Miłość przekroczy granice życia

Podeszło do Jezusa kilku saduceuszów, którzy twierdzą, że nie ma zmartwychwstania, i zagadnęli Go w ten sposób: Nauczycielu, Mojżesz tak nam przepisał: Jeśli umrze czyjś brat, który miał żonę, a był bezdzietny, niech jego brat weźmie wdowę i niech wzbudzi potomstwo swemu bratu. Otóż było siedmiu braci. Pierwszy wziął żonę i umarł bezdzietnie. Wziął ją drugi, a potem trzeci, i tak wszyscy pomarli, nie zostawiwszy dzieci. W końcu umarła ta kobieta. Przy zmartwychwstaniu więc którego z nich będzie żoną? Wszyscy siedmiu bowiem mieli ją za żonę. Jezus im odpowiedział: Dzieci tego świata żenią się i za mąż wychodzą. Lecz ci, którzy uznani zostaną za godnych udziału w świecie przyszłym i w powstaniu z martwych, ani się żenić nie będą, ani za mąż wychodzić. Już bowiem umrzeć nie mogą, gdyż są równi aniołom i są dziećmi Bożymi, będąc uczestnikami zmartwychwstania. A że umarli zmartwychwstają, to i Mojżesz zaznaczył tam, gdzie jest mowa „O krzaku”, gdy Pana nazywa Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba. Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych; wszyscy bowiem dla Niego żyją. (Łk 20,27-38)

Teoretycznie, nic specjalnego – kolejny obrazek, w którym ci „źli” chcą zagiąć Jezusa, a On oczywiście się nie daje. Ale materia, o której mówi, dla mnie – jako małżonka – i dla wszystkich żyjących w małżeństwie powinna być bardzo interesująca: jak to się ma małżeństwo jako rzeczywistość ziemska do tego, co będzie po zmartwychwstaniu? I to jest pierwsza sprawa. A druga to te kilka słów o tym, czyim Bogiem jest Jezus.

Czytaj dalej Miłość przekroczy granice życia

Gdy się łączą ręce dwie w imię Boże

W minioną sobotę mieliśmy przyjemność wzięcia udziału i bycia świadkami tego, jak nasi bliscy znajomi udzielili sobie (tak! właśnie) sakramentu małżeństwa 🙂 I tu naszła mnie, że tak powiem, pewna refleksja.

Czytaj dalej Gdy się łączą ręce dwie w imię Boże

Nie bądź próżnym pustakiem

Jezus pełen Ducha Świętego, powrócił znad Jordanu i czterdzieści dni przebywał w Duchu na pustyni, gdzie był kuszony przez diabła. Nic w owe dni nie jadł, a po ich upływie odczuł głód. Rzekł Mu wtedy diabeł: Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz temu kamieniowi, żeby się stał chlebem. Odpowiedział mu Jezus: Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek. Wówczas wyprowadził Go w górę, pokazał Mu w jednej chwili wszystkie królestwa świata i rzekł diabeł do Niego: Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę. Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie Twoje. Lecz Jezus mu odrzekł: Napisane jest: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. Zaprowadził Go też do Jerozolimy, postawił na narożniku świątyni i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się stąd w dół! Jest bowiem napisane: Aniołom swoim rozkaże o Tobie, żeby Cię strzegli, i na rękach nosić Cię będą, byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień. Lecz Jezus mu odparł: Powiedziano: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Gdy diabeł dokończył całego kuszenia, odstąpił od Niego aż do czasu. (Łk 4,1-13)

Wielki Post to wyjątkowy czas i liturgia zaczyna go w tę niedzielę właściwie bez znieczulenia, pokazując wprost konfrontację, która jest naszą codziennością i sednem walki w tym świecie. Konfrontację Jezusa ze Złym. I Zły, jak to Zły, próbuje naciągać, przekupić, naściemniać – uderzając w sprawy, z którymi każdy z nas ma spory problem. Trzy pokusy – chleba, próżności, wystawiania na próbę. Pokusy – o czym zawsze piszę – które nie są złe same w sobie, ale złe jest im uleganie. Źle jest, kiedy stracisz czujność, wyczucie, zagubisz Pana Jezusa.

Czytaj dalej Nie bądź próżnym pustakiem

Modlitwa za związki niesakramentalne

Najpierw chciałem napisać – w kontekście Niedzieli Świętej Rodziny – coś na temat listu pasterskiego polskich biskupów, ponoć bardzo dobrego jak na teksty biskupów. Niestety, ani czas nie pozwolił samemu przeczytać, ani nie było dane mi posłuchać go w całości w kościele – ksiądz wplatał tylko w homilię pewne jego myśli (na pewno sensowniejsze niż odczytywanie w całości listów naprawdę miernych i nie na temat, czego chyba każdy polski katolik doświadczył na własnej skórze nie raz). Natomiast do przeczytania zachęcam i postaram się też to zrobić.
Jak już siedziałem w kościele – tak mi przyszło do głowy: jak niewiele w kontekście rodzin mówi się tutaj o związkach niesakramentalnych. Nie mam tutaj na myśli takich, co to im się po prostu nie chce ślubu w kościele – „bo drogo”, „bo nie ma kiedy”, „bo chcemy poczekać” i „bo…” milion innych rzeczy, czyli osób które nie mają żadnych przeszkód do zawarcia sakramentalnego związku. Bardziej mówię o tych, którzy taki związek sakramentalny zawarli, rozpadł się i obecnie żyją w związkach czy to w ogóle nieformalnych, czy to cywilnych – i nie mają na ten moment możliwości czerpania z sakramentów. 
No bo popatrzcie – przykład schematu choćby modlitwy powszechnej. Za rodziny w ogóle. Za rodziny rozbite i doświadczane (przemoc, alkohol, używki, uzależnienia, niewierność etc.). Za małżonków w ogóle. Za narzeczonych. A słyszał ktoś wezwanie za rodziny może nie formalne, ale przecież będące tak samo rodzinami – rodzice, bardzo często dzieci – niesakramentalne? Ja nie. Jeśli ktoś słyszał – cieszę się. To jest problem, bo tak być nie powinno – osoby te jak najbardziej, o ile chcą, są w Kościele i nie są gorsi. Są pozbawieni na skutek wyborów życiowych dostępu do sakramentów, ale nie są jakkolwiek odrzuceni – a bardzo często tak się czują. Za takich ludzi, za te wspólnoty trzeba się modlić, bo oni tej modlitwy bardzo potrzebują. 
Nie tak dawno, o dość dziwnej porze, w rodzinnej parafii był ślub. Dość nietypowy, bez pompy, tłumu gości. Ślubowali sobie przed Bogiem ludzie, którzy żyli razem już wiele lat, mają dzieci. To dobrze, że ludzie dojrzewają do takich decyzji – i przychodzą po to błogosławieństwo, które z betlejemskiej stajenki rozlewa się po świecie. 

Jakubkowe ślubowanie i granie

Mało czasu, miałem to już napisać z tydzień temu. Wyszło jak zwykle. 
10 maja ślubowali sobie Agnieszka i Tomek. Ją znam od lat… pewnie ok. 20, co przy łącznie 19 oznacza całkiem sporo – wspólne śpiewanie w jednym zespole przez szereg lat. Tomka poznałem jako jej chłopaka kilka lat wstecz. Agnieszka – jeszcze bez Tomka – była na naszym ślubie. Jakiś czas temu przyjechali z zaproszeniami. Ostatnia panna w zespole 🙂 choć sam zespół już od dobrych 5 lat nie istniał. Poprosili o to, żeby im zagrać i zaśpiewać – co na początku im odradzaliśmy, w końcu tyle przerwy, ale nie dali sobie wytłumaczyć. 
Nasze jedyne zespołowe małżeństwo, które w międzyczasie przysłowiowym wyemigrowało do Wielkiej Brytanii, przyleciało specjalnie na tę okazję. Tydzień przed ślubem był dość intensywny – praktycznie co drugi dzień próby. Na początku trema – jak to wyjdzie, umiejętność nie wykorzystywana, jak powszechnie wiadomo, zanika. A jednak, wychodziło całkiem, całkiem – instrumentaliści nie zapomnieli, jak się gra, a i nam śpiewanie szło dość dobrze. Teksty w sumie były niepotrzebne – obydwoje znaliśmy je na pamięć. 
Same próby – po kilka godzin w kościele, gdzie nie wiadomo ile łącznie kiedyś czasu spędziliśmy razem, o różnych dziwnych porach i w bardzo różnych na przestrzeni lat składach – były niesamowite, mimo że przede wszystkim męczące dla mnie, jako że dodatkowa sprawa po zwykłym dniu pracy. Niesamowita sprawa – wszystko się w tej mojej rodzinnej parafii zmieniło, tylko kościół ten sam. I worek wspomnień związanych raz z tym miejscem, dwa z tymi ludźmi. A gdzieś w tym wszystkim – takie „dzięki, Jezu” za ten dar, że choć grać nie umiem praktycznie na niczym, to dał ten głos i pozwolił z niego taki dobry użytek robić. 
W piątek, dzień przed ślubem, wpadłem na Mszę świętą do katedry. Kurczę, jak za dawnych czasów – tylko przy ołtarzu, obok mnie, dzieciaki jakieś takie młode, że w sumie niewiele starsze od mojego Domika. I co? Bóg ma poczucie humoru – 25-lecie ślubu. Kazań proboszcza fanem nie jestem, ale to bardzo mi się podobało. Bo mówił dość prosto o miłości i zwycięstwie ludzi, którzy z perspektywy ćwierćwiecza mogą powiedzieć teraz: udało się, wygraliśmy tę miłość w sobie i to życie. Razem z rodziną, przyjaciółmi, trójką synów. Piękne. 
Sama Msza ślubna wyszła idealnie – w ogóle. Choć, oczywiście, próba przed pozostawiała pewne wątpliwości, jak to będzie. Ks. Tomek odprawiał ostatecznie sam, ks. Krzysiek nie dotarł (uroki wiejskiego probostwa, jak zastępstwa nie znajdzie…). Kazanie było takie jego – ja to nazywam, może nieco ironicznie, „co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem” – i też obudziło wiele wspomnień, bo on sam nawiązywał do wielu rzeczy i czasu, jaki w tej parafii spędził. On tuż po święceniach (wow! to już 15 lat), my akurat jako kandydaci do bierzmowania zaczynaliśmy grać. Dużo spólnych chwil, wyjazdów (łażenie po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, pierwsze kroki pielgrzymki rowerowej na Jasną Górę – dzisiaj olbrzymiego przedsięwzięcia), spotkań towarzyskich. Kawał życia, po prostu. Tu on się uczył kapłaństwa – a my dojrzewaliśmy, ucząc się siebie, dochodząc do tego, co kto chce w życiu robić, a przy tym spotykaliśmy się w tym oliwskim Jakubku na mszach najpierw młodzieżowych, potem akademickich. Może to zabrzmi jak slogan, ale takie duszpasterstwo, jak nasze – na ile widzę i słyszę, jak tam czasami wracam – już nie powstało. Z jednej strony miło, z drugiej – szkoda, przecież i księża i ludzie młodzi są, parafia działa, więc w czym jest problem?
Młodzi byli bardzo opanowani, i widać, że strasznie się cieszyli. Z uwagą słuchali z jednej strony o tym, jakie ich małżeństwo powinno być, aby było dobre, ale też jakie na pewno czasami będzie, bo przecież każdy z nas jest tylko człowiekiem, ze wszystkimi tego konsekwencjami. To były słowa proste – ale chyba takie powinni słyszeć zakochani, narzeczeni czy wreszcie ci, którzy zamierzają sobie przysięgać i wiązać węzłem małżeńskim – bo mam wrażenie, że im mądrzej się mówi, tym więcej jest nieporozumień, tym mniej odbiorca rozumie i tym więcej jest pustych frazesów zamiast mówienia o podstawach, o tym, co najważniejsze. Ty, ja i Bóg. Razem połączeni miłością z tego samego źródła – od Niego – pochodzącą, którą mamy sobie nawzajem doskonale wyrażać i w której jesteśmy powołani, aby wzrastać. Przechodzenie od motyli w brzuchu, zauroczenia i zakochania do dojrzałej miłości – tak, po prostu tego, co przychodzi (a nie, jak mówią, „zostaje” jakby to była jakaś tragedia), kiedy fajerwerki się kończą i zaczyna życie z całą jego prozą. Nic w tym trudnego, że człowiek odmienia słowa „miłość” i „kocham” przez wszystkie przypadki, kiedy jest fajnie i magicznie prawie – sztuką jest tę miłość odnajdywać w sobie, kiedy przychodzi wspólne życie, rodzina, dom, dzieci. Ta prawdziwa miłość jest dopiero wtedy, dopiero wtedy ją poznajemy, zauważamy i uczymy się nią żyć – rezygnując z różnych zachcianek, egoizmu, na rzecz tego, aby ta druga połówka była szczęśliwa, aby moje szczęście nie było sobie gdzieś tam obok kosztem jej szczęścia, ale żeby nasze szczęścia odnajdywały się w sobie i tworzyły razem nasze wspólne szczęście. Dla mnie wręcz urocze były też słowa, w których kaznodzieja wprost ostrzegał teściów przed wtrącaniem się w życie młodych (heh, mam wrażenie, że to w kontekście mamy Agi – ale może się mylę? :)) – że mają posłuchać, kibicować i towarzyszyć, ale nigdy się nie wtrącać, bo rozgrzeszenia nie dostaną 🙂 

Oczywiście, nie obyło się bez emocji – kiedy ks. Tomek nagle w połowie obrzędu małżeństwa wymyślił śpiewanie czegoś, o czym zapomniał nas uprzedzić 🙂 Cóż, potem przyznał się, że zrobił to celowo. Świetny sposób błogosławienia obrączek – Agnieszka je trzymała w dłoni, a Tomek podtrzymywał od dołu jej dłoń. Sami sobie nawzajem poślubieni, przyjęli ten zewnętrzny znak, który o tej przysiędze ma przypominać. To jest proste jak drut – po co jest obrączka? Właśnie po to, żeby człowiek – jak mu głupoty po głowie chodzą (jemu, jej) – spojrzał na ten kawałek żelastwa na palcu i się opamiętał. Właśnie dlatego wypisujemy tam najczęściej swoje imiona i datę ślubu. Żeby pamiętać o tym, że ślubowałem, i komu ślubowałem. 
A potem – zabawa do rana, w gronie ludzi, spośród których z niektórymi nie rozmawiałem od lat pewnie ok. 10. Bardzo fajne doświadczenie. Znowu, dużo wspomnień, fajnych rzeczy w pamięci – a równocześnie zrobiło się nad tak naprawdę dwa razy tyle, bo większość już z żonami/mężami, nieliczni z sympatiami. Życie zaskakuje i toczy się dalej, dość szybko, ale daje właśnie takie momenty, kiedy człowiek w fajnym gronie może powspominać. 
Nie wiedziałem, co młodym powiedzieć w formie życzeń – więc podparłem się wierszykiem o. Knabita, który zresztą jest na blogu: „Człowiek się z człowiekiem spotkał, / Bóg sam drogę wskazał. / Oto nowa życia zwrotka, / Człowiek się z człowiekiem spotkał. / Można śmiało dalej kroczyć / Serce niosąc światu w darze – / Człowiek się z człowiekiem spotka – / Bóg sam drogę wskaże”. Życzyliśmy im, żeby z tego – nieprzypadkowego, bo przez Niego zainspirowanego, spotkania wypłynęło dla nich i ich zakładanej rodziny samo dobro, szczęście i miłość. To ich nowa życia zwrotka i tylko od nich zależy, jaka ona będzie – a my będziemy kibicować, żeby z tego wyszedł przebój 🙂 
I jeszcze jedno – tak na marginesie. Już pomijając to wszystko u góry – co spotkało mnie w bardzo konkretnym momencie życia i czego nie mogę chyba odczytywać inaczej, jak pewnego znaku i kopa od Niego – pojawiły się ostatnio problemy finansowe. I co? I nic. Jakby dosłownie z nieba spadło – nie dużo, ale tyle, że wystarczyło. Przypadkowo, można powiedzieć, ale przypadków nie ma – szczególnie jak jakiś urząd oddaje ci pieniądze 🙂 W tym kontekście – warto poczytać w archiwum GN – był nie tak dawno tekst o tym, że nie ma nic złego w modlitwie o pieniądze, o ile chodzi o środki na sprawy ważne i istotne, a nie widzimisię. Popieram w pełni i mogę powiedzieć – to działa 🙂

Po prostu konsekwencja

Faryzeusze przystąpili do Jezusa i chcąc Go wystawić na próbę, pytali Go, czy wolno mężowi oddalić żonę. Odpowiadając zapytał ich: Co wam nakazał Mojżesz? Oni rzekli: Mojżesz pozwolił napisać list rozwodowy i oddalić. Wówczas Jezus rzekł do nich: Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych napisał wam to przykazanie. Lecz na początku stworzenia Bóg stworzył ich jako mężczyznę i kobietę: dlatego opuści człowiek ojca swego i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało. Co więc Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela! W domu uczniowie raz jeszcze pytali Go o to. Powiedział im: Kto oddala żonę swoją, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo względem niej. I jeśli żona opuści swego męża, a wyjdzie za innego, popełnia cudzołóstwo. Przynosili Mu również dzieci, żeby ich dotknął; lecz uczniowie szorstko zabraniali im tego. A Jezus, widząc to, oburzył się i rzekł do nich: Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie, nie przeszkadzajcie im; do takich bowiem należy królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego. I biorąc je w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je. (Mk 10,2-16)
Wyjątkowo niepoprawny politycznie fragment, z ubiegłej niedzieli. Jak można – przecież jak się ludzie rozmyślą, to co stoi na przeszkodzie, żeby się rozwiedli i radośnie poszli, każde w swoją stronę? Jak człowiek otworzy co lepsze czasopismo „górnych lotów”, to i przeczytać może o trendzie na party rozwodowe. Świętowanie – ale czego?!?
 
Jezus przypomina tu istotę tego podstawowego ze wszystkich powołań – z całym szacunkiem dla bezżennych (grupa druga) i duchownych (grupa trzecia), nie mniej ważnych, jednak gdyby wszyscy nagle poszli w ich kierunku, ludzkość po prostu by wyginęła – powołania do miłości, małżeństwa i rodzicielstwa. Dwoje ludzi, z różnych środowisk, rodzin, tradycji, czasami i społeczności – odtąd już tylko razem, we dwoje, zapatrzeni w siebie i zarazem wpatrzeni w ten sam kierunek, cel, z których miłości powstaje nowe życie – mały człowiek, który także lat kilkanaście (albo nieco więcej) podejmie decyzję o tym, jak spożytkuje swoje życie.
 

Co więc Bóg złączył, tego człowiek niech nie rozdziela! W dzisiejszych czasach niektórym te słowa brzmią jak kolejna groźba. Ani to groźba, ani kolejna. Po prostu zwrócenie uwagi, zasygnalizowanie, przypomnienie – pamiętaj, czego się podejmujesz, jakiego wyboru dokonujesz, komu przysięgasz. Małżeństwo sakramentalne to nie tyle przysięga Bogu złożona – co współmałżonkowi, w obliczu Boga i wspólnoty Kościoła. Bogu może być co najwyżej przykro, że człowiek tej przysiędze się sprzeciwia, że ją później łamie – ale całe zło i ból skierowane są ku tej drugiej osobie, bo to ona jest zdradzona, porzucona, w pewnym sensie okłamana (co do obietnicy trwałości małżeństwa). Nie wnikam tu w kwestie winy – która najczęściej pewnie jest gdzieś po środku, choć przecież nie zawsze. Bóg szanuje wybór człowieka – pragnąc mu błogosławić u progu małżeństwa – ale także przestrzega przed ciężarem gatunkowym zobowiązania, jakie człowiek na siebie przyjmuje. Decydujesz się – więc wytrwaj w tym do końca. Dlatego tak bardzo lubię, gdy podczas uroczystości ślubnych odczytuje się fragment ewangelii, w którym Jezus mówi, a wręcz wzywa: Wytrwajcie w miłości mojej! Wytrwajcie – ale i wy trwajcie.

 
To, że dalej jest mowa o dzieciach, to moim zdaniem nie przypadek. Widzę to w swoim małżeństwie. Jakim wielkim darem jest mały człowiek, który jest twoim dzieckiem! Ile razy, gdy mnie – albo jej – puszczają nerwy, mniej lub bardziej zasadnie, pojawia się albo myśl o malutkim, alboon sam w swojej malutkiej osobie przyjdzie, uśmiechnie się, przytuli… albo po prostu widać w jego oczkach wielkie niezrozumienie, dlaczego mama i tata się denerwują, mówią do siebie podniesionym głosem, i smutek, a czasami płacz. Wtedy serce boli. Wtedy człowiek się opanowuje. Żeby być dobrym rodzicem – trzeba umieć być dla dziecka, a więc postrzegać świat w pewien sposób właśnie jak ono, jak dziecko – prościej, bardziej jednoznacznie, prostolinijnie.
 
Na marginesie – w mojej parafii na mszy dziecięcej jest, przed rozpoczęciem komunii, bardzo fajny obrzęd – właśnie błogosławienia przez księdza dzieci, które są zbyt małe, aby przyjąć Jezusa do serca. Niektóre przybiegają same, inne przynoszą/przywożą w wózkach rodzice. Dokładnie to, o czym mówi Jezus – nakładanie rąk i błogosławienie 🙂

Wzór Ducha Świętego i kilka gorzkich słów o małżeństwie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec, jest moje. Dlatego powiedziałem, że z mojego weźmie i wam objawi. (J 16,12-15)
Kiedy ktoś mówi, że dogmat o Trójcy Świętej nie ma sensu albo jest to kwestia drugoplanowa, o mniejszym (lub żadnym znaczeniu) – warto, aby sięgnął m.in. do tego tekstu. Bo wynika z niego jasno, że tak nie jest – Jezusa, Jego misję i Jego słowa zrozumieć można jedynie przez pryzmat prawdy o Bogu Trójjedynym – Ojcu, Synu i Duchu. 
Ważny jest kontekst, sytuacja – to tzw. mowa pożegnalna, jaką Jezus wygłosił podczas Ostatniej Wieczerzy, a zatem w wieczór Wielkiego Czwartku. Zaryzykowałbym – streszczenie, podsumowanie i sedno tego, co głosił, nauczał przez całe 3 lata swojej działalności. Znamienne – znajdujemy ją tylko u Jana. Długi i piękny tekst, ciągnący się bodajże od 13 rozdziału ewangelii janowej. Tekst, który liturgia Kościoła w częściach serwuje nam od jakiegoś czasu (o niektórych jego częściach pisałem ostatnimi czasy) – i dobrze, bo jego bogactwo jest wielkie.

Ktoś może zapytać – czego takiego znieść nie mogli ci, do których Jezus mówił tamte słowa? Odpowiem może nieco przekornie – nie tyle, czego znieść nie mogli, ale dlaczego znieść nie mogli. W kontekście tego, co działo się dalej, jakie było zachowanie uczniów od momentu pojmania Jezusa w Ogrodzie Oliwnym (zatem praktycznie bezpośrednio po wygłoszeniu tej mowy) do chwili Zesłania Ducha Świętego, można powiedzieć – nie mogli znieść, bo nie byli uzbrojeni przez Jezusa mocą z wysoka, nie posiadali daru Parakleta-Pocieszyciela. Tego Ducha im brakowało. Tak jak w matematyce – mieli wszystkie dane pod nosem, wypowiedziane słowa i obietnice, po prostu nie potrafili podstawić ich do odpowiedniego wzoru. Tym wzorem było tchnienie Bożego Ducha. Tylko z Jego pomocą równanie prawdy o życiu człowieka, o tym dokąd prowadzi i jaką drogą winien iść, można rozwiązać prawidłowo, prawdziwie. 
To nie będzie już żadna nowa nauka, kolejne nowe przykazania, reguły – Duch Święty zstąpi, aby ugruntować, uporządkować i usystematyzować w sercach wierzących to wszystko, co przyniósł i dał im Zbawiciel, który podąża do Ojca. Misja Jezusa w momencie zmartwychwstania de facto została zakończona spektakularnym sukcesem. Pozostają jednak ci, którzy uwierzyli, najczęściej bardzo skonsternowani, nie wiedzący, co myśleć, co robić, jak żyć. Po to te objawienia Pana po zmartwychwstaniu, to kilkakrotne Pokój wam! i Nie bójcie się, to Ja jestem!, wspólne posiłki i dialogi. Żeby na nowo poznali Go, rozpoznali w Nim Tego, za którym poszli, który ich uwiódł i któremu uwieźć się pozwolili. 
Ten Duch to kolejny dar, przejaw miłości Boga. Niesamowite. Nie wystarczyło, że z miłości stworzył świat i człowieka na swoje podobieństwo. Gdy człowiek pogubił się tak, ze trudno było pogubić się bardziej, wysłał światu swojego Syna, który dla tych ludzi umarł i zmartwychwstał. I na tym nie kończy – chcąc, aby dzieło Syna trwało, posyła Pocieszyciela, Ducha Prawdy, by z Jego tchnieniem ludzie tą prawdą przyniesioną przez Syna Bożego żyli. 
>>>
Ja rozumiem – stwierdzenie, że rozwiodło się przeze mnie pół firmy jest powodem do dumy z zawodowego punktu widzenia dla prawnika. Ok, zgoda. Doprecyzowując – rozwiodło pokojowo, bez wieloletnich procesów, publicznego (z udziałem dzieci) prania brudów itp. Tym lepiej. Sukces zawodowy – skądinąd kolejni przychodzili po pomoc w tym zakresie nie z innego powodu jak z uwagi na polecenie przez wcześniejszego klienta. 
No tak. Tylko czy rozwód w ogóle może być powodem do dumy? Moim zdaniem, z punktu widzenia człowieka naprawdę wierzącego, katolika – nie. I nie bardzo wyobrażam sobie siebie, o ile uda mi się uzyskać uprawnienia korporacyjne, jako pełnomocnika w sprawie rozwodowej. Chyba, że w roli tego, który – wbrew woli czy partykularnemu interesowi klienta – będzie za wszelką cenę starał się doprowadzić do zgody i uniknąć orzeczenia rozwodu. 
To cytat z jednej z osób z pracy. Druga – w rozmowie, aż zdziwiłem się, szczerej, choć znamy się krótko – właśnie przeprowadza się do świeżo wynajętego mieszkania. Żeby była jasność – jest to osoba w związku małżeńskim, młoda zresztą, staż małżeński lat powiedzmy ze 3. Powód? Bo już nie daje rady. Bo ma dość, bo się ciągle kłócą. Pociągnięta za język – bo ma nadzieję, że to zmotywuje drugą stronę, aby zgodzić się (albo wręcz zainicjować samemu) starania w kierunku rozwodu. Masakra. Brakuje odwagi, aby usiąść i porozmawiać – trudno, jeśli tak uważa, to taka szczerość zawsze będzie lepsza niż takie pokrętne podpuszczanie czy niedomówienia – i powiedzieć wprost, że czas się rozstać; co więcej – próbuje spowodować, aby działania podjęła druga strona. Brak cywilnej odwagi to minimalne określenie. 
Czy dzisiaj już nikt nie traktuje serio tego, czym ma być małżeństwo? Na dobre i na złe – w życiu, a nie w nazwie średniej jakości serialu w TVP. Do śmierci. Żadną sztuką jest być razem, jak kolorowo, ładnie, wszystko się układa, same sukcesy – to chyba każdy potrafi. Sztuką jest wytrzymać ze sobą w miłości kilkadziesiąt lat, przez problemy, kłótnie, spory, znoszenie własnych słabości, przebaczanie. Dzisiaj, o zgrozo, małżeństwo traktowane jest jako zwykły kontrakt, czyli praktycznie tylko z punktu widzenia prawa cywilnego – umowa. Składasz oświadczenie woli – wstępujesz w związek. Coś nie wyjdzie – zbieram zabawki, rozwód, i po sprawie. Bo przestaliśmy do siebie pasować, bo trzeba umieć przyznać, że coś się zmieniło. A może po prostu trzeba umieć, a przede wszystkim chcieć, zawalczyć o drugą osobę? Ale stawiając na pierwszym miejscu swoje potrzeby i zachcianki – fakt, raczej się nie uda. 

Wy-trwajcie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Trwajcie w miłości mojej! Jeśli będziecie zachowywać moje przykazania, będziecie trwać w miłości mojej, tak jak Ja zachowałem przykazania Ojca mego i trwam w Jego miłości. To wam powiedziałem, aby radość moja w was była i aby radość wasza była pełna. To jest moje przykazanie, abyście się wzajemnie miłowali, tak jak Ja was umiłowałem. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Wy jesteście przyjaciółmi moimi, jeżeli czynicie to, co wam przykazuję. Już was nie nazywam sługami, bo sługa nie wie, co czyni pan jego, ale nazwałem was przyjaciółmi, albowiem oznajmiłem wam wszystko, co usłyszałem od Ojca mego. Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili i by owoc wasz trwał, aby wszystko dał wam Ojciec, o cokolwiek Go poprosicie w imię moje. To wam przykazuję, abyście się wzajemnie miłowali. (J 15,9-17)
Ten tekst jest mi bardzo bliski. Nie tylko dlatego, że jest piękny sam w sobie. To słowa, które wybraliśmy z żoną do naszej liturgii ślubnej. Czas leci szybko, niebawem 2 lata miną od tamtej sierpniowej soboty. 

Bo miłość ludzka to nie tylko chemia, motyle w żołądku czy zwierzęcy magnetyzm i sama przyjemność – choć wielu tak dzisiaj chce miłość rozumieć, coś takiego miłością nazywać. Prawdziwa miłość między dwojgiem ludzi to przede wszystkim miłość miedzy mężczyzną a kobietą. Niby oczywiste? Dla mnie, i zakładam że dla większości, tak – ale to, co widać naokoło pokazuje, że nie dla wszystkich, i niektórzy uważają, że miłość jest możliwa w konfiguracji każdy z każdym.  
Prawdziwa miłość ludzka to odzwierciedlenie miłości Boga do człowieka, jakby obraz tej miłości. Jezus mówi wprost – jak Ojciec, jak ja, tak i wy macie się miłować. Mamy trwać w tej miłości – nie tylko miłości samych siebie, co w miłości, która jest następstwem i twórczą realizacją miłości Bożej. Miłość między ludźmi może przetrwać tylko, gdy jest zakorzeniona w miłości Bożej. Tylko taka miłość będzie prawdziwa. Co więcej – tylko taka miłość będzie niosła prawdziwą radość, nie tylko gdy jest lekko, łatwo i przyjemnie, ale także gdy pojawią się w życiu trudności i problemy, co jest naturalne i normalne (a udawanie, że zawsze będzie kolorowo to po prostu nieodpowiedzialność i oderwanie od rzeczywistości).
Jaka jest prawdziwa miłość? Przede wszystkim trwała. Miłość to oddanie życia i ofiarowanie samego siebie dla drugiego, ukochanego, człowieka. Spalanie się dla niego w codziennym życiu. Miłość to fascynacja, ciągły zachwyt, zdobywanie się nawet w małżeństwie każdego dnia (zamiast monotonii) – ale także przyjaźń, która miłość po prostu ubogaca. 
Miłość to wybór drogi miłości i wierność wyborowi – bodajże św. Augustyn tak powiedział. Jesteśmy powołani do miłości – niektórzy miłości realizowanej w powołaniu zakonnym lub kapłańskim, ale większość poprzez zakładanie rodziny, gdy odnajdziemy ukochaną osobę. To jest wybór, jaki proponuje nam Bóg. On nie narzuca osoby, nie narzuca czasu. Mamy pełną wolność i swobodę – niektórzy dopiero u schyłku życia odnajdują drugą połówkę. Bóg wybiera nas do tego, abyśmy byli szczęśliwi w swojej drodze, w swoim unikalnym i wyjątkowym życiu. A owoc tej miłości między dwojgiem ludzi? Nowy człowiek, ukochane dziecko, które w miłości rodziców wzrasta i dojrzewa, otoczone ich opieką i troską.
Tak, może upraszczam – bo mówię tylko o miłości w kontekście relacji między dwojgiem ludzi, między docelowo małżeństwem. Ten tekst tylko do takiej płaszczyzny i takiego rozumienia się nie ogranicza – mówi o najważniejszym przykazaniu, przykazaniu miłości drugiego człowieka, bezwarunkowym, nie tylko w kontekście małżonka czy miłości życia. Jednak w tej chwili w moim życiu najbardziej odczytuję to znaczenie. W końcu, już pewnie jakoś w przeciągu tygodnia, nasza rodzina się powiększy – a do tego tekst ewangelii ślubnej…
Zastanawiam się tylko, czemu zapamiętałem kawałek tego tekstu w formie Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem. Wytrwajcie w miłości mojej!?

Kto, z kim i po czyjej stronie – wyrzucanie palcem Boga czy Złego?

Gdy Jezus wyrzucał złego ducha niektórzy z tłumu rzekli: Przez Belzebuba, władcę złych duchów, wyrzuca złe duchy. Inni zaś, chcąc Go wystawić na próbę, domagali się od Niego znaku z nieba. On jednak, znając ich myśli, rzekł do nich: Każde królestwo wewnętrznie skłócone pustoszeje i dom na dom się wali. Jeśli więc i szatan z sobą jest skłócony, jakże się ostoi jego królestwo? Mówicie bowiem, że Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy. Lecz jeśli Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy, to przez kogo je wyrzucają wasi synowie? Dlatego oni będą waszymi sędziami. A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda. Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. Gdy duch nieczysty opuści człowieka, błąka się po miejscach bezwodnych, szukając spoczynku. A gdy go nie znajduje, mówi: Wrócę do swego domu, skąd wyszedłem. Przychodzi i zastaje go wymiecionym i przyozdobionym. Wtedy idzie i bierze siedem innych duchów złośliwszych niż on sam; wchodzą i mieszkają tam. I stan późniejszy owego człowieka staje się gorszy niż poprzedni. (Łk 11,15-26)

Na początku dzisiejszej ewangelii, Jezus używa argumentacji, która powinna trafić do każdego, a szczególnie do tych wszystkich, którzy racjonalnie, rozkładając na części pierwsze, naukowo chcą podejść do kwestii wiary, istnienia Boga czy w końcu tego: jest ten Jezus Mesjaszem, czy nie jest. Pozory – pozorami, udawanie – udawaniem – ale wewnętrzna sprzeczność nigdy nie może stanowić podstawy budowania czegokolwiek, czy to przez Boga (ale On takimi metodami nie posługuje się), ani przez człowieka, zatem także przez Złego.

Piękny argument (prawniczy prawie :D) – skoro Jemu, Jezusowi, zarzucali, że mocą władcy demonów wyrzucał złe duchy z opętanych, to czemu analogicznie nie podchodzili do tego, co robili – z ich rodzin, wspólnot, miast, wsi wywodzący się – uzdrowiciele i kapłani? Im byli wdzięczni, okazywali podziw i szacunek – bezkrytycznie podchodząc do tego, czyją mocą i w czyim imieniu tego dokonywali (no właśnie…). Jezusa – wyzywali od najgorszych. Jak to czasem w życiu bywa – prawda okazuje się dokładnie odwrotna niż to, na co wskazując pozory i ocenianie drugiej osoby na ich podstawie.

Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza. No właśnie, mnie to trochę dziwi. Bo nie tak dawno, w nieco innym fragmencie padły słowa jakby odwrotne:

Wtedy Jan rzekł do Niego: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie.  Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami. (Mk 9, 38-40)

Chociaż… Właściwie, to zgadza się. Dzisiaj Jezus mówi o tym, że kto nie działa w Jego imię – działać musi w imię tego, który jest Jego przeciwnikiem, czyli Złego. A w tym zacytowanym fragmencie z Marka, mówiąc Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami Jezus mówił o tym, że jeśli ktoś – nie chodząc (dosłownie) z Nim i Jego uczniami działa w Jego imię, nie będzie mógł od razu działać w imię Złego.

Proste, prawda? 🙂

Ostatni fragment dzisiejszego tekstu jest także bardzo ciekawy – choćby ze względu na to, że jest…Czym? Najpewniej, o ile nie pierwszym, to jednym z pierwszych, skróconym bardzo, podręcznikiem demonologii (nauka Kościoła o Szatanie), wskazówkami dla pierwszych (i nie tylko) egzorcystów. I co najważniejsze – dowodem, wprost (choć na przykładzie pokazanym) z ust Jezusa, dla tych wszystkich niedowiarków, którzy ułatwiają Złemu zadanie, wpychając go między bajki dla niegrzecznych dzieci i mitologię. Tak, właśnie dzięki temu tak łatwo Zły działa i tak skutecznie – bo dzisiaj mało kto wierzy (nie, nie w niego :]) w to, że on w ogóle istnieje, że działa, zwodzi i kusi. Trzeba się mieć na baczności.

Pięknie – dzisiaj na rannej mszy, niewiele osób w kościele, pewni państwo obchodzili 49. rocznicę zawarcia sakramentu małżeństwa. Cieszyłem się po pierwsze dlatego – że wytrwali. Tacy ludzie, szczególnie od momentu mojego ślubu, są dla mnie inspiracją, motywacją i dowodem – że można wytrwać razem dosłownie całe życie, do późnej starości. Cieszyłem się także dlatego, że to swoje eucharystyczne dziękczynienie Bogu za to, co już było, i prośba o Jego błogosławieństwo na to, co będzie, nawet u schyłku pewnie już życia, miało miejsce w takk kameralnych warunkach – żadna pompatyczna uroczystość na sumie niedzielnej (żeby wszyscy sąsiedzi i pół parafii widziało), siedząc na środku kościoła przed ołtarzem, z Bóg wie jaką oprawą. Piękna prostota.

Może dlatego właśnie tyle małżeństw się rozlatuje, że ludzie za bardzo skupiają się na tym, co zewnętrzne, na pozorach, na opakowaniu i oprawie – że zapominają o tym, co najważniejsze, co pozwala być razem, trwać, kochać się coraz mocniej (chociaż też inaczej – w sposób bardziej dojrzały)? A nawet, jeśli formalnie się nie rozlatują – nie dochodzi do rozwodu, separacji – to żyją obok siebie, w tym samym domu, a każdy chodzi swoimi drogami, obok siebie…

A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Królestwo Boże w nas jest. Nie samo z siebie – ale dzięki łasce Boga, którą otrzymaliśmy w sakramencie chrztu. A nawet – zaryzykowałbym stwierdzenie – ci, którzy z jakiś tam przyczyn Boga chrześcijańskiego nie znają, Dobra Nowina do nich nie dotarła, a żyją w sposób prawy, kochając i szanując innych, w zgodzie ze swoim sumieniem i z drugim człowiekiem. I od nas zależy, czy ten dar wykorzystamy, czy go zmarnujemy. Syn Boży umarł za każdego z nas i to zbawienie ma być darem. Tylko trzeba chcieć ten dar przyjąć.

ZADANIE DOMOWE – MAŁŻEŃSTWO

W sobotę, po przedpołudniowym krzątaniu się po domu, po południu spotkaliśmy się z A., J., B. i K. Panie zadecydowały, że najbardziej potrzebnym im do szczęścia jest zobaczenie trzeciej części Zmierzchu, zatem na tenże film udaliśmy się do kina. Czytać – nie czytałem książek, pozostałe dwa filmy – widziałem, i miałem o nich dość negatywne zdanie (nudne po prostu strasznie). 
Po filmie postanowiliśmy usiąść w knajpce nieopodal kina, i nacieszyć się nieco swoim towarzystwem, no i pięknym wieczorem letnim. Ludziów było wszędzie pełno, ale nie tak strasznie, jak by się mogło wydawać – jako że większość ruszyła tłumnie na przedostatni dzień Openera. I tak siedzieliśmy, gadaliśmy, podjadaliśmy łososia w czymś-tam-bardzo-aromatycznym, ja zjadłem kurczaka po chińsku z (!!!) ryżem. Panie wlewały w siebie drineczki, ja pozwoliłem sobie na piwka sztuk dwa. 
Dyskusja nieco o pracy była, a potem zeszła na tematy bardziej prywatne. W pewnym momencie uświadomiłem sobie paradoks sytuacji. Siedzimy w piątkę. B – rozwódka, mąż ją wiele lat temu zostawił z małymi dziećmi, które sama wychowała. K – zamężna, mały synek, ale na najlepszej drodze do rozwodu (mąż podobno nie chce się zgodzić). J – zamężna, mała córeczka, czekająca tylko na oddanie jej mieszkania, żeby wziąć rozwód z mężem. No i my we dwoje z małżonką – szczęśliwi, zakochani, niespełna rok po ślubie (tak, rocznica już za niecałe 2 m-ce!). 
Mąż J., jak mówiła, nawet wierzący był mocno – co podobało się jej moherowym rodzicom (J. jest zdystansowana do Kościoła – pewnie po części brak dobrej woli, a po części przykre doświadczenia z delikatnie mówiąc dziwnymi duchownymi i zakonnicami, nie dziwię się jej). Dziwak, fakt, jak to informatyk. Potem zaczął się bawić w jakieś medytacje. Próbowała go od tego odciągać, bezskutecznie. Z jednej strony – dobrze, zdrowa żywność, skuteczne metody leczenia ziołami. Z drugiej – tendencja do teorii spiskowych, drażliwość, egoizm. 
I co? Jakiś czas temu okazało się, że z ich wspólnej kasy zaczął pożyczać (tak twierdził) znajomej duże kwoty pieniędzy. Nawet bardzo duże. Bez wiedzy czy zgody żony. Do tego dość obcesowe i negatywne traktowanie ich córeczki. Moim zdaniem, ta dziewczynka potrzebuje psychologa. Ostatnio okazało się, powiedziała komuś, co dotarło do J., że się boi taty. Po konsultacji w przedszkolu – pani jednoznacznie potwierdziła, że dziecko boi się ojca, co było widać w jej nastawieniu do niego, w kontekście nastawienia do matki, i zachowania w stosunku do innych dzieci. 
Jest szansa, że rozejdą się bez wojen. J. chce rozwodu z winy męża i pozbawienia go władzy rodzicielskiej… na co ten bez krzyku się godzi. Ja nie wiem, moim zdaniem on się cieszy – bo ma problem z głowy, co powiedział wprost. Kredyty pospłacają, J. da sobie radę z pieniędzmi, jakie mąż będzie płacił na córeczkę. Sam powiedział podobno, że on już nie jest ojcem. Masakra. Facet, który zachowuje się gorzej niż mały chłopiec. Zero honoru, zero prób walki o związek. Potrafi jeszcze pytać żonę, czemu nosi obrączkę, skoro się rozwodzą. I zaproponować seks – skoro mieszkają razem; jak się nie zgodziła i z przekory zapytała, czy by jej zapłacił za seks – on, zamiast się opanować… zapytał, ile miałby zapłacić. 
K., mniej więcej równolatka J. Mąż dość dziwny, natarczywy, nachalny – widziałem go ze dwa razy na imprezie. Żyli normalnie, całkiem dobrze. K. mówi, że w pewnym momencie podzielił ich majątek – cały – na pół. Tylko że ona miała swój majątek odrębny – darowizny, spadki – ale jemu nie przeszkadzało, to też podzielił. Rodzinny wypad do kina z ich synkiem – pewnie. Czy może po małego przyjechać? Nie, nie da rady. K. go zabrała, i pojechali do kina. Mąż przyszedł… z dzieckiem obcej kobiety. Żeby rodzinnie było. 
Czy on może odebrać czasami małego ze szkoły albo podwieźć K. gdzieś? Pewnie. Za 30 zł. On jest dobrym ojcem – zabierze małego ze swoją mamą na wakacje, pewnie. Czy K. może jechać? Tak, za 500 zł, po kosztach. A K. go jeszcze broni – bo w przeciwieństwie do męża J., on ma dobre kontakty z ich synem, dobrze się bawią razem, mały lubi ojca. K. ma dość, ale mówi, że mąż nie chce dać rozwodu.
Nie wiem, może ja jakiś nie z tej epoki jestem – ale ja tego nie rozumiem. O ile wiem – wszyscy oni mieli śluby w kościele.Przysięgali sobie – nawet jak nie przed Bogiem – miłość, wierność i uczciwość. Takie ma być małżeństwo także niesakramentalne, a sakramentalne tym bardziej. Co się stało? Gdzie się to wszystko popsuło? Czego zabrakło?
I w tych okolicznościach, całkiem świeżo po takim spotkaniu, z żoną obejrzeliśmy wczoraj Księżnę Saula Dibba z Keirą Knightley w roli głównej. Przypadek? Nie wiem. Bardzo w temacie. Dramat małżeństwa, tylko że w XVIII-wiecznej Wielkiej Brytanii. 
Nie chcę bronić mężów w obydwu przypadkach – bo nie o to chodzi. Nie znam ich za dobrze, ale na ile miałem styczność – niestety, to jak dziewczyny opisują ich, jest prawdą. Egoizm? Tak. Znudzenie? Pewnie tak – skoro obydwoje panowie już sobie znaleźli nowe sympatie. Brak dojrzałości? Na pewno – z rozmów nt. jednego z nich ewidentnie wynika, że kobieta, z którą zdradza i dla której zostawia żonę czyha tylko na jego pieniądze, bo nawet… jego przewodniczka duchowa z sekty mu to tłumaczyła – nic, nie słuchał, zaślepiony. Przejedzie się.
Ludzie idą dzisiaj na łatwiznę w każdym zakresie. Wierność? Tak – dopóki jest fajnie, miło, dobrze. Jak już potrzeba wyrzeczeń – dla niej, dla wszystkich, dla dziecka – gdy nie jest tak spokojnie i sielsko, jak to się kiedyś wydawało, jak są problemy, albo trudniejszy czas – nie, ja się na to nie piszę, ja się wycofuję. Masz pretensje? Ale o co? Nie tak miało być. Było dobrze – byłem z tobą. Nic z tego nie będzie – wiesz, nie możemy się unieszczęśliwiać, żyć ze sobą na siłę, trzeba być wolnym, iść za pragnieniami – itp, itd. Skoro się da rozwieźć – można – to co za problem? 
Czy wina jest też po stronie pań w tych konkretnych przypadkach? Nie wiem. Wydaje mi się, że nie. Żal mi ich. Zaraz rozwalą się ich rodziny. I może one same będą uważały, że tak będzie lepiej – dla nich, dla dzieci – ale faktem jest, że to odciśnie swój ślad najbardziej na dzieciach. One też tych pewnie ok. 10 lat z mężami, niedługo już byłymi, nie wymażą z pamięci. Bo przecież nie zawsze tak źle było. Kiedyś było pięknie, zakochali się, planowali całe życie ze sobą – więc czego zabrakło, że z całego życia starczyło wszystkiego tylko na 10 lat?
Trudno się dziwić kryzysowi wartości w każdej sferze, skoro wszystko wali się już w domach, w rodzinach. Nie pochodzimy znikąd, nie wchodzimy w dorosłe życie jako te carte blanche – mamy swoje doświadczenia i pamięć tego, co i jak było w domu. Czy chcemy, czy nie – żyjemy podobnie, o ile nie tak samo. Choć czasem nieświadomie. Naśladujemy rodziców – tak to już jest (tak, sam przekonałem się o tym – żona mi uświadomiła, jak w negatywny sposób naśladuję zachowania ojca – za co jestem jej bardzo wdzięczny, bo miała rację). 
A skoro rodziny się rozlatują – to ludzie w takich środowiskach wychowani, jakie mają przykłady, na czym mają budować? Rodzice się rozwiedli – to dziecko ma jasny przykład: nie wyjdzie ci w związku, to się rozwiedziecie. Przecież to nic złego – rodzice też się rozwiedli. Może i dobrze – nigdy nie wiadomo, jak to będzie, a tak jest zawsze wyjście awaryjne, rozwiązanie problemu. 
Małżeństwo nie jest problemem. Małżeństwo to największy dowód miłości, jaki jeden człowiek może dać drugiemu. To nic innego jak ofiara mojego życia, które daję małżonce mojej – żeby ona ze mną, ja z nią, byli do końca życia. Czy będzie dobrze, czy źle. I wtedy, gdy się będzie układało, i wtedy gdy będzie się waliło. W kwiecie młodości, i w sile wieku gdy sił będzie mało i przyjdą pewnie ograniczenia z tym wiekiem związane. Na zawsze. Do końca, tak długo jak dane nam będzie iść przez życie. 
Nie do momentu, aż się sobą znudzimy. Nie do momentu, gdy odnajdziemy (kolejną) swoją jedyną prawdziwą miłość. Nie wtedy, gdy znudzimy się jazgotem dziecka w domu. Nie wtedy, gdy coraz trudniej będzie utrzymać może i większą niż to się planowało rodzinę. Bo jak ktoś ma takie nastawienie – to niech nie niszczy życia innych, powie wprost: nie piszę się na żadne związki, i sprawa jasna. A nie – tak, kocham cię, a po kilku latach rozwód. Bo się nie zrozumieliśmy. Bo mieliśmy inne potrzeby. A może po prostu nie chciałeś widzieć innych potrzeb niż swoje własne, egoistyczne popędy?
Nie można zapomnieć – osobny dramat to sytuacje, gdy jest pełna dobra wola z jednej strony,  usiłowanie naprawy związku, a drugi z małżonków po prostu chce odejść, rozwodu, i odejść z kimś innym. Co może jedna osoba? Niewiele. Nie zmusi drugiej do pozostania. Co wtedy, gdy nie ma ze strony tej osoby żadnej winy? Niestety, nauka Kościoła i tak nakazuje życie w samotności – aby nie cudzołożyć, nie wiązać się – nie złamać przysięgi wierności. No tak, ale złożonej osobie, która ją złamała i sama odeszła. To jest problem. I straszna sytuacja dla tych, którzy pozostali sami – bez swojej winy. 
Co Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela. Kto ślubował – słyszał te słowa, wypowiedziane do siebie i wybranka serca, ale też jako przypomnienie tym wszystkim, którzy w dniu ślubu byli przy nas. Miłość to też zadanie na życie. Powołanie – być dla siebie nawzajem, prowadzić siebie przez życie, czuwać, troszczyć się o siebie. 
Wczoraj w Ewangelii była mowa o posłaniu uczniów jak owce między wilki. Proboszcz w kazaniu bardzo pięknie podkreślił – to nie byli apostołowie. To byli świeccy, tych 72 posłanych. Tacy jak my. Myśl nasuwa mi się jedna – czy czasami takim posłaniem między wilki nie jest  niekiedy nawet małżeństwo? Może być. Właśnie wtedy, gdy się wali. Właśnie wtedy, gdy jest źle, gdy druga strona nie wykazuje nic dobrej woli, kłamie, zdradza, okrada… Nadstawić drugi policzek? Tak uczy Jezus. Z drugiej strony – policzki mamy tylko dwa. Ale przysięga nadal obowiązuje.
Ale to wszystko nie zwalnia z obowiązku dochowania tego, co ślubowaliśmy sobie. Bez względu na to, ile lat, kłamstw, zdrad małżeńskich wstecz to było. Jesteśmy sobie dani i zadani. Takie zadanie domowe w miłości. Na całe życie. Tylko że tego jednego nie da się od kogoś ściągnąć. Je trzeba odrobić samemu. Inaczej, jak z miłości, po prostu się nie uda. Jak się rozwali – to właśnie przez jej brak. I nigdy nie będzie tak, że to tylko druga strona była winna.