektakularne – ale Józef i tak jest bardzo dobrym wzorem – co w życiu można pominąć (gadanie), a na czym trzeba się skupić (działanie). 
To może wyglądać dziwnie – po ludzku dzieje się coś, co nie ma sensu, burzy istniejący porządek, zmusza do zmiany planów – a Bóg mówi po prostu, jak do Józefa: Nie bój się. Tylko tyle. Wystarczy? Dla człowieka, który temu Bogu wierzy – na pewno. A jak nie wierzy? To nawet, gdyby Bóg mu nie wiem co obiecał – to w imię konsekwencji, i w takie obietnice ów człowiek nie powinien uwierzyć, prawda? Bóg nie jest bogiem ideałów, heroicznych świętych nieskalanych nigdy grzechem – jest Emmanuelem, Bogiem z nami. Każdym z nas, jaki by nie był, z tym co w nim dobre i co złe, ze słabościami i grzechami, z całym najbardziej brudnym dorobkiem życia. Czy to życie nie będzie prostsze, gdy będę o tym pamiętał? Że nigdy tak naprawdę nie jestem sam – ale On jest ze mną. Nie po to, żeby usiąść obok, poklepać po ramieniu i zacząć wsłuchiwać się w moje użalanie się nad sobą – ale aby nadać sensu temu, co wydaje się być tego sensu pozbawionym.
Trzeba też zrozumieć szerszy kontekst tego fragmentu – dotyczący samego Jezusa. To w końcu o Jego rodzinie ziemskiej – matce, opiekunie – mowa. Czy Jezus – w kontekście tej sytuacji, w jakiej dzisiaj widzimy Józefa – przyszedł na świat w, nazwijmy to, typowej, wzorowej ówczesnej rodzinie żydowskiej? Nie. Gdyby nie Boża ingerencja – opieka Jego Ojca – urodziłby się w atmosferze skandalu, kto wie czy od urodzenia nie byłby nazywany bękartem. W końcu nie był, po ludzku, synem męża swojej matki. Tu może kryć się mała wskazówka, abyśmy my sami się nie zagalapowywali w naszych osądach o innych, których życie i sytuacja z pozoru mogą być jednoznacznie niewłaściwe czy grzeszne. Ale oni dalej pozostają ludźmi, naszymi bliźnimi, których mamy obowiązek kochać i którym powinniśmy okazać miłosierdzie. Ocenić – tak, postępowanie, nazwać po imieniu czyny. Ale nigdy nie zapomnieć o samym człowieku. To w końcu dla niego – każdego człowieka, choćby nie wiem jak zagubionego – przychodzi Jezus. Może tylko w tym Adwencie chodzi o zrozumienie tej prawdy? Bóg nikogo nie dyskredytuje – my sami się w tym prześcigamy.
I taka dygresja, coś co mi mocno zaświtało w głowie podczas Mszy. Józef to nie tylko patron rodzin, co przede wszystkim patron i wzór dla każdego ojca. Ojca, którym już dzisiaj sam jestem – nasz synek coraz mocniej, także w kościele, daje o sobie znać w brzuszku żony. On już dzisiaj czeka i prosi zarówno o miłość, jak i o opiekę, o dobre warunki do życia, o zaspokojenie jego potrzeb. Nie od nikogo innego – ale właśnie ode mnie zależy, w jakich warunkach się urodzi, w jakiej atmosferze będzie rósł, czy doświadczy miłości, jaki przykład ja i żona mu damy, jakim dzięki nam będzie człowiekiem. Jezus tak samo – żył wśród ludzi, ale to, jakim był człowiekiem, w dużej mierze wynikało z tego, co wyniósł z rodzinnego domu – od Maryi i Józefa. To wielka odpowiedzialność, o której muszą pamiętać wszyscy rodzice.

Miłuj i daj się miłować

Gdy faryzeusze dowiedzieli się, że zamknął usta saduceuszom, zebrali się razem, a jeden z nich, uczony w Prawie, zapytał , wystawiając Go na próbę: Nauczycielu, które przykazanie w Prawie jest największe? On mu odpowiedział: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy. (Mt 22,34-40)

Jakby ludzi o dekalog zapytać – to pewnie niewielu byłoby w stanie powtórzyć. To, o co dzisiaj zapytano Jezusa, jest prostsze. To, co najważniejsze, podstawa, priorytet między innymi przykazaniami. Można powiedzieć – to, co najważniejsze, bez czego cała reszta, każda zachowana nawet zewnętrznie forma po prostu pozostaje tylko formą, tak naprawdę pustą bez treści.

Co jest najważniejsze? Miłość. Tak, ten tekst tego dowodzi – nie można powiedzieć, że nadinterpretacja, tradycja wybiórczo rozumiana, inne takie. Powiedział wprost. Będziesz miłował. Bardzo ważne. Nie kochał, lubił – ale miłował. Człowieka można nie znosić, można ostatkiem sił go tolerować – ale trzeba go miłować. Bóg wprost przez swojego Syna to nakazał. Właśnie tutaj. Każdego, bez wyjątku, nawet tego najgorszego bandytę, kryminalistę, recydywistę.

Nie można miłować Boga – a odwracać się plecami do człowieka. Niestety, czasami można zaobserwować takie postawy, nie uogólniam – chyba najczęściej u osób starszych. Bóg wskazuje jasno – On na pierwszym miejscu, ale człowiek nie dalej niż pół kroku za Nim. Nie ten człowiek, którego wypada albo opłaca się tolerować, być uprzejmym wobec niego czy nawet miłym, najbliższa rodzina (heh, z tym to też różnie bywa…). Każdy człowiek. Ten, który przejawu tej miłości, miłowania, czasami miłosierdzia w danej chwili potrzebuje.

Sama modlitwa nie wystarczy, odmawianie koronek, różańców, uczestnictwo we mszach i nabożeństwach.  To ważne, ale to nie wszystko. Pozostajemy istotami społecznymi – żyjemy między innymi, w danym środowisku, między ludźmi. Ci ludzie potrzebują naszej miłości, naszego miłowania. Bardzo często tego nie okazują, ale czekają z utęsknieniem, aż ktoś ich zauważy, nie odtrąci, zaradzi – choćby dobrym słowem – ich różnorakim potrzebom. Finansowym – też – ale czasami wystarczy poświęcić uwagę, czas, postarać się, nawet gdy nie da się wspomóc finansowo (ale zazwyczaj się da – nawet w drobny sposób).

Ważna jest hierarchia, kolejność. Najpierw Bóg, potem człowiek. Można powiedzieć – jak to? Przed matką, ojcem, małżonkiem czy dzieckiem mam dać pierwszeństwo Bogu? Tak. To Bóg jest źródłem i najdoskonalszym przykładem miłości – i tylko od Niego ta nasza miłość, czy to wobec rodzica, małżonka czy dziecka pochodzi. Nie ma nic piękniejszego, niż miłość względem tych najbliższych powierzać najpierw w Jego ręce, Jemu oddawać – prosząc, aby On uzdolnił do tej najpiękniejszej miłości, która nie ma granic, nie stawia warunków, a bardzo często jest nawet wbrew czemuś.

Wtedy wszystko jest na swoim miejscu, wtedy jest właściwy porządek. Kiedy człowiek wszystko poleca najpierw Bogu, znajduje i czas, i siłę na całą resztę – rodzinę, przyjaciół, pracę, pasje. Bóg nie rozwiązuje, jak czarodziej za dotknięciem magicznej różdżki, wszystkich problemów i utrapień – co to, to nie. Ale wskazuje drogę i daje siły, aby człowiek się na niej nie pogubił. I przede wszystkim – uczy doskonale miłować.

Modlitwa to nigdy nie jest stracony czas. Nie masz czasu? Masz, tylko się do tego nie przyznajesz – celowo (tym gorzej o tobie to świadczy), albo po prostu nie zauważasz że ten czas łatwo można znaleźć (pół biedy). Idziesz gdzieś, jedziesz, zamyślasz się – to jest dobry czas. Nie zawsze masz po drodze kościół (może warto zmienić trasę czasami?) czy kaplicę – ale wznieść swoje myśli i porywy serca do Niego możesz zawsze. Choćby teraz. Spróbuj. To nie boli i nic nie kosztuje. A przynosi piękne owoce. Spróbuj – jak wiele daje ufne zawierzenie Źródłu Miłowania.

Bo czym jesteśmy bez miłości? Niczym. Trupami, o jakimi w I czytaniu mówił Ezechiel (Ez 37,1-14). Skórą i kośćmi, w których brakuje życia. Owszem, takie trupy mogą żyć, chodzić, egzystować – czasami patrząc w oczy i twarze niektórych osób, widzisz że albo niedaleko im, albo już prawie takimi trupami się stali. Bez Boga, bez miłości, bez miłowania. Wielka samotna pustka. Co się stało? Każda historia jest inna. Chcesz takim być? Na pewno nie. Więc miłuj – Boga, ludzi – i daj się miłować. A może nie tylko uda ci się uniknąć zostania takim (żywym) trupem – ale i jednego czy drugiego takiego trupa przywrócisz do życia miłowaniem?

>>>

Z jednej strony, żyć na wsi musi być sielsko, spokojnie, pięknie, powoli… Z drugiej – jak czytam o księżach, którzy nakręcają nagonkę na Bogu ducha winnego parafianina, wierzącego człowieka, który wiele dla parafii zrobił, tylko dlatego że ośmielił się (!) zagrodzić swój teren prywatny – to mi się nóż w kieszeni otwiera. 

Ani to upomnienie, o którym Jezus uczył, ani w tym miłosierdzia czy autentycznej troski o cokolwiek czy kogokolwiek nie widzę. Tylko durne wieszanie psów na zwykłym człowieku – pod czujnym okiem… proboszcza.

>>>

Żonka po USG i konsultacji z ginekologiem – nasze szczęście ma 3,5 cm, widać rączki, nóżki, palce, oczodoły, serduszko bije jak szalone. Jest pewien wirus, z którym będzie problem, ale to wszystko składamy w Boże ręce. Najlepsze, jakie są. Jeśli zechcesz się za nas pomodlić – będziemy wdzięczni.

Jest okazja. W niedzielę – nasza 1. rocznica 🙂