Strach (na) i wróble

Jezus powiedział do swoich apostołów: Nie bójcie się ludzi. Nie ma bowiem nic zakrytego, co by nie miało być wyjawione, ani nic tajemnego, o czym by się nie miano dowiedzieć. Co mówię wam w ciemności, powtarzajcie na świetle, a co słyszycie na ucho, rozgłaszajcie na dachach! Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle. Czyż nie sprzedają dwóch wróbli za asa? A przecież żaden z nich bez woli Ojca waszego nie spadnie na ziemię. U was zaś nawet włosy na głowie wszystkie są policzone. Dlatego nie bójcie się: jesteście ważniejsi niż wiele wróbli. Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. (Mt 10,26-33)

Żeby zrozumieć te pierwsze słowa – jakby wezwanie do odwagi – trzeba uświadomić sobie, że chrześcijanin z definicji jakby musi być człowiekiem sprzeciwu. Nie dla zasady i wobec wszystkiego – ale w sposób sensowny i uzasadniony, wobec pewnych trendów, mód, kierunków. Szkoda czasu i miejsca na strach – dla Boga to pikuś, mały pikuś. Dzisiaj w sposób najmniej szkodliwy przejawia się to w prześmiewaniu, próbach marginalizowania wartości chrześcijańskich i przedstawiania ludzi wierzących jako kato-talibów, oszołomów i idiotów. Dalej następuje eskalacja, gdzie dochodzi do walki – bardzo często nierównej z wykorzystaniem brudnych i nieuczciwych metod, najczęściej z użyciem manipulacji i kłamstw – z ludźmi i konkretnymi działaniami, mimo że najczęściej są one po prostu dobre, a zarzuty wyssane z palca. Jakie to nasze… Nie mam argumentów, więc swój bunt uzewnętrznię w formie agresji. Bez sensu, ale widowiskowo. 
Z jednej strony jesteśmy tylko jednym z wielu Bożych stworzeń, które chodzą po tym świecie – z drugiej zaś jesteśmy wyjątkowi, bo jesteśmy Jego ukochanymi dziećmi. Dlatego się o nas troszczy – nie o dobrobyt doczesny, ale także o to, żebyśmy wiedzieli i umieli rozróżnić, czego się bać nie warto, a co faktycznie może zagrozić. Jak można takiemu Bogu zarzucić, że się o nas nie troszczy – skoro tu mówi wprost o tym, że dosłownie policzył włosy na naszej głowie? (podchwytliwe – ok, a co z łysymi?). Każdy z nas w swój jedyny i indywidualny sposób jest dla Boga wyjątkowy, najważniejszy. Tu jest nasza prawdziwa wartość i nie ma co tracić czasu i energii na potwierdzenie jej na świecie, uznając działania po prostu bez sensu za przejaw dziwnie rozumianej odwagi. Pewnie, mogę i zdarzy się, że się boję – ale im bardziej, tym bardziej powinienem zrozumieć, że On niczego się nie boi i stoi przy mnie. Więc co mi może zagrozić? 
No właśnie. On się przyznał do Jezusa (obrazek mocno na czasie w kontekście mundialu) – a jak to jest ze mną? Przede wszystkim trzeba zrozumieć – dla każdego to będzie coś innego. Tu nie ma co przykładać jakiejś jednej uniwersalnej miarki. To tak nie działa. Każdy z nas żyje i funkcjonuje w konkretnych swoich warunkach, z własnymi problemami i grzechami, i trudno tutaj wszystkich oceniać w ten sam sposób. Dalej, to zależy – przed kim mam się przyznać. Mama i tata, rodzeństwo? Ludzie ze szkoły czy uczelni? Współpracownicy, kontrahenci? Wreszcie mąż, żona, dzieci? A duchowny – ksiądz, siostra, zakonnik? Ilu nas jest – tyle pewnie jest wariantów. 
Jedno jest pewne – jeśli to nasze „przyznawanie się” ma wymiar stricte i wyłącznie niedzielno-świąteczny (niech stracę, Boże, masz tę godzinkę, jakoś wytrzymam…), odpalam Bogu „Jego” żeby mieć spokój i sumienie nie gryzło, czasami wpadnę do kościoła z okazji ślubu, chrzcin, no i obowiązkowa święconka (bo co by sąsiedzi powiedzieli…) – to nie tędy droga, szkoda zachodu mojego i własnej głupoty, żeby myśleć, że Bogu to jest na cokolwiek potrzebne. Nie jest, nigdy nie było ani nie będzie. 
Nie ma gotowej uniwersalnej formuły – jak dobrze dać świadectwo, jak zaświadczyć o Bogu. Im dłużej chodzę po tym świecie (ok, długo to to może nie jest…), tym bardziej jestem pewien, że takie rzeczy się czuje, że to jest kwestia jakiejś tam wewnętrznej wrażliwości. Po prostu w danej sytuacji wiesz, że powinieneś się zachować – co zaczynasz rozumieć najczęściej tym mocniej i bardziej, jeśli jednak tego nie zrobiłeś, okazałeś się za miękki. Trudno, zdarza się – i zdarzy jeszcze nie raz. Walcz z tym i staraj się, aby następnym razem było lepiej. Wysil się i spróbuj o Nim zaświadczyć. Nie gadaniem – żadna sztuka. Robieniem. Tym, co przemawia najmocniej – przykładem. 

Głupota starego i mądrość maleństwa

Po wyjściu stamtąd podróżowali przez Galileję, On jednak nie chciał, żeby kto wiedział o tym. Pouczał bowiem swoich uczniów i mówił im: Syn Człowieczy będzie wydany w ręce ludzi. Ci Go zabiją, lecz zabity po trzech dniach zmartwychwstanie. Oni jednak nie rozumieli tych słów, a bali się Go pytać. Tak przyszli do Kafarnaum. Gdy był w domu, zapytał ich: O czym to rozprawialiście w drodze? Lecz oni milczeli, w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy. On usiadł, przywołał Dwunastu i rzekł do nich: Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich! Potem wziął dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy je ramionami, rzekł do nich: Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje mnie, lecz Tego, który Mnie posłał. (Mk 9,30-37)

Ile razy to jest tak, że słuchamy – a nie rozumiemy. Bo coś wydaje się trudne, albo po prostu mi się nie chce. I w tym samym działaniu nie ma jakby nic złego, problem polega na tym, co jest konsekwencją – że energii i odwagi brakuje przede wszystkim na to, aby zapytać Tego, który jest odpowiedzią na wszystko. W ten jakże absurdalny sposób mistrzowsko utrudniamy sobie życie, próbując własnymi siłami, opierając wszystko na rozumie i jakże ludzkich do bólu kalkulacjach, dotrzeć do zrozumienia tego, czego nie rozumiemy. Efekty bywają niestety opłakane. 
Tak samo, jak uczniowie – którzy nie rozumieli tych słów Jezusa o męce, śmierci i zmartwychwstaniu. Pewnie od początku historii Kościoła ludzie zadają sobie pytanie – czy tak to musiało wyglądać? Nie wiemy tego i nie musimy wiedzieć, bo to tak naprawdę tylko Boga problem, przejaw Jego woli. Na pewno mógł zaplanować wszystko w swojej wszechmocy kompletnie inaczej – ale nastąpiło to jednak właśnie tak i koniec. I Jezus w swojej boskiej naturze był tych spraw świadomy – co nie przeszkadzało, aby jako tak samo człowiek był po prostu przerażony, czego apogeum miało miejsce w Ogrodzie Oliwnym (świetnie pokazane w „Pasji” Gibsona). Uczniowie – już nie. Nie rozumieli tego przed, ale także bezpośrednio po wydarzeniach Triduum – czego najlepszym dowodem jest obrazek de facto ucieczki z Jerozolimy do Emaus, bo tak to trzeba by nazwać po imieniu. „A myśmy się spodziewali…” – wszystko jasne, ludzka kalkulacja. A nie tędy droga. Wiara polega właśnie na tym, aby – nie tylko gdy pięknie, słońce za oknem i motyle w brzuchu, ale właśnie także gdy trudno, brudno, ciemno i niewiele rozumiem – powierzyć to wszystko Jemu i prosić, aby działał i prowadził nie najłatwiejszą, a najlepszą z dróg. 
Nic dziwnego, że jak przyszło co do czego, to nie tylko nie rozumieli, co skupiali się na – za przeproszeniem – pierdołach, a w tym wypadku… pobili się o prymat w gronie Dwunastu. Znamy to? Można powiedzieć – z podwórka pewnie każdy, ale czy w dzisiejszych firmach i korporacjach jest inaczej? Kopanie po kostkach, lansowanie, wazeliniarstwo i dążenie do tego, żeby przypodobać się Komuś U Góry, kto może dać podwyżkę/nowy bajer firmowy/premię/cokolwiek innego będącego powodem do dumy i poczucia wyższości nad innymi. Tego nie ma u dzieci. Dzieci są zbyt prostolinijne, zbyt zwyczajnie autentyczne, żeby było na to miejsce. Im mniejsze dziecko, tym to lepiej widać. Autentyzm do bólu, z jednoczesnym bardzo mocnym wyczuleniem na to, co się do niego mówi, czy człowiek mówi prawdę, czy ściemnia i gada byle co (sam mam to przećwiczone, kiedy – w dobrym celu – próbuję synkowi wytłumaczyć, dlaczego nie dam mu jakiegoś łakocia, bo…). Żeby dziecko przyjąć, trzeba otworzyć serce i zapatrzeć się w dziecięcą prostotę. To perspektywa, która wielu z nas jest potrzebna – bo za bardzo sami sobie wszystko komplikujemy. Brakuje nam tego dziecięcego dystansu i zdrowego podejścia. 
W tym dziecięcego podejścia do spraw wiary – nie do końca umie jeszcze mówić, ale już własnymi słowami kieruje swoje słowa i wznosi serce ku Bogu. Pewnie na początku w jakiś banalnych sprawach, ale jakże bardzo podstawowych. Lubię słuchać dialogowanej modlitwy powszechnej na mszach dziecięcych – to, co najważniejsze, esencja. Za mamę i tatę, o zdrowie dla [kogoś bliskiego], za zwierzątko, itp. Nie jakieś mądre kipiące elokwencją słowa – ale to, co najbardziej leży na sercu; o czym my, starzy i mądrzy, tak często zapominamy. To jest najskuteczniejsza i najlepsza postawa przed Bogiem – po prostu, jak z serca i z ust płynie, spontanicznie. Na to właśnie czeka Bóg. Nie kiedyś, kiedy będę bardziej gotowy, nie za jakiś czas, nie kiedy sobie to uporządkuję – dobrze wiesz, że nie ma na to czasu i nagle go nie znajdziesz. Tu i teraz. Z tym, co dzisiaj na sercu leży, lub co to serce wznosi w radości. 

Uświęcaj się w rodzinie

Zmiany, zmiany… Sufragan opolski bp Jan Kopiec został nowym biskupem gliwickim, zaś ordynariusz zamojsko-lubaczowski bp Wacław Depo został podniesiony do godności arcybiskupa i skierowany jako metropolita do Częstochowy. 

Rok zbliża się ku końcowi, trudno więc nie pokusić się o małą refleksję. Ja np. dzisiaj przed pracą nie zamierzałem iść na Mszę, ale poszedłem – bo wczoraj uzmysłowiłem sobie, że na wczorajszej w ogóle nie modliłem się, dziękując za ten kończący się 2011, ani nie prosiłem za zaczynający się pojutrze 2012. W ogóle, ten tydzień udany – poza wolną środą byłem na Mszy w każdy dzień tygodnia. 

To był bardzo dobry rok. Wiele się wydarzyło. Najpierw w marcu nasza rodzinka się powiększyła o Dominisia. Pomieszkiwaliśmy u teściów – jak się okazało, mieliśmy już na poprzednie mieszkanie nie wrócić. Podjęliśmy decyzję, Bóg pomógł, wiele rzeczy bardzo pozytywnie dla nas się zbiegło, i właściwie w ciągu 2 tygodni staliśmy się właścicielami mieszkania. Potem był remont, który wystukał nas z kasy, ale pozwolił przygotować porządnie nasze własne mieszkanie. I od lipca jesteśmy już tak naprawdę na swoim, we trójkę z malutkim. Dobrze nam się tam mieszka. Tuż po tym zdecydowałem ponownie próbować na aplikację – i znowu sukces, choć wysiłek naprawdę duży. Udało się, zaczyna się ona formalnie za kilka dni. Wyzwań, także po prostu finansowych, sporo przed nami – ubezpieczenie, aplikacja, szczepienia. Ale jest nam dobrze, jest miłość, jesteśmy dla siebie i ze sobą. I mam nieodparte wrażenie, że w to – w nas, w siebie nawzajem – inwestując, dobrze inwestujemy. 
Dzisiaj, co się rzadko zdarza (zwykle jest to niedziela po Narodzeniu Pańskim) Kościół w liturgii czci Świętą Rodzinę. Pięknie się to wszystko zbiega. Bo rodzina to podstawa. Czemu jest na świecie tyle dramatów, zła, przemocy? W dużej mierze dlatego, że ktoś gdzieś kiedyś został skrzywdzony w swojej rodzinie, wychowywał się bez którego z rodziców. To na pewno uproszczenie jakieś, ale niestety, tak jest. Rodzina to podstawa. Kto to neguje, nie tylko podcina swoje własne korzenie, ale skazuje na złe wzorce własne dzieci. Ja sam widzę, jak często zastanawiam się, co robię, co mówię, bo tuż obok siedzi czy leży to maleństwo, które – nic nie rozumiejąc – wpatruje się we mnie swoimi wielkimi oczkami, bacznie obserwuje, zapamiętuje. I kiedyś będzie taki, jak ja go nauczyłem, jaki ja mu wzór dałem. On sam, i jego dzieci, wnuki… Wielka odpowiedzialność, ale i wielka radość – móc takiego człowieka kształtować. A największa – gdy po latach móc powiedzieć, że się to zrobiło dobrze. Że nauczyłeś to maleństwo, jak być dobrym, porządnym człowiekiem, który potrafi rozumnie kochać i patrzeć dalej niż na czubek swojego nosa i czuć się odpowiedzialnym nie tylko za swoje, przepraszam, cztery litery.
Dzisiaj ludzie krzyczą o zrównaniu konkubinatu z małżeństwem, o możliwości legalizacji małżeństw homoseksualnych, o wychowywaniu dzieci przez homoseksualne pary. Co to znaczy? Że idziemy na łatwiznę coraz bardziej. Że mamy konsumpcyjne podejście nawet do miłości, do związku. Skoro boisz się ślubu, przysięgi, zobowiązania nie tylko przed urzędnikiem (a nawet – tylko w urzędzie) – to znaczy, że zostawiasz sobie furtkę, nie jesteś pewien, chcesz mieć gotową drogę do ewakuacji. Nie spodoba się – to się rozstaniemy. Nie ta/ten – to inna/inny. Po co się ograniczać. Wygodne, co? Tylko przy takim podejściu trudno oczekiwać wzorców i woli wychowywania dzieci, które przecież w związkach nieformalnych i niesakramentalnych się pojawiają. Nic dziwnego, że w 2009 rozlatywało się co 3 małżeństwo (i to tylko formalnie, mam na myśli rozwodników; wyliczone wobec stosunku małżeństw zawartych do rozwodów). Nic dziwnego, że ludzie sami żyją wg co najmniej dziwnych i dyskusyjnych wartości, żeby nie powiedzieć że bez nich. Nic dziwnego dalej, że w takim stanie nie potrafią nic wartościowego nauczyć ani przekazać swoim dzieciom. 
Wystarczy. Te mało optymistyczne prawdy widać na każdym kroku. A ja, u schyłku jednego i u progu drugiego roku, chcę Wam wszystkim i każdemu czytającego te słowa życzyć, aby nigdy nie wahał się inwestować najpierw w rodzinę, w relacje, w to co buduje; i po trzykroć się zastanowił nad czymkolwiek, co do czego ma wątpliwości, że może rodzinie zaszkodzić. Kochajmy się, szanujmy i budujmy rodziny pełne, szczęśliwe, zdolne przekazać dalej nie tylko umiejętność rozmnażania się, ale też pewne wartości i punkty odniesienia, ważne dla nas, i mające być ważnymi dla naszych dzieci. Niech ten kolejny 2012 rok będzie piękny, owocny, dobrze wykorzystany. Aby był to dobry czas otwierania się na Boże propozycje i wykorzystywania możliwości, które On nam da przez następne 366 (tak, rok przestępny) dni. 
Święta Rodzina to dobry przykład do naśladowania, dobry punkt wyjścia na nowy rok.

Dyskretna obecność kochającej Matki

W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w [pokoleniu] Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie. Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana. Wtedy Maryja rzekła: Wielbi dusza moja Pana, i raduje się duch mój w Bogu, moim Zbawcy. Bo wejrzał na uniżenie Służebnicy swojej. Oto bowiem błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia, gdyż wielkie rzeczy uczynił mi Wszechmocny. Święte jest Jego imię a swoje miłosierdzie na pokolenia i pokolenia [zachowuje] dla tych, co się Go boją. On przejawia moc ramienia swego, rozprasza [ludzi] pyszniących się zamysłami serc swoich. Strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych. Głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia. Ujął się za sługą swoim, Izraelem, pomny na miłosierdzie swoje jak przyobiecał naszym ojcom na rzecz Abrahama i jego potomstwa na wieki. (Łk 1,39-56)
Nie tyle ta ewangelia, co cała uroczystość wczorajsza, stanowi dla współczesnego, zagonionego i nierzadko nieźle pogubionego człowieka, świetny drogowskaz i jakby odpowiedź na takie podstawowe pytanie – czy życie jest tylko tutaj, i potem otchłań, czy jest coś dalej? Maryja pokazuje, życie człowieka nie kończy się na tym, co doczesne. Skoro Ją Bóg wywyższył, w Magnificacie zwana jest błogosławioną – to nauka Jezusa jest niczym innym jak obietnicą takich właśnie dóbr przyszłych dla każdego, kto wybierze tę drogę.
Maryja może być dla nas wzorem z wielu powodów. Ja ostatnio zauważam szczególnie jeden aspekt – skromność. O ile w przypadku opiekuna Jezusa i Jej męża, św. Józefa, postaci wręcz enigmatycznej i ledwo w Ewangeliach widocznej, jest to cecha najczęściej uwypuklana – czasami, obserwując pewne aspekty i przejawy pobożności maryjnej można odnieść wrażenie… że niektórzy to już Boga w tym wszystkim nie widzą, i nie odrywają oczu od Matki Bożej, kierując swoje modlitwy tylko do Niej. 
A tak naprawdę, choć Maryja w wielu miejscach w Ewangeliach się pojawia – to jednak jest to obecność dyskretna, czuwająca ale nigdy na pierwszym planie. Począwszy (w sensie publicznej działalności Jezusa) od wesela w Kanie Galilejskiej, po sam krzyż, a właściwie to nawet do Zesłania Ducha Świętego (przecież Maryja była też w wieczerniku) – jest, czuwa, towarzyszy. Dyskretna obecność kochającej Matki, która wszystko obserwowała,  zachowywała wszystkie te sprawy i rozważała je w swoim sercu (Łk 2, 19). 
Nigdy też Jej obecność nie absorbowała, nie skupiała na sobie uwagi. Interweniowała w przypadku wesela w Kanie – ale tylko po to, aby zwrócić uwagę Jezusa na problem młodych, niedopatrzenie które mogło popsuć zabawę weselną. Od razu wyraźnie zaznaczyła sługom: zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie (J 2, 5). Ona nie ma znaczenia – liczy się On i to, co może, a może wszystko. 
Tak dyskretnie za Jezusem dotarła aż pod krzyż, idąc za Nim w tłumie, najczęściej złorzeczących Mu, patrząc na wszystkie razy i zniewagi, jakie po drodze przyjmował. Aż do końca, kiedy umęczone ciało zawisło bezwładnie na drzewie krzyża, gdy serce przestało bić. Co wtedy musiała czuć? Jak wielki żal, ból, smutek i rozpacz… Matka widząca śmierć syna. A jednak. Jej obecność tam była logiczną i świadomą konsekwencją tego fiat, które wypowiedziała Bogu przez Gabriela 33 lata wcześniej, gdy zgodziła się być matką Syna Bożego. Bóg, który ją tym życiem uszczęśliwił, zabierał Go z powrotem do siebie, bo wykonał swoją misję, dla której przyszedł na świat. Czy to coś zmieniało? Ułatwiało pogodzenie się ze stratą ukochanego syna? Na pewno nie. Ale wiara – tak. 
Maryja była osobą wielką w swojej prostocie i oddaniu Bogu. Spotkała Ją za to wspaniała nagroda. My wszyscy po śmierci, która kiedyś następuje, oddzieleni od naszych ciał czekamy na Dzień Sądu, kiedy ciała zmartwychwstaną z nami do życia wiecznego. Maryi tego oszczędzono – Kościół uczy, że z duszą i ciałem za życia został wzięta do nieba (choć pojawiają się głosy, że należy to inaczej interpretować, i nie doszukiwać się w tym rysów zdarzenia cudownego i niewytłumaczalnego). Ona – od razu, dusza z ciałem w niebie. A my – jakby w poczekalni, dusze oczekujące na ponowne zjednoczenie z ciałem. 
Uroczystość Wniebowzięcia sama w sobie jest ciekawa choćby z tego powodu, że formalnie w kalendarzu liturgicznym Kościoła zaistniała zupełnie współcześnie, bo w 1950 r. za sprawą Piusa XII. Zresztą, tu i ówdzie można wyczytać, jakim to błędem było wykorzystanie przez papieża w czasach tak przecież nowoczesnych z przywileju ustanowienia dogmatu. Tak? A co w tym nowego? Papież swoim autorytetem sformułował dogmat odnośnie materii, co do której Kościół od początku wierzył w taki a nie inny stan rzeczy i przebieg wydarzeń – że Maryja nie umarła, ale z duszą i ciałem została wzięta do Nieba. Nihil novi, potwierdzenie prawdy od 2000 blisko lat uważanej za jednoznaczną. 
Można zadać sobie pytanie – skąd tak wielkie wyróżnienie? Bo była matką Boga-Człowieka? Pewnie też. O. Grzegorz Kramer SI na swoim blogu tak to pięknie opisał: Miała kochającego, a równocześnie wszechmocnego Syna. Więc mógł i zrobił, co chciał. Bo przecież każdy kochający syn, zrobiłbym dla swojej mamy to, co najlepsze. Piękna prostota. Miłość Boga do ludzkiej Matki, dla której Bóg czyni wyjątek. (a cały tekst na blogu o. Grzegorza – piękny)
Ciśnie mi się na usta sformułowanie – trudno o osobę bardziej zwykłą i normalną niż Maryja. Ani nie była bogaczem, nie żyła w luksusie, nic z tych rzeczy. W ciąży musiała tłuc się przez pół kraju z mężem, żeby poddać się spisowi ludności. Później z nowonarodzonym dzieckiem musieli uciekać z kraju, bo szalony i przerażony o swój tron Herod kazał wytłuc wszystkie dzieci, aby pozbyć się rywala co do tronu. Gdy Józef umarł – co tradycja podaje, nastąpiło dość szybko – musiała sama wychować i utrzymać się z Jezusem. A potem, gdy On zaczął nauczać, ruszyła za Nim. 
Czy to było łatwe życie? Nie. Ale czy gdziekolwiek mowa choćby o słowu skargi Maryi do Boga z powodu tego, jak przyszło Jej żyć? Też nie. Ona Bogu tak bardzo wierzyła i ufała, że nie zastanawiała się. Wiedziała, że to najlepsza – i dla Niej, i dla Niego – droga, którą prowadzi ich Ten, który kocha naprawdę. To jej wystarczyło. Czy ja tak potrafię, o ile na pewno mniejszych problemów i dużej ilości współczesnych udogodnień?
Ważne jest uświadomienie sobie tego, o czym piszę. Dlaczego? Żeby zrozumieć, że Maryja nie jest obrazkiem udekorowanym tysiącami złotych koronek, przed którym należy paść plackiem na twarz, wychwalać pod niebiosa i zapatrzyć się, tracąc kontakt z rzeczywistością. To wszystko, co napisałem – jest po to, aby zrozumieć jedną prostą rzecz. Maryja była w swoim człowieczeństwie zwykłym człowiekiem, żadnym Bogiem. Człowiekiem, który w świadomości swojej małości i kruchości nie wahał się ani razu co do współpracy z łaską Bożą. Jej świętość to nie tyle i tylko wzór – co zaproszenie. Ta świętość jest dana i zadana każdemu z nas. Pewnie, wygodniej jest usiąść, zapatrzyć i zachwycić się jednym czy drugim maryjnym obrazkiem, poczytać o objawieniach – po czym nie zdobyć się nawet na 10 różańca. Bo to, bo tamto, nie mam czasu, nie chce mi się, itp. 
Maryja to najlepszy dowód na to, jak bardzo opłaca się odpowiedzieć na zaproszenie Boga. Ona jest taką jakby gwarancją – nie zawiedziesz się, gdy zaufasz Mu tak jak ja to zrobiłam. Nie można skończyć na zapatrzeniu w Nią. To ma być bodziec, motywacja do ścigania się o tę świętość, zdobywania, walczenia o Nią. Tak – świętość to nie nasza zasługa, coś co człowiek wypracowuje – ale Boży dar. Dar, którego trzeba pragnąć, którego trzeba chcieć osiągnąć. Tak jak Ona. Zatem w drogę, na której Maryja może być bardzo dyskretnym, ale i autentycznym drogowskazem. 
>>>
Nie chce mi się o tym oszołomstwie wokół krzyża pisać…
A skoro rzekomo o pomnik chodzi – to świetną propozycję co do formy tegoż zaproponowała s. Małgorzata Chmielewska
Ale to nie przejdzie. Bo po co – na tym kapitału politycznego się nie zbije. A ci, co tam się okładali i obwieszali transparentami – przecież ani im o Boga, Kościół czy wiarę chodzi, ale o okazję do zaistnienia, więc jaki interes w tym, żeby cyrk skończyć? Dopóki cyrk trwa – są w centrum wydarzeń. Przecież tylko o to chodzi.

NIE MOŻESZ BYĆ KAMELEONEM

Jezus powiedział do swoich uczniów: Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie. (Mt 5,13-16)
Czym jest sól – każdy wie. Sama w sobie – cóż, biały proszek, charakterystyczny zapach, niby nic. Ale w połączeniu z potrawami – a, to co innego. Sól nadaje smak, poprawia go, ubogaca, pozwala się nim lepiej cieszyć. I nie chodzi tu o wysmakowane popisy mistrzów kuchni jedynie – a nawet o przysmak dla niektórych tak powszechny jak choćby zwykłe frytki. Niby i jedno, i drugie – same ziemniaki i sama sól – znane, a jakoś osobno krzywo na nie patrzymy. Ale razem – pyszne, przypieczone, chrupiące frytki obsypane solą – pyszności! 
Światło. Ktoś może powiedzieć – ale przecież światło nie zawsze jest dobre, skoro są ludzie cierpiący czy to na światłowstręt, czy to choroby skóry które uniemożliwiają im przebywanie na słońcu. Tak. Ale wyjątek też potwierdza regułę. Światło jest dobre, do światła lgniemy, światła szukamy i zapalamy je tam, gdzie przebywamy – gdy to słoneczne zniknie z nieba. 
Ale światło może być dla niektórych niewygodne. Czemu? Bo pokazuje wszystko takim, jakim jest. Czasami w cieniu nie jesteśmy świadomi, co widzimy. Gra świateł, odpowiedni kąt padania światła – czasami można popełnić błąd, dać się zwieść. W świetle wszystko jest jasne, widoczne, ukazane – dokładnie takim, jakie jest. Co z pewnością jest nie na rękę wszystkim, którzy kręcą, kombinują, kłamią, i nie chcą, aby ta strona ich natury była eksponowana. Nawet, gdy taka – niestety – jest o nich prawda. Taka swego rodzaju schizofrenia – pociąg do tego, co złe, gdy można wykorzystać sytuację, a jednocześnie wstyd przed tymi czynami, gdyby miały być ujawnione. Ale taka już słaba ludzka natura.
Żeby móc świecić przed ludźmi – trzeba mieć czym. Czasami może się wydawać – zrobię coś po cichu, w tajemnicy, ukradkiem, nikt się nie dowie, nie wyjdzie to na jaw, a skorzystam. Niby nic – nikomu przecież tak naprawdę nie szkodzę, wykorzystuję jedynie okazję. Na szczęście jednak ludzie bardzo często potrafią dodać dwa do dwóch i ułożyć wszystko w spójną całość. Pół biedy (o ile w ogóle można tak powiedzieć), gdy coś złego robi osoba o wątpliwej reputacji, recydywista. Największe rozczarowanie – gdy okazuje się, że ktoś, kto całe życie odgrywał rolę męża stanu, sumiennego, oddanego, wierzącego i praktykującego, pomocnego – okazuje się być nagle kimś zupełnie innym, kto na boku robił wiele rzeczy, o których jakoś nie mówił równie chętnie jak o swoich sukcesach. Schizofrenia? Znowu? I światło takiej osoby gaśnie z hukiem, o ile można tak powiedzieć. Świecił – wcześniej. Ale ile warte było jego światło w świetle tego, co się okazało, co robił? (gra słów niezamierzona) 
Dzisiaj w homilii usłyszałem o zwierzętach, które bardzo często – im mniej silne, zwinne, uzbrojone – obdarzone są przez naturę barwami maskującymi, które pozwalają się im wtopić w otoczenie, aby pozostać niezauważonym, i nie wpaść w łapy drapieżnika, silniejszego od siebie. Taki choćby kameleon. I ksiądz powiedział – nie taki ma być człowiek wierzący, chrześcijanin, katolik. Nie możemy i nie mamy prawa być takimi kameleonami, czekającymi po cichu na swój koniec – oby naturalny. 
Chrześcijanin ma być przykładem, ma być tą solą, z której inni czerpią, którą podają dalej i tym samym swojemu życiu, swoim dążeniom, aspiracjom, planom i marzeniom nadają właściwy – Boży – posmak. Tym świecącym światłem. Ma być tym światłem – nie wciśniętym gdzieś w kąt pomieszczenia, schowanym za meblem (albo wręcz jak mebel, element dekoracji), ale świecącym jasno, przyciągającym, zachęcającym innych do tego, aby sami otworzyli się na światło, i dla siebie i innych stali się wzorami. 
Nie w imię własnej pychy czy jakoś koślawo pojętego interesu, PRu, dla popularności. Ale dla Boga. Żeby być autentycznymi w tym o czym mówimy, w tym jak się modlimy. Żebyśmy w tej swojej wierze nie stali się takimi kameleonami, które przemykają przez życie cichutko, żeby tylko nie zwrócić niczyjej uwagi i nie wzbudzić sprzeciwu.