Liczą się czyny, a nie tytuły i nazwy

Jan przywołał do siebie dwóch spośród swoich uczniów i posłał ich do Pana z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? Gdy ludzie ci zjawili się u Jezusa, rzekli: Jan Chrzciciel przysyła nas do Ciebie z zapytaniem: Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać? W tym właśnie czasie wielu uzdrowił z chorób, dolegliwości i uwolnił od złych duchów; oraz wielu niewidomych obdarzył wzrokiem. Odpowiedział im więc: Idźcie i donieście Janowi to, coście widzieli i słyszeli: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia i głusi słyszą; umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię. A błogosławiony jest ten, kto we Mnie nie zwątpi. (Łk 7,18b-23)
Bardzo ładne uzupełnienie tekstu niedzielnego. A właściwe – jego logiczna kontynuacja. W końcu Jan zapowiada Mesjasza, i pewnie sam już rozumiał, kogo nad Jordanem w czasie chrztu wskazał mu Duch Święty. Mając świadomość epokowości tego wydarzenia, chce się jednak upewnić. I robi to w najbardziej prosty możliwy sposób – chce zapytać samego zainteresowanego. Kim Ty jesteś? 
Pewnie Jezus, czy to jako Syn Boży, czy po prostu człowiek który dokonywał takich a nie innych, nie da się ukryć – spektakularnych, dzieł, mógł użyć tutaj słów, w których jakoś tryumfalnie opisał by sam siebie czy też przedstawił wysłannikom Jana. Nic takiego nie ma miejsca. Znają Go z imienia, wiedzą kim jest. Nie odpowiada wprost. Żadne „tak, to ja”, czy „tak, ja nim jestem” jak odpowie kilka lat później Piłatowi. Powołuje się nie tyle na swój autorytet – do którego jako Bóg-Człowiek ma przecież pełne prawo – ale na czyny, jakich dokonał. Uzdrawia ślepych, kalekich, oczyszcza trędowatych, przywraca słuch głuchym. Przy tym w Jego działaniu nie ma za grosz wyrachowania, dumy, chęci zaspokojenia ambicji, żądzy popularności, które pewnie prędzej czy później ujawniły by się w wypadku oszustów. Widzi człowieka, kocha go i dlatego chce zarazić jego cierpieniom. Absolutnie bezinteresownie. Z miłości.
I tylko to tajemnicze zdanie na końcu. Błogosławiony, kto we Mnie nie zwątpi. Ono rozwiewa wątpliwości. Żyjący Bóg nie przedstawia się wprost, jak kiedyś np. Mojżeszowi, nawet w formie słownej zagadki. Potwierdza tylko – ten, który Mnie słucha, dobrze wybrał i podąża właściwą drogą. Jego błogosławieństwem stanie się Ten, który czeka na każdego u kresu drogi jego życia. A na nas – już niedługo, bliżej – w belejemskiej stajence.

Dobra czy radosna?

Pojawił się człowiek posłany przez Boga – Jan mu było na imię. Przyszedł on na świadectwo, aby zaświadczyć o światłości, by wszyscy uwierzyli przez niego. Nie był on światłością, lecz posłanym, aby zaświadczyć o światłości. Takie jest świadectwo Jana. Gdy Żydzi wysłali do niego z Jerozolimy kapłanów i lewitów z zapytaniem: Kto ty jesteś?, on wyznał, a nie zaprzeczył, oświadczając: Ja nie jestem Mesjaszem. Zapytali go: Cóż zatem? Czy jesteś Eliaszem? Odrzekł: Nie jestem. Czy ty jesteś prorokiem? Odparł: Nie! Powiedzieli mu więc: Kim jesteś, abyśmy mogli dać odpowiedź tym, którzy nas wysłali? Co mówisz sam o sobie? Odpowiedział: Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską, jak powiedział prorok Izajasz. A wysłannicy byli spośród faryzeuszów. I zadawali mu pytania, mówiąc do niego: Czemu zatem chrzcisz, skoro nie jesteś ani Mesjaszem, ani Eliaszem, ani prorokiem? Jan im tak odpowiedział: Ja chrzczę wodą. Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała. Działo się to w Betanii, po drugiej stronie Jordanu, gdzie Jan udzielał chrztu. (J 1,6-8.19-28)
Adwent, wbrew pozorom, to trudny czas. Dlaczego? Bo na każdym kroku – samym sobie i wszystkim wokół – staramy się udowodnić, że jesteśmy samowystarczalni, potrafimy zapewnić sobie sami wszystko co naprawdę jest potrzebne, nikt ani nic nie jest nam do szczęścia potrzebne. I jak tu, tak uczciwie, szczerze i autentycznie, oczekiwać Kogoś, kto okazuje się być jedyną prawdą, właściwą drogą i wiecznym życiem – czyli odpowiedzią na wszystkie pragnienia i porywy ludzkiego serca? Ciężko. Trzeba się zdecydować. 
Ewangelista zaczyna dzisiaj w miejscu, gdzie kończy się prolog do ewangelii Janowej, który usłyszymy – ci, którzy będą uczestniczyli we Mszy Świętej w dzień – w uroczystość Narodzenia Pańskiego, już za 2 tygodnie (J 1,1-18). O Światłości Kościół odczyta, gdy ta Światłość nadejdzie. Dzisiaj skupia swój wzrok na tym, który ową Światłość zwiastował – na Janie. Wielkim proroku, ostatnim Starego Przymierza (wbrew temu, jak zaprzecza dzisiaj, gdy zostaje zapytany o to czy jest prorokiem), a jednak nie o Światłości – lecz posłanym, by o Niej świadczyć. To dobitne potwierdzenie, rozróżnienie, w zestawieniu z zadawanymi Janowi dzisiaj wieloma pytaniami pokazuje, jak bardzo ludzie pragnęli i wyczekiwali Mesjasza. Jan dał nadzieję, że być może to właśnie On. 
Pytający chyba się zawiedli. Ani Mesjasz, ani Eliasz, ani prorok. Więc kto? Tylko tak naprawdę – Eliasz przyszedł, wypełnił swoją misję dawno i odszedł. Jaki miało sens czekanie na niego? Nierealnie, mijające się z rzeczywistością. Ludzie tak bardzo wyczekiwali obiecanego Zbawiciela, że chcieli Go zobaczyć tam, gdzie Go nie było. Np. w Janie. Trzeba jednak uważać – szukać szczerze i uczciwie, a nie za wszelką cenę dopasować swoje oczekiwania do człowieka, a może na odwrót, byle by tylko się zgadzało. Nie każdemu dane było żyć w czasach, gdy Mesjasz miał nadejść. Czy to znaczyło, że mieli sobie Go wymyślić albo obwołać Nim kogoś, kto do Jego wyobrażenia pasował? Nie. 
Jan był prorokiem doskonałym, żeby zapowiedzieć „tego, który pośrodku nich stał, a którego oni nie znali”, właśnie dzięki swojej bezkompromisowości, wręcz brawurze w napominaniu i wzywaniu do nawrócenia, także w formie piętnowania nadużyć władzy (co ostatecznie doprowadziło go do śmierci – jedyny przykład w historii Kościoła, gdzie wspomina się osobno zarówno narodzenie, jak i śmierć świętego). Mógł być odbierany jako dewocyjny dziwak, a jednak to właśnie w nim zajaśniała Światłość prawdziwa, która na świat przyszła – dzięki temu, że był przezroczysty, a nie skupiał się na własnym blasku, który wtedy by przesłonił Boga. Był bardzo… no właśnie. Wytrwały. Ktoś by powiedział – monotonny. Do znudzenia mówił o tym samym. Niby proste i oczywiste, a przede wszystkim fundamentalne sprawy – a ile z nimi problemów tamci mieli wtedy, i my dzisiaj mamy. Po ludzku może się wydawać, że nie spełnił swojego celu – bo czy „wszyscy uwierzyli przez niego”? Ci, którzy naprawdę chcieli – tak. W końcu tylko Jan wskazał Go po prostu palcem. Ten jest Mesjaszem. Dokładniej się nie dało. 
Nie sposób nie nawiązać do słów Izajasza z I czytania: „Duch Pana Boga nade mną, bo Pan mnie namaścił. Posłał mnie, by głosić dobrą nowinę ubogim, by opatrywać rany serc złamanych, by zapowiadać wyzwolenie jeńcom i więźniom swobodę; aby obwieszczać rok łaski Pańskiej” (Iz 61,1-2a). To jest sedno Jezusowej misji, którą Jan zapowiadał. A w tych słowach – kluczowe – wyzwolenie. Nie jakieś formalne, państwowe, w postaci rewolucji w Jerozolimie, ani też jakieś magiczne, metaforyczne. Wyzwolenie człowieka – wszystkich, każdego konkretnego, wtedy i dzisiaj – mnie i ciebie. Nie kiedyś w wieczności – tam nie będzie to już potrzebne. Tu i teraz. 
Gdyby tak zapytać przypadkowe osoby, załóżmy nawet – które zadeklarują się jako wierzący katolicy – po co Jezus przyszedł na świat i co chciał zdziałać, usłyszelibyśmy różne odpowiedzi, ale mniej lub bardziej sprowadzające się do tego, że nas zbawił, że dał przykazania. I w sumie się zgadza. Tylko z brzmienia tych słów pewnie mało by brzmiało, że to wszystko są wielkie i wspaniałe, a zarazem absolutnie darmo dane dary. Wielu ewangelie – serce Biblii – sprowadza do przypowieści, nauk, nakazów i zakazów. A to prawdziwe sedno, sens, jest tutaj właśnie, w słowach Izajasza: głosić dobrą nowinę ubogim, opatrywać rany serc złamanych, zapowiadać wyzwolenie jeńcom i więźniom swobodę, obwieszczać rok łaski Pańskiej.
To jest Ewangelia. εὐαγγέλιον, euangelion. Dobra Nowina? Tak. Ale bardziej pasuje – radosna nowina. Radosna, jak to oczekiwanie nasze adwentowe. 

Tyś moim wybranym ludzikiem

Ale teraz tak mówi Pan, Stworzyciel twój, Jakubie, i Twórca twój, o Izraelu: «Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim!(Iz 43, 1)
Króciutkie, znalezione dzisiaj w jutrzni uroczystości Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Wielka obietnica dana nie tylko – z imienia, nazwy – Narodowi Wybranemu, ale przecież każdemu, kto w prawdziwego Boga uwierzył czy uwierzy – wtedy, dzisiaj i później. 
Nie bój się – bo nie masz czego ani kogo się bać. Jedyna forma bojaźni, jaką powinien znać człowiek wierzący, to bojaźń pańska. Nie tyle strach, co życie w świadomości, że Bóg jest, daje nam tak wiele za darmo, ustala pewne (wcale nie niemożliwe do spełnienia) reguły. Bardziej świadomość serca, że On jest, pewnego rodzaju respekt wobec Niego – jednak nie jako żądnego krwi tyrana, ale wszechmogącego Ojca. 
Nie myśl, że jesteś jednym z prawie 7 już miliardów ludzików biegających po tej ziemi (nie licząc tych, których bieg przez życie już się zakończył), anonimowym, pionkiem, figurką. Jesteś jedyny, wyjątkowy, niepowtarzalny. Ze wszystkim swoimi wadami, słabościami, grzechami, pokusami jakim się poddajesz, upadkami jakich doznajesz, kalectwem, uzależnieniami – w tej unikalnej mieszance cech jesteś dla Niego tak samo ważny, jak każdy inny; a zarazem wyjątkowy, ukochany. Nie jako numerek na niekończącej się liście ludzi – ale znany po imieniu, znany ze swoich pragnień, marzeń i możliwości. 
Czy można się czegokolwiek obawiać w życiu, gdy przy mnie jest Bóg, dla którego jestem tak cenny?

Szczery do bólu Pokrzepiciel

Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie. (Mt 11,28-30)
Ten tekst może się wydawać nieco dziwny, mimo że krótki. 
W pierwszym zdaniu – Jezus kolejny raz kieruje wyjątkowo szczere, proste i dotykające serca, zaproszenie. Piękne przez to, że tak rozbrajające. Choć jest Królem królów i Panem panów, władcą świata i przyległości – zaprasza do siebie jak druh, dobry przyjaciel i powiernik. Ten, który czeka, szczególnie wtedy, gdy jest źle. Jakby wiedząc, że ludzie najczęściej skierują się do Niego w myśl przysłowia „jak trwoga, to do Boga”, nie wcześniej. Ale nadal kocha, i czeka. Nie obiecuje złotych gór i bezproblemowego życia – ale pokrzepienie, to którego człowiekowi tak naprawdę potrzeba, choć może się wydawać, ze rozwiązanie jest inne i w zasięgu ręki tylko własnymi siłami, bez pomocy. 
Jednak już w drugim zdaniu nie tyle stawia warunek, co doprecyzowuje. Nie jest złotą rybką, która wszystko wyprostuje i załatwi. Wybór Jego jako Pana i Zbawiciela to wybór konkretnego sposobu bycia, punktów odniesienia, wartości. Mamy uczyć się być tak, jak On – przed sobą, wobec innych i dla innych. Z takim jarzmem, jakie On nakłada, jednemu takie a drugiemu inne. Ani lepsze, ani gorsze – po prostu własne i jak każdy z nas, niepowtarzalne. Nigdy zbyt wielkie – zawsze na miarę moich możliwości (nie mylić z lenistwem, w świetle którego „nic się nie da”). Ukojenie serc, spokojne serce będzie miał tylko ten, którego serce będzie pokorne i ciche. Nie oznacza to bynajmniej uległości i ustępstw – chodzi o formę, a nie zasady. Żeby mieć rację nie trzeba być tym najgłośniejszym, najbardziej widzialnym i najczęściej cytowanym. W dzisiejszym świecie, niestety, powtarza się i odmienia na wszystkie sposoby głupoty – głos rozsądku i wołanie o poszanowanie dla spraw najważniejszych i świętych po prostu ginie w tym bezmyślnym jazgocie. 
Możemy wymyślać i nakładać na siebie różne jarzma i brzemiona. Możemy robić z siebie męczenników, gloryfikować swoje poświęcenia i wyczyny. Jednak tak naprawdę lekkimi i słodkimi okażą się tylko te jarzma i brzemiona, które będą prawdziwe, nie z własnego wymysłu i nadania, ale z Bożej woli. Tylko te się liczą.

Prostowanie polskich dróg serc

Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym. Jak jest napisane u proroka Izajasza: Oto Ja posyłam wysłańca mego przed Tobą; on przygotuje drogę Twoją. Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Jemu prostujcie ścieżki. Wystąpił Jan Chrzciciel na pustyni i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów. Ciągnęła do niego cała judzka kraina oraz wszyscy mieszkańcy Jerozolimy i przyjmowali od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając przy tym swe grzechy. Jan nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a żywił się szarańczą i miodem leśnym. I tak głosił: Idzie za mną mocniejszy ode mnie, a ja nie jestem godzien, aby się schylić i rozwiązać rzemyk u Jego sandałów. Ja chrzciłem was wodą, On zaś chrzcić was będzie Duchem Świętym. (Mk 1,1-8)
To już 2 niedziela, wyjątkowo krótkiego w tym roku adwentu, prawie półmetek (sobota 3. tygodnia adwentu to już wigilia Narodzenia Pana). Czas szybko leci, dynamiczna ewangelia przedstawia dzisiaj głównego adwentowego bohatera – można powiedzieć, Jezusowego kuzyna, Jana zwanego Chrzcicielem. My także nabieramy rozpędu w tych świątecznych przygotowaniach – mam tylko nadzieję, że wewnętrznych, układając w sersu pewne sprawy i nade wszystko tam robiąc porządek, a nie biegając od jednej wystawy do innej. Trwając w tym adwentowym klimacie radosnej zadumy – a nie tylko próbując jakoś przetrwać ten zakupowy szał.
Jan to postać niezmiernie ciekawa. O ile już jego narodzeniu towarzyszyły wydarzenia co najmniej dziwne i niezrozumiałe – bo czy normalnym jest, że staruszka rodzi dziecko? – o tyle później pewnie ludzie o tych okolicznościach zapomnieli i nic nie wskazywało, aby wyrastający chłopiec miał do odegrania jaką ważną rolę. Bóg patrzy inaczej i bardzo często wskazuje człowiekowi drogę, która wydawać mu się może dziwna i niezrozumiała. Zmusza do kreatywności, improwizacji. Tak właśnie staje się z Janem. Janem – nie ukrywajmy – nieco dziwnym nawet jak na tamte czasy, skoro „nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a żywił się szarańczą i miodem leśnym”. Można by powiedzieć – ekscentryczny (nawiedzony lekko?) charyzmatyczny kaznodzieja. Wielu takich było. 
Przyciągał bardzo ludzi. Owszem, w dużej mierze z tzn. marginesu. Schodzili do niego i pytali – co robić, co czynić? W odpowiedzi nie słyszeli moralizowania górnolotnego, a proste rady – nie kłam, nie kradnij, dziel się tym co masz, pomagaj potrzebującemu. Zacznij od małych spraw, wtedy gdy za jakiś czas weźmiesz się za większe, masz szansę, że ci się uda. Proste, prawda? Przy okazji – to dobry pomysł na dobieranie postanowień adwentowych – nie ilość, ale jakość i wykonalność. Lepiej skupić się na czymś małym i odnieść sukces, niż rzucać się z przysłowiową motyką na księżyc, i nie dać rady. 

Jan jakby dojrzewał na pustyni – miejscu bardzo znamiennym, biorąc pod uwagę historię Narodu Wybranego. Oni jako całość dojrzewali tam przez 40 lat, aby dotrzeć do Kanaan. W pustyni człowiek lepiej słyszy, więcej widzi. Musi wykazać się czujnością, nie może przestać czuwać. Wreszcie – na pustyni nic ani nikt nie odwraca uwagi od Boga. Umiera to, co pozorne, plastikowe, tandetne i kruche. Zostaje to, co najważniejsze. Oczywiście, są pokusy, wręcz się pewnie wzmagają. Tak, jak u nas dzisiaj – pójść np. na rekolekcje adwentowe, zerwać się z wyra na roraty, pójść na adorację, czy po prostu bezmyślnie poleżeć na kanapie przed tv czy monitorem komputera? Na pustyni albo poddasz się pokusom złego i odpadniesz, albo uświadomisz sobie własną słabość i grzeszność, które Bóg wypełni swoim miłosierdziem. Jest ciągle czas. Bóg, czekający na pustyni, jest cierpliwy, ma czas.
Pierwsza niedziela adwentu upłynęła pod znakiem czuwania, druga stawia przed nami pewne zadanie. Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Jemu prostujcie ścieżki. Przygotować w pewnego rodzaju, ale potrzebnym, egoiźmie – bo skupiając się na sobie. Tak, nie moralizując innym, wytykając wszystkie możliwe (i te urojone, przy okazji, też) potknięcia i błędy. Przygotować swoje poletko, swój ogródek – i, jak Jan, wiedzieć, kiedy się wycofać. Zgromadził wokół siebie sporo ludzi, udzielał im chrztu z wody – ale wiedział, że nie na nim się to kończy, że za nim idzie większy, mocniejszy. On sam tylko przygotowywał grunt Panu. 
To także zadanie dla nas – uporządkować, co się da, i zaprosić w ten porządek Boga, aby go zagospodarował i nadał mu sens. Cytując x Artura Stopkę – nie tak, jak „prostowanie” dużej części polskich dróg, niech to nie trwa jak budowa autostrad Na dobry początek – porządny rachunek sumienia, szczera spowiedź, postanowienie o np. cotygodniowym sumiennym pełnym uczestniczeniu w Eucharystii. Tylko wtedy Słowo, które ponownie przyjdzie na świat, będzie miało szansę stać się Ciałem także we mnie.

Upór i wiara – a może tylko wiara?

Gdy Jezus przychodził, szli za Nim dwaj niewidomi którzy wołali głośno: Ulituj się nad nami, Synu Dawida! Gdy wszedł do domu, niewidomi przystąpili do Niego, a Jezus ich zapytał: Wierzycie, że mogę to uczynić? Oni odpowiedzieli Mu: Tak, Panie! Wtedy dotknął ich oczu, mówiąc: Według wiary waszej niech wam się stanie! I otworzyły się ich oczy, a Jezus surowo im przykazał: Uważajcie, niech się nikt o tym nie dowie! Oni jednak, skoro tylko wyszli, roznieśli wieść o Nim po całej tamtejszej okolicy. (Mt 9,27-31)
Upór jest bardzo wskazany – co dobitnie pokazuje ten obrazek. Upór w rzeczach ważnych i istotnych, precyzując. My lubimy upierać się i dywagować, kłócić się godzinami nad pierdołami, sprawami drugo- i dalszorzędnymi, przekrzykiwać się jako specjaliści we wszelkich dziedzinach, o których często w ogóle nie mamy pojęcia. I jednocześnie – ustępować pola w sprawach naprawdę istotnych, kluczowych; może nie po ludzku, ale w perspektywie wieczności. 

Jezus nie pyta o to, skąd przychodzisz, co robiłeś dotąd, czy marnowałeś swój czas i możliwości, czy byłeś egoistą, złodziejem, pijakiem, narkomanem. Jezus widzi i docenia, gdy człowiek szuka u niego pomocy, i jest w tym poszukiwaniu uparty. A poza tym – gdy wierzy. Zresztą, tak naprawdę – te dwie kwestie to jedno i to samo. Poszukiwanie Jezusa i uparte zawracanie Mu głowy – oni osobiście, my dzisiaj w modlitwie – to przecież nic innego jak stawanie przed Nim w cichości serca na modlitwie właśnie. 
Żadnych czary-mary, żadnych wielkich słów, powoływania się na bóstwo czy daną od Boga Ojca moc i władzę nad tym, co ziemskie. Czy wierzycie? Tak. Skoro wierzycie – to niech Bóg udzieli wam łaski według tego, jaka ta wasza wiara jest. Prościej chyba się już nie da. 
Nic dziwnego, że pobiegli i opowiadali o tej sytuacji wszystkim i wszędzie. Trudno taką radość z uzdrowienia ukrywać czy zachować tylko dla siebie. Ważne, że ta sytuacja otworzyła im oczy. I to nie tylko oczy ciała, ale oczy duszy. Trudno o piękniejszy dowód, że wiara ma sens, niż taka sytuacja. Tylko trzeba uwierzyć, i iść za tym Jezusem, zawracając Mu głowę, do skutku. Długo nie odpowiada? Na pewno nie. Może po prostu za dużo gadasz, a za mało słuchasz. Albo tego, co On mówi, nie chcesz usłyszeć – dawno już zaradził twej prośbie i uleczył to, co najważniejsze, tylko ty tego nie widzisz.
>>>
Mam trzy intencje modlitewne, dla wszystkich którzy chcą pomóc modlitwą:
  • za małą Olę, bratanicę koleżanki, u której zdiagnozowano białaczkę
  • za moją mamę, która ciągle choruje, ciągle ma gorączkę, i od poniedziałku znowu trafia do szpitala
  • za siostrę koleżanki z pracy, u której właśnie zdiagnozowano bardzo niebezpiecznego guza mózgu.

Straszne, o ostatnim dowiedziałem się dosłownie 5 minut temu. Dlatego tym bardziej proszę.

Pozornie roztropne budowanie

Jezus powiedział do swoich uczniów: Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. Każdego więc, kto tych słów moich słucha i wypełnia je, można porównać z człowiekiem roztropnym, który dom swój zbudował na skale. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony. Każdego zaś, kto tych słów moich słucha, a nie wypełnia ich, można porównać z człowiekiem nierozsądnym, który dom swój zbudował na piasku. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i rzuciły się na ten dom. I runął, a upadek jego był wielki. (Mt 7,21.24-27)
To dopiero! Wielu pewnie by się uniosło „świętym” oburzeniem. Że co – że ja nieroztropny? Przecież całe życie niczym innym, jak roztropnością pod jej niby to synonimem kalkulacją się posługuję. Liczę, kalkuluję, prognozuję, rachuję. Szkoda, że nie w odniesieniu do tego, co trzeba. Szkoda, że tylko kasę, zyski, kontakty, wizytówki i numery telefonów osób które mogą coś „załatwić”, odznaczenia, tytuły naukowe, dyplomy i ordery. Żeby tak ładnie wyglądać, żeby sąsiedzi w pas się kłaniali, żeby być tym autorytetem do którego ludzie się odnoszą, który pytają o znanie. Ideał, mąż stanu, człowiek sukcesu. 

I o przysłowiowy kant pewnej części ciała można to potłuc. Żadna to roztropność – a wręcz jej przeciwieństwo. Pozorne budowanie domu na skale, podczas gdy naprawdę wznosi się, może i Bóg wie jak wielką twierdzę, ale na piachu czy w bagnie. Nie trzeba wcale wielkich ulew, występujących z brzegów nurtów rzek czy wichury, żeby szlag ją trafił. Wystarczy, jak w takiej grze, wyjąć jedną cegiełkę, ot, gdzieś w fundamentach czy nawet niekoniecznie. Już coś zaczyna nie grać. Spójność zostaje zachwiana. A za chwilę – wszystko runie. I ten upadek jest nie tyle wielki dla samej takiej twierdzy, co dla tego, kto ją tak misternie i zupełnie bez sensu wznosił. Upadek dumy, pychy, własnego ego. Upadek, z którego samemu bardzo trudno jest się podnieść. Adwent to piękny czas, żeby zrozumieć że nie zawsze chodzi o to, żeby samemu i wbrew wszystkim, na pokaz – ale o wiele lepiej i sensowniej z kimś, razem, w dobrym celu. Z Bogiem, na przykład. Najlepszy z możliwych. 
Z tym domem budowanym na skale to jest tak, że nie wygląda spektakularnie. Po prostu człowiek, który go – nawet nieświadomie – wznosi jest sumienny, odpowiedzialny, prawy, prawdziwie roztropny (nie jak roztropek budujący na piachu), i gromadzi te rzeczy, które nie tyle ładne, błyszczące, kosztowne, bajeranckie i szpanerskie, co po prostu naprawdę wartościowe. Jednak nie mierząc po ludzku, tylko Bożą miarą, którą kiedyś każdego z nas zmierzą. Dopiero wtedy – i tego zadziwienia, a zarazem sukcesu, każdemu życzę – człowiek ze zdziwieniem stwierdzi, że udało mu się zbudować całkiem solidny dom, na porządnych fundamentach. Nie – mówiąc, a – robiąc.