Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz jeszcze znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec, jest moje. Dlatego powiedziałem, że z mojego weźmie i wam objawi. (J 16,12-15)
Kiedy ktoś mówi, że dogmat o Trójcy Świętej nie ma sensu albo jest to kwestia drugoplanowa, o mniejszym (lub żadnym znaczeniu) – warto, aby sięgnął m.in. do tego tekstu. Bo wynika z niego jasno, że tak nie jest – Jezusa, Jego misję i Jego słowa zrozumieć można jedynie przez pryzmat prawdy o Bogu Trójjedynym – Ojcu, Synu i Duchu.
Ważny jest kontekst, sytuacja – to tzw. mowa pożegnalna, jaką Jezus wygłosił podczas Ostatniej Wieczerzy, a zatem w wieczór Wielkiego Czwartku. Zaryzykowałbym – streszczenie, podsumowanie i sedno tego, co głosił, nauczał przez całe 3 lata swojej działalności. Znamienne – znajdujemy ją tylko u Jana. Długi i piękny tekst, ciągnący się bodajże od 13 rozdziału ewangelii janowej. Tekst, który liturgia Kościoła w częściach serwuje nam od jakiegoś czasu (o niektórych jego częściach pisałem ostatnimi czasy) – i dobrze, bo jego bogactwo jest wielkie.
Ktoś może zapytać – czego takiego znieść nie mogli ci, do których Jezus mówił tamte słowa? Odpowiem może nieco przekornie – nie tyle, czego znieść nie mogli, ale dlaczego znieść nie mogli. W kontekście tego, co działo się dalej, jakie było zachowanie uczniów od momentu pojmania Jezusa w Ogrodzie Oliwnym (zatem praktycznie bezpośrednio po wygłoszeniu tej mowy) do chwili Zesłania Ducha Świętego, można powiedzieć – nie mogli znieść, bo nie byli uzbrojeni przez Jezusa mocą z wysoka, nie posiadali daru Parakleta-Pocieszyciela. Tego Ducha im brakowało. Tak jak w matematyce – mieli wszystkie dane pod nosem, wypowiedziane słowa i obietnice, po prostu nie potrafili podstawić ich do odpowiedniego wzoru. Tym wzorem było tchnienie Bożego Ducha. Tylko z Jego pomocą równanie prawdy o życiu człowieka, o tym dokąd prowadzi i jaką drogą winien iść, można rozwiązać prawidłowo, prawdziwie.
To nie będzie już żadna nowa nauka, kolejne nowe przykazania, reguły – Duch Święty zstąpi, aby ugruntować, uporządkować i usystematyzować w sercach wierzących to wszystko, co przyniósł i dał im Zbawiciel, który podąża do Ojca. Misja Jezusa w momencie zmartwychwstania de facto została zakończona spektakularnym sukcesem. Pozostają jednak ci, którzy uwierzyli, najczęściej bardzo skonsternowani, nie wiedzący, co myśleć, co robić, jak żyć. Po to te objawienia Pana po zmartwychwstaniu, to kilkakrotne Pokój wam! i Nie bójcie się, to Ja jestem!, wspólne posiłki i dialogi. Żeby na nowo poznali Go, rozpoznali w Nim Tego, za którym poszli, który ich uwiódł i któremu uwieźć się pozwolili.
Ten Duch to kolejny dar, przejaw miłości Boga. Niesamowite. Nie wystarczyło, że z miłości stworzył świat i człowieka na swoje podobieństwo. Gdy człowiek pogubił się tak, ze trudno było pogubić się bardziej, wysłał światu swojego Syna, który dla tych ludzi umarł i zmartwychwstał. I na tym nie kończy – chcąc, aby dzieło Syna trwało, posyła Pocieszyciela, Ducha Prawdy, by z Jego tchnieniem ludzie tą prawdą przyniesioną przez Syna Bożego żyli.
>>>
Ja rozumiem – stwierdzenie, że rozwiodło się przeze mnie pół firmy jest powodem do dumy z zawodowego punktu widzenia dla prawnika. Ok, zgoda. Doprecyzowując – rozwiodło pokojowo, bez wieloletnich procesów, publicznego (z udziałem dzieci) prania brudów itp. Tym lepiej. Sukces zawodowy – skądinąd kolejni przychodzili po pomoc w tym zakresie nie z innego powodu jak z uwagi na polecenie przez wcześniejszego klienta.
No tak. Tylko czy rozwód w ogóle może być powodem do dumy? Moim zdaniem, z punktu widzenia człowieka naprawdę wierzącego, katolika – nie. I nie bardzo wyobrażam sobie siebie, o ile uda mi się uzyskać uprawnienia korporacyjne, jako pełnomocnika w sprawie rozwodowej. Chyba, że w roli tego, który – wbrew woli czy partykularnemu interesowi klienta – będzie za wszelką cenę starał się doprowadzić do zgody i uniknąć orzeczenia rozwodu.
To cytat z jednej z osób z pracy. Druga – w rozmowie, aż zdziwiłem się, szczerej, choć znamy się krótko – właśnie przeprowadza się do świeżo wynajętego mieszkania. Żeby była jasność – jest to osoba w związku małżeńskim, młoda zresztą, staż małżeński lat powiedzmy ze 3. Powód? Bo już nie daje rady. Bo ma dość, bo się ciągle kłócą. Pociągnięta za język – bo ma nadzieję, że to zmotywuje drugą stronę, aby zgodzić się (albo wręcz zainicjować samemu) starania w kierunku rozwodu. Masakra. Brakuje odwagi, aby usiąść i porozmawiać – trudno, jeśli tak uważa, to taka szczerość zawsze będzie lepsza niż takie pokrętne podpuszczanie czy niedomówienia – i powiedzieć wprost, że czas się rozstać; co więcej – próbuje spowodować, aby działania podjęła druga strona. Brak cywilnej odwagi to minimalne określenie.
Czy dzisiaj już nikt nie traktuje serio tego, czym ma być małżeństwo? Na dobre i na złe – w życiu, a nie w nazwie średniej jakości serialu w TVP. Do śmierci. Żadną sztuką jest być razem, jak kolorowo, ładnie, wszystko się układa, same sukcesy – to chyba każdy potrafi. Sztuką jest wytrzymać ze sobą w miłości kilkadziesiąt lat, przez problemy, kłótnie, spory, znoszenie własnych słabości, przebaczanie. Dzisiaj, o zgrozo, małżeństwo traktowane jest jako zwykły kontrakt, czyli praktycznie tylko z punktu widzenia prawa cywilnego – umowa. Składasz oświadczenie woli – wstępujesz w związek. Coś nie wyjdzie – zbieram zabawki, rozwód, i po sprawie. Bo przestaliśmy do siebie pasować, bo trzeba umieć przyznać, że coś się zmieniło. A może po prostu trzeba umieć, a przede wszystkim chcieć, zawalczyć o drugą osobę? Ale stawiając na pierwszym miejscu swoje potrzeby i zachcianki – fakt, raczej się nie uda.