MODLITWA Z ZACIŚNIĘTYMI PIĘŚCIAMI?

Jezus powiedział do swoich uczniów: Jeśli wasza sprawiedliwość nie będzie większa niż uczonych w Piśmie i faryzeuszów, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: Raka, podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł: Bezbożniku, podlega karze piekła ognistego. Jeśli więc przyniesiesz dar swój przed ołtarz i tam wspomnisz, że brat twój ma coś przeciw tobie, zostaw tam dar swój przez ołtarzem, a najpierw idź i pojednaj się z bratem swoim. Potem przyjdź i dar swój ofiaruj! Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę, powiadam ci: nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz. (Mt 5,20-26)
Niepoprawny ten Bóg. Nie dość, że kochać każe, to jeszcze, co, przebaczać? No bez przesady… Ile można. I o co Mu chodzi z tą sprawiedliwością? Sprawiedliwości nie ma, o czym można się przekonać bardzo często na co dzień. 
Czy tak jest naprawdę? Pewnie nie. Ale jednocześnie jestem dziwnie pewien, że sporo osób w ten sposób Boga i Jego wymagania, o których mowa w fragmencie powyżej, odbiera. Tu nie chodzi o to, żeby się mądrzyć, sypać jak z rękawa sentencjami, przerzucać się łaciną (klasyczną, nie podwórkową…), moralizować. Nic z tych rzeczy. Chodzi o faktyczną, a nie okazjonalną, z kaprysu, sprawiedliwość. Tę prawdziwą. 
Nie można Bogu tłumaczyć się – czego Ty ode mnie chcesz, wszyscy kłamią, kradną, oszukują, to i ja, bo co się będę wyróżniał. Bóg i wiara – to nie wyzwanie dla leniuchów i wygodnych. Bóg wymaga. Oczywiście, daje wiele, niepomiernie więcej w zamian, ale wymaga. Prawdziwie wierzący człowiek to osoba radykalna, zdecydowana, nie przyzwalająca na półśrodki, mniejsze zło itp. 
Prawo, wspomniane przez samego Jezusa powyżej, jest tu dobrym przykładem (nie tylko z racji, że to moja wyuczona profesja). Prawo można szanować i przestrzegać go – a można głowić się i starać je ominąć. Dla nieświadomych – próby omijania prawa w prawie powszechnym są przestępstwem. Myślisz, że Bóg inaczej na to spojrzy? Nie sądzę. Liczy się zamiar – skoro wiesz, że powinno się postąpić tak i tak, a celowo postępujesz inaczej, próbując się jakoś wykręcić i usprawiedliwić – to najlepiej świadczy o tobie.
Nie wystarczy, że nikogo nie zabiłeś, nie kradniesz, nie jesteś terrorystą. A jaki jesteś dla rodziny, dzieci, małżonka, rodzeństwa, przyjaciół czy znajomych z pracy? Wiadomo, każdy ma prawo do gorszego dnia – ale… Obojętność to też grzech, grzech zaniechania, bardzo powszechny. Po pracy może się nic nie chcieć – ale na pracy świat się nie kończy. Jak się kogoś kocha, szanuje – to się znajduje dla niego czas. Jak ktoś jest ci drogi – to za wszelką cenę chcesz wyjaśnić nieporozumienie, aby wasze relacje były dobre, by nie było kwasu między wami. Żeby nie było sprzeczek, kłótni, awantur. 
Ale do tego potrzebna jest dobra wola. I świadomość, że to nie moja wspaniałomyślność każe mi wyciągać rękę – ale Bóg tak chce, a ja chcę jak najlepiej spełniać jego wolę, na maxa. Nie można być dobrym chrześcijaninem, gdy toczy się walki z innymi. Nie można oddawać czci Bogu w sposób Jemu miły – gdy jest to tylko przerwa pomiędzy awanturami w domu czy w pracy, od jednej utarczki słownej do innej (może nawet nie tylko słownej). To nic, że klękniesz, złożysz ręce – to tylko forma. A co z tym, co w środku? Jak się ma twoje serce? Tak, jak pięści jeszcze przed chwilą – zaciśnięte, zamknięte. Zamknięte na Niego. 
Tu nie chodzi o to, aby dawać się ludziom oszukiwać, wykorzystywać i puszczać im to płazem. Każdy ma prawo szukać sprawiedliwości przed sądem – takie jest prawo, i ma pomagać ludziom oszukanym albo tym, którzy są w sporze. Rzecz polega na tym, aby w sporach się nie zapamiętywać. Aby nie czynić z nich centrum, sensu i celu swojego codziennego wstawania z łóżka. I żeby sporów o rzeczy, prawa, różne kwestie nie przenosić personalnie na ludzi, na adwersarzy. Bo problem, prędzej czy później, znajdzie rozwiązanie – a łatwo w gniewie powiedziane albo wykrzyczane słowa pozostają, i bolą. Nawet jak sumienie gdzieś wrzuci ten wyrzut w kąt – Bóg to widzi. Czy warto? 
Jeśli nawet nie uda się – bo drugi nie chce – wyjaśnić wszystkiego, to wiesz, że próbowałeś, że chciałeś się pogodzić. Ale to musi być decyzja obu stron, nikogo nie zmusisz. W każdym razie zawsze warto zaproponować coś, wyciągnąć rękę. Może druga strona też tego chce, ale czegoś zabrakło, żeby to zaproponować? Szkoda życia na złość i konflikty.
Jan Paweł II powiedział to na Westerplatte do młodzieży, ale można odnieść do każdego, i w każdym czasie:
Każdy z was (…) znajduje też w życiu jakieś swoje „Westerplatte”. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można „zdezerterować”. Wreszcie – jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba „utrzymać” i „obronić”, tak jak to Westerplatte, w sobie i wokół siebie. Tak, obronić – dla siebie i dla innych.
Zbyt mało czasu mamy na bylejakość. Zbyt mało wiemy i zbyt mało możemy, żeby tracić dane od Boga życie – największy dar – na robienie czegokolwiek na odwal. On podnosi poprzeczkę, ale wie, że mnie stać na to, aby jej sprostać, obronić każde swoje Westerplatte. O ile się postaram.

>>>

W długi weekend czerwcowy miałem okazję, przypadkiem (żadna tradycja) obejrzeć jeden z odcinków serialu Ojciec Mateusz. Przyznam, Żmijewski ciekawie wygląda w sutannie, a i rola dobra – pozytywna w każdym razie. A serialowi trudno odmówić pozytywnych emocji i przesłań, jakie zawiera (przynajmniej ten odcinek). 
A było o próbach zamachu na samego głównego bohatera – próbowano go najpierw otruć (i zginął przypadkowy bezdomny, który z kościoła podkradał zatrute wino do mszy), później postrzelono. Winą obarczono bezdomnego, człowieka skazanego jakiś czas wcześniej za przestępstwa gospodarcze, który wyszedł z więzienia – bo w miejscu zdarzeń widziano jego samochód. 
Nie wchodząc w detale – okazało się na końcu, że winny był zupełnie ktoś inny. Ojciec tego bezdomnego. Człowiek, który wcześniej stał za machlojkami w firmie. Syn o tym wiedział, ale gdy ojciec spreparował dowody przeciwko niemu – milczał. Poszedł do więzienia, odsiedział kilkuletni – nie swój – wyrok Gdy aresztowano go jako podejrzanego o zamachy na ojca Mateusza – również milczał. Okazało się, że wiedział, że stał za tym jego ojciec. 
W jednej z ostatnich scen, gdy prawda wychodzi na jaw, ojciec w momencie aresztowania oddaje mu klucze do domu rodzinnego, i pyta – czemu to robił, czemu nie powiedział prawdy, czemu go krył? Na co ten syn odpowiada – znienawidziłem cię po tym, co mi zrobiłeś; ale jesteś moim ojcem, wychowałeś mnie, innego ojca nie miałem.

NIE MOŻESZ BYĆ KAMELEONEM

Jezus powiedział do swoich uczniów: Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi, aby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie. (Mt 5,13-16)
Czym jest sól – każdy wie. Sama w sobie – cóż, biały proszek, charakterystyczny zapach, niby nic. Ale w połączeniu z potrawami – a, to co innego. Sól nadaje smak, poprawia go, ubogaca, pozwala się nim lepiej cieszyć. I nie chodzi tu o wysmakowane popisy mistrzów kuchni jedynie – a nawet o przysmak dla niektórych tak powszechny jak choćby zwykłe frytki. Niby i jedno, i drugie – same ziemniaki i sama sól – znane, a jakoś osobno krzywo na nie patrzymy. Ale razem – pyszne, przypieczone, chrupiące frytki obsypane solą – pyszności! 
Światło. Ktoś może powiedzieć – ale przecież światło nie zawsze jest dobre, skoro są ludzie cierpiący czy to na światłowstręt, czy to choroby skóry które uniemożliwiają im przebywanie na słońcu. Tak. Ale wyjątek też potwierdza regułę. Światło jest dobre, do światła lgniemy, światła szukamy i zapalamy je tam, gdzie przebywamy – gdy to słoneczne zniknie z nieba. 
Ale światło może być dla niektórych niewygodne. Czemu? Bo pokazuje wszystko takim, jakim jest. Czasami w cieniu nie jesteśmy świadomi, co widzimy. Gra świateł, odpowiedni kąt padania światła – czasami można popełnić błąd, dać się zwieść. W świetle wszystko jest jasne, widoczne, ukazane – dokładnie takim, jakie jest. Co z pewnością jest nie na rękę wszystkim, którzy kręcą, kombinują, kłamią, i nie chcą, aby ta strona ich natury była eksponowana. Nawet, gdy taka – niestety – jest o nich prawda. Taka swego rodzaju schizofrenia – pociąg do tego, co złe, gdy można wykorzystać sytuację, a jednocześnie wstyd przed tymi czynami, gdyby miały być ujawnione. Ale taka już słaba ludzka natura.
Żeby móc świecić przed ludźmi – trzeba mieć czym. Czasami może się wydawać – zrobię coś po cichu, w tajemnicy, ukradkiem, nikt się nie dowie, nie wyjdzie to na jaw, a skorzystam. Niby nic – nikomu przecież tak naprawdę nie szkodzę, wykorzystuję jedynie okazję. Na szczęście jednak ludzie bardzo często potrafią dodać dwa do dwóch i ułożyć wszystko w spójną całość. Pół biedy (o ile w ogóle można tak powiedzieć), gdy coś złego robi osoba o wątpliwej reputacji, recydywista. Największe rozczarowanie – gdy okazuje się, że ktoś, kto całe życie odgrywał rolę męża stanu, sumiennego, oddanego, wierzącego i praktykującego, pomocnego – okazuje się być nagle kimś zupełnie innym, kto na boku robił wiele rzeczy, o których jakoś nie mówił równie chętnie jak o swoich sukcesach. Schizofrenia? Znowu? I światło takiej osoby gaśnie z hukiem, o ile można tak powiedzieć. Świecił – wcześniej. Ale ile warte było jego światło w świetle tego, co się okazało, co robił? (gra słów niezamierzona) 
Dzisiaj w homilii usłyszałem o zwierzętach, które bardzo często – im mniej silne, zwinne, uzbrojone – obdarzone są przez naturę barwami maskującymi, które pozwalają się im wtopić w otoczenie, aby pozostać niezauważonym, i nie wpaść w łapy drapieżnika, silniejszego od siebie. Taki choćby kameleon. I ksiądz powiedział – nie taki ma być człowiek wierzący, chrześcijanin, katolik. Nie możemy i nie mamy prawa być takimi kameleonami, czekającymi po cichu na swój koniec – oby naturalny. 
Chrześcijanin ma być przykładem, ma być tą solą, z której inni czerpią, którą podają dalej i tym samym swojemu życiu, swoim dążeniom, aspiracjom, planom i marzeniom nadają właściwy – Boży – posmak. Tym świecącym światłem. Ma być tym światłem – nie wciśniętym gdzieś w kąt pomieszczenia, schowanym za meblem (albo wręcz jak mebel, element dekoracji), ale świecącym jasno, przyciągającym, zachęcającym innych do tego, aby sami otworzyli się na światło, i dla siebie i innych stali się wzorami. 
Nie w imię własnej pychy czy jakoś koślawo pojętego interesu, PRu, dla popularności. Ale dla Boga. Żeby być autentycznymi w tym o czym mówimy, w tym jak się modlimy. Żebyśmy w tej swojej wierze nie stali się takimi kameleonami, które przemykają przez życie cichutko, żeby tylko nie zwrócić niczyjej uwagi i nie wzbudzić sprzeciwu.

OBOWIĄZEK ZWYCZAJNEJ ŚWIĘTOŚCI

Wczoraj ks. Jerzy Popiełuszko, zwykły prosty ksiądz, bez doktoratu czy tytułów kościelnych, żaden wspaniały proboszcz – do bólu zwykły, choć niezwykły w tej zwyczajności kapłan został włączony do grona błogosławionych Kościoła.

Nie mogę – jak to w tym czasie wielu mówi – wspomnieć go, bo Bóg odwołał Go do siebie w tak specyficzny i wymowny sposób przez ręce jego oprawców niewiele, ale jednak trochę przed moim urodzeniem. Nie był on w jakiś szczególny sposób czczony w moim otoczeniu. 
Jednakże dane mi było zetknąć się kiedyś z x Antonim Lewkiem – przyjacielem błogosławionego, który przez szereg lat zajmował i zajmuje się pielgrzymami, którzy przychodzą do kościoła św. Stanisława Kostki w Warszawie i chcą dowiedzieć się o życiu i męczeństwie Popiełuszki. Ksiądz ten był w mojej rodzinnej parafii, cóż, pewnie z 10 lat temu – i właśnie całą niedzielę mówił o x Jerzym, i sprzedawał książki. Wtedy się zainteresowałem tą postacią, czytałem nieco. A jakiś czas temu, niedawno, przeczytałem książkę E. Czaczkowskiej i  T. Wiścickiego „Ksiądz Jerzy Popiełuszko” – którą wszystkim polecam (nie jest to biografia świętego, a wspomnienia o osobie i rzetelnie opisane wydarzenia z okresu jego śmierci oraz wyjaśniania jej przyczyn i przebiegu wypadków). 
Kim był x Jerzy Popiełuszko? Przede wszystkim był człowiekiem, i w przeciwieństwie do niektórych kapłanów, pamiętał o tym zawsze i zawsze miał czas dla ludzi. Prawdziwy człowiek cichego sprzeciwu wobec oczywistego zła, osoba która w duchu Ewangelii nie bała się mówić prawdy o tym, że zło jest złe, że ludziom nie można odebrać wolności i nie można ich zniewalać, nie można zabraniać modlitwy czy życia religijnego, nie można piętnować za przekonania religijne i patriotyczne. Jak to mówili o nim przyjaciele i ci, którym służył – wręcz niepozorny, kruchego zdrowia, palący, niekiedy po ludzku mocno przestraszony zwykłymi sprawami. Poświęcony do końca sprawie najważniejszej – prawdzie i prawu do nazywania rzeczy po imieniu – pozostał wręcz do bólu normalny.
Kto nie widział – niech w tych dniach, w ramach takich mini-rekolekcji, obejrzy sobie zeszłoroczny film Popiełuszko. Wolność jest w nas – piękny i jakże prawdziwy obraz życia tego wielkiego człowieka. Piękny przede wszystkim dlatego, że prawdziwy – nie odczłowieczał x Jerzego, nie robił z niego męczennika czy kryształowego anioła. Pokazywał, jaki był, jak odnosił się do ludzi, do ich problemów. A przede wszystkim – jak był gotowy do walki w imię swoich przekonań, jak potrafił spieszyć z pomocą wszystkim, którzy chcieli pokonywać z Bożą pomocą własne słabości. Ja sam o filmie, na poprzednim blogu, popełniłem kilka słów tutaj.
To dla nas, dla Polaków, ważny dzień i ważna postać. Nie codziennie zdarza się, aby Kościół ukazywał jako wzór świętości nie dość że naszego rodaka, to jeszcze człowieka zupełnie nam współczesnego, którego wielu być może znało, przyjaźniło się z nim, i który był jakże czytelnym symbolem sprzeciwu wobec komunizmu, z którym ten kraj nie tak dawno walczył. Trzeba to docenić.
Sam nie oglądałem uroczystości beatyfikacyjnej – ale przeczytałem w pewnym miejscu, że niektórzy uznali ją za niezbyt doniosłą, niewystarczająco piękną i wspaniałą. I co z tego? Nic. To chyba tylko jeszcze lepiej wpisuje się w życie samego błogosławionego, przez którego działanie łaski Bożej świętowaliśmy wczoraj. Bo czy o pompatyczność celebr tu chodzi? Może właśnie chodzi o to, aby zamiast tracić na nie czas – zastanowić się, czy nie za bardzo wszystko komplikujemy, utrudniamy, do przesady perorując i wygłaszając mądre przemowy i orędzia? A wystarczy – tak jak w przypadku błogosławionego Jerzego – przysłowiowo robić swoje, ale na maxa, z przekonaniem, wierni do końca, mając pewne ideały i wartości, których za żadną cenę się nie wyprzemy. Tylko to jest o wiele trudniejsze niż gadanie. 
Przykład x Jerzego jest tym większy, że nie chodzi tu o jakieś zakrojone na wielką skalę i zorganizowane logistycznie nie wiem jak działania duszpasterskie. To wszystko było jakby przypadkiem – jego wydelegowanie jednorazowo do odprawienia mszy dla strajkujących. Później powstał pomysł odprawiania Mszy za Ojczyznę – które spontanicznie, pod wpływem homilii tego niepozornego kapłana, stały się wielkimi manifestacjami wiary, skupiającymi olbrzymie masy ludzi, poszukujących prawdy. Nikt się tego po nim nie spodziewał, nikt od niego tego nie oczekiwał. W końcu był tylko młodym rezydentem w warszawskiej parafii. 
A co on robił? Niby niewiele. Robił swoje. Mówił do nich o prawdzie, o wolności, o godności ludzkiej, o prawie do wolności sumienia i wyznania, o prawie do wiary i swobodnych praktyk religijnych. W tym tkwiła jego heroiczność – bo to determinuje z kościelnego punktu widzenia zdolność kandydata do trafienia na ołtarze – że te wszystkie zwykłe, z punktu widzenia katolika, rzeczy i obowiązki kapłańskie pełnił z niezwykłym uporem, wierząc w słuszność tego, co robił, i potrzebę tej posługi w tak trudnych czasach. Aż do końca, do przelania krwi w męczeństwie. Mówił: módlmy się, byśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy.
Wielki, współczesny patron zwykłych ludzi, zabieganych, zaganianych, często w jakiś sposób dyskryminowanych i wyśmiewanych. Nasz patron. Człowiek, który z perspektywy nieba, gdzie dzisiaj się znajduje, pokazuje nam, że świętość nie jest czymś odległym i nieosiągalnym, ale zaproszeniem od Boga kierowanym do każdego człowieka. Zaproszeniem, które nie wymaga porzucenia wszystkiego, rodziny, bliskich, zajęcia, i zamknięcia się w klasztorze. Świętość jest tuż obok, na wyciągnięcie ręki, w świetle zwykłego dnia zwykłych ludzi. Potrzeba tylko wiary i uporu, aby do niej dążyć i ją zdobywać. Codziennie na nowo. Tak jak błogosławiony Jerzy Popiełuszko. 
A którędy do świętości? Np. drogą ewangelicznych błogosławieństw, które Kościół dzisiaj przypomina w liturgii. Błogosławiony to przecież po prostu święty!

Jezus, widząc tłumy, wyszedł na górę. A gdy usiadł, przystąpili do Niego Jego uczniowie. Wtedy otworzył swoje usta i nauczał ich tymi słowami: Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami. (Mt 5,1-12)

Homilia beatyfikacyjna – tutaj.
Tym bardziej niech dzisiejszą modlitwą będą słowa nowego błogosławionego, które od jakiegoś czasu już „wiszą” sobie w kolumnie po prawej, pomiędzy linkami:

Mamy wypowiadać prawdę, gdy inni milczą. Wyrażać miłość i szacunek, gdy inni sieją nienawiść. Zamilknąć, gdy inni mówią. Modlić się, gdy inni przeklinają. Pomóc, gdy inni nie chcą tego czynić. Przebaczyć, gdy inni nie potrafią. Cieszyć się życiem, gdy inni je lekceważą.

Genialny utwór, skomponowany przez Full Powers Spirit, jako ścieżka dźwiękowa do filmu „Wolność jest w nas”. Nie raz i nie dwa razy na poprzednim blogu do niego wracałem. Wsłuchaj się w tekst.

TO NIE INTERES

I nauczając dalej mówił: Strzeżcie się uczonych w Piśmie. Z upodobaniem chodzą oni w powłóczystych szatach, lubią pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach. Objadają domy wdów i dla pozoru odprawiają długie modlitwy. Ci tym surowszy dostaną wyrok. Potem usiadł naprzeciw skarbony i przypatrywał się, jak tłum wrzucał drobne pieniądze do skarbony. Wielu bogatych wrzucało wiele. Przyszła też jedna uboga wdowa i wrzuciła dwa pieniążki, czyli jeden grosz. Wtedy przywołał swoich uczniów i rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony. Wszyscy bowiem wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie. (Mk 12,38-44)

Jeśli ktoś powie – Kościół innych napomina, a sam ma dużo za uszami, księża czytają na mszach tylko to, co dla nich wygodne – to powyższy tekst jest zaprzeczeniem. Tak, pada nazwa faryzeuszy – a czy tak trudno zastosować analogię do współczesnych kapłanów? Bo to dla nich przestroga. 
Powołanie samo w sobie nie jest jakimś ubóstwieniem. Człowiek przez to, że Duch Boży spoczywa na nim w momencie włożenia rąk przez biskupa, przez co staje się szafarzem sakramentów, nie staje się przysłowiową świętą krową, której wszyscy winni się kłaniać, zachwycać nad wszystkim co powie (bez względu na jaki temat) i najlepiej spełniać wszelkie, przede wszystkim materialne, zachcianki zanim jeszcze o nich pomyśli. A niestety, obserwując co poniektórych duchownych – mam tu na myśli o. Tadeusza Rydzyka CSsR (któremu cześć za upór, z jakim stworzył Radio Maryja w tego radia założeniach – które są jak najbardziej pozytywne i godne pochwały, bo problemy z tym radiem związane dotyczą kwestii dalszych, drugorzędnych) czy x Henryka Jankowskiego (którego zasług z okresu komunizmu w kwestii wspierania członków Solidarności nie zamierzam kwestionować) – można odnieść wrażenie, że oni na swoim kapłaństwie zrobili dobry interes. 
Ktoś może poczuć się zgorszony tym porównaniem? Cóż, taki jestem, że piszę wprost. Katolickie ogólnopolskie radio to duży sukces Kościoła i dzieło potrzebne – ale czy potrzebne i w ogóle dopuszczalne były sytuacje, gdy na jego falach dochodziło do wypowiedzi wprost antysemickich, nawołujących do jakiś rewolucji, gdy żonę prezydenta kraju (bez względu na upodobania polityczne) nazywano czarownicą, albo gdy autorytetem Kościoła podpierano kampanię wyborczą na rzecz konkretnej opcji politycznej? I może to duże uproszczenie – ale śmiem twierdzić, że problemy z RM zakończyłyby się, gdyby na jego czele stanął ktoś inny. A prałat Jankowski – cóż, w trudnych czasach wiele robił dla stoczniowców, Solidarności, pomagał, dużo organizował – i chwała za to. Ale paradowanie w strojach kościelnych, do których nie ma żadnego prawa (mantolet – po SW II prałaci papiescy nie mają do nich prawa; biała sutanna – dopuszczalna tylko w konkretnych sytuacjach, związanych z klimatem miejsca – a nie widzimisię księdza), obwieszanie się medalami, zakładanie dziwnych fundacji, które tak dokładnie nie wiadomo co robią (poza produkcją wina imieniem założyciela fundacji), i kilka pomniejszych skandali? 
I na tym cierpi Kościół. Ludzie to widzą – a często sami nie mogą sobie pozwolić na wiele, żyją w długach, na kredytach ledwo co spłacanych, albo po prostu z ciężkiej pracy cieszą się jako takim poziomem życia.  I z serca, z prawdziwej wiary łożą na Kościół – czy to po prostu na tacę, czy to na kolędę księdzu w kopertę dadzą czasem i sporą sumę (gdy pomnożyć to razy ilość odwiedzin danego dnia), czy wreszcie wspierają różne okolicznościowe zbiórki datków pod patronatem Kościoła. Zgadza się – sam jestem zwolennikiem tego, aby każdy kapłan miał środki na własne cztery kółka – bo mobilny może szybciej dotrzeć do chorego albo umierającego, chociażby. Ale po co komu maybachy czy najnowsze modele mercedesów? Obstawa? Trudno w takiej sytuacji oprzeć się wrażeniu – skąd on to ma? Czy nie jest tak, że o jednym się trąbi, aby wspierać to czy inne zbożne dzieło, po czym pieniądze te nie do końca idą na to, o czym była mowa? 
Na szczęście – są jeszcze między nami takie wdowy, jak ta z ewangelicznego obrazka. Ludzie, którym wystarczy wiary, aby być ponad to. Może i widzą – a, ten ksiądz coś często (i zwykle akurat po kolejnej większej zbiórce na jakiś cel) zmienia samochody, telefony to conajmniej 2 wypasione ma, gadżeciarz… Ale potrafią widzieć ponad nim – takim duchownym – Kościół z jego potrzebami, który chcą wesprzeć. I te wdowy nie zawsze muszą być ubogie. Oczywiście – ich postawa jest tym bardziej heroiczna, gdy sytuacja materialna szczególne trudno, a mimo to w swoim niedostatku chcą się dzielić i ofiarować coś więcej niż modlitewne wsparcie Kościołowi. Ale bardzo często są to ludzie zwykli, po prostu odpowiedzialni. Wierzę, uważam się za katolika, Kościół jest moją matką i mam obowiązek wspierać Go także finansowo. I robię to. 
Jestem antyklerykałem? W pewnym, zdrowym bardzo, sensie – tak, na pewno. I uważam, że każdy powinien być. Bo wystarczająco mamy przykładów duchownych żyjących jak pączki w maśle – za pieniądze ludzi, którzy niekiedy naprawdę sobie i swoim bliskim czegoś odmawiają, żeby wesprzeć dzieło Boże… które okazuje się, de facto, być kolejną fanaberią księdza, pod pretekstem jakieś zbiórki. Sami księża powinni być na tyle antyklerykałami, aby potrafić nazwać wprost sytuacje złe i patologie przede wszystkim w ich własnych środowiskach – czego, jak widać, często brakuje. 
I tu nie chodzi o pieniądze, nie tylko. Tu chodzi o ludzką wiarę, które w przypadku ludzi tacy księża swoją postawą narażają na zachwianie i upadek. Tu chodzi o zaufanie ludzi do Kościoła, w którym cały czas – mimo ciągle, niestety, rosnącej ilości skandali z udziałem duchownych na różnym tle – ci ludzie widzą, Bogu dzięki, Jego wspólnotę, wspólnotę ludzi Jemu wiernych, którzy z Nim chcą iść przez życie. To wszystko zostaniem im podsumowane. Ciekawe, jaką wtedy będą mieli minę, i czy nagle nie przypomną sobie z przerażeniem słów, które całe życie mówili z ambony, a co do których czegoś im zabrakło, aby wcielić we własne życie. 
Dziękuję Bogu dzisiaj za tych, którzy tak potrafią postąpić – budować materialnie i wspierać Kościół pomimo tego, co niejednokrotnie widzą, ale chcą patrzeć dalej, i widzieć szerszy kontekst. Nie zatrzymać się na słabym człowieku – nawet w koloratce, czy różowej sutannie – i dojrzeć Kościół żyjący, z jego potrzebami, ciągle nowymi i rozwijającymi się dziełami, ludźmi czekającymi na Dobrą Nowinę. Za ludzi, którzy w imię wiary potrafią sobie czegoś odmówić – aby Bóg mógł dzięki tym środkom działać przez Kościół na rzecz kogoś, kto tych – czasami nawet niewielkich kwot, tego wdowiego grosza – bardziej potrzebuje. A takich ludzi jest wiele. Pamiętaj o tym, zanim obruszysz się, że Kościół znowu chce pieniędzy.   
>>>
Śliczny tekst – czy dla nowożeńców, czy dla małżonków na rocznicę – x Rafał Sorkowicz TChr.
>>>
Prześwietny tekst o. Grzegorza Kramera SI jeszcze o Bożym Ciele (u mnie – poprzedni wpis). 
O czym? O tym, że chrześcijanin z natury musi być skandalistą, szaleńcem jakby, skoro wierzy w to, że wszechmocny Bóg staje się człowiekiem, umiera za niewdzięcznych ludzi, i zostaje między nimi pod postaciami chleba i wina, które stają się w liturgii Jego Ciałem i Krwią. Mocno polecam. 
>>>
Cztery dni wolnego… Człowiek się odzwyczaja. Wczoraj poszaleliśmy po lumpeksach, zrobiliśmy kilka fajnych zakupów za śmieszne pieniądze, zakupy normalne sobotnie do domu, potem na basenie się wyżyłem się nad sobą, a po południu pojechaliśmy do rodziców, żeby wieczorem zlądować u znajomych na ognisku. 
A dzisiaj – odpoczywamy obecnie po kilkugodzinnym byczeniu się na słonecznej plaży, po której starczyło mi jeszcze sił na umycie podłogi w mieszkaniu i napastowanie jej. Przyjemny czas 🙂  

CHLEB ŻYCIA NA ULICACH

Jezus opowiadał rzeszom o królestwie Bożym, a tych, którzy leczenia potrzebowali, uzdrawiał. Dzień począł się chylić ku wieczorowi. Wtedy przystąpiło do Niego Dwunastu mówiąc: Odpraw tłum; niech idą do okolicznych wsi i zagród, gdzie znajdą schronienie i żywność, bo jesteśmy tu na pustkowiu. Lecz On rzekł do nich: Wy dajcie im jeść! Oni odpowiedzieli: Mamy tylko pięć chlebów i dwie ryby; chyba że pójdziemy i nakupimy żywności dla wszystkich tych ludzi. Było bowiem około pięciu tysięcy mężczyzn. Wtedy rzekł do swych uczniów: Każcie im rozsiąść się gromadami mniej więcej po pięćdziesięciu! Uczynili tak i rozmieścili wszystkich. A On wziął te pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo i odmówiwszy błogosławieństwo, połamał i dawał uczniom, by podawali ludowi. Jedli i nasycili się wszyscy, i zebrano jeszcze dwanaście koszów ułomków, które im zostały. (Łk 9,11b-17)

Postawa uczniów w tej sytuacji była zrozumiała. Świetnie – ludzie szli za Nim, z nimi, słuchali Go, i jakoś w tym zachwyceniu Bogiem zapomnieli o prozaicznych potrzebach, takich jak jedzenie, i po jakimś czasie przypomniały o sobie typowo ludzkie potrzeby konsumpcyjne. Ale skąd tu wziąć jedzenie na pustkowiu? No to skoro przyszli – niech wracają, znajdą jakąś wieś i tam się zaopatrzą. 
Jeden z wielu fenomenów Boga – co pokazała historia zbawienia już nie raz, historia Kościoła dość licznie mówiąca o niezrozumiałych wydarzeniach, cudach – polega na tym, że On w takich naprawdę różnych, raz bardziej podbramkowych, raz zwykłych sytuacjach po prostu potrafi z niczego wziąć rozwiązanie, to co jest potrzebne. I tak było tym razem. Kilka chlebów i rybek – nie za dużo, żeby nakarmić tłum, prawda? Troska uczniów o to, co się stanie z ludźmi, jak zaspokoić ich głód dobrze o nich świadczyła, mówiła o odpowiedzialności za tych, którzy także z nim i za nimi przyszli na pustkowie. Był nawet pomysł – my sami się rozejdziemy, poszukamy jedzenia. 
Ale po co? Czy nic nie mieli do jedzenia? No ale kilka rybek i chlebów… Mizernie, samych Dwunastu  by się tym nie najadło, a co dopiero tłumy. Wystarczy. Człowiekowi z Bogiem nigdy niczego nie zabraknie. A gdy się będzie wydawać, że brakuje – to Bóg coś na to poradzi, nawet gdyby miał wziąć coś z niczego. Co innego – gdy człowiek upiera się przy potrzebie i domaganiu się czegoś, co tak naprawdę nie jest niczym innym niż zwykłe widzimisię, fanaberią. Ale gdy chodzi o to, co naprawdę potrzebne i niezbędne – tego Bóg zawsze ma nadmiar. Nawet wtedy, gdy wydaje się na pierwszy rzut oka, po ludzku rozumując i kalkulując, że jest za mało, że nie wystarczy. 
Te dwanaście koszy ułomków – to coś, co może wydawać się zbędnym, niepotrzebnym, czymś do wyrzucenia, odpadkiem. Taka dzisiaj ludzka mentalność. Zero szacunku – ważne, żeby się napchać, napełnić swój żołądek, kieszenie i portfel, a inni – niech się sami martwią i sami sobie radzą. Ale to właśnie te dwanaście koszy ułomków, wziętych przecież z kilku chlebów i paru rybek – to największy w tej całej historii znak Bożej mocy, a zarazem troski o człowieka. Aż tyle zostało, gdy Bóg-Człowiek zabrał się za rozdzielanie ludziom tego, czego potrzebowali. Gdy Jezus błogosławił i dzielił to, co dla ludzi było naprawdę potrzebne. To czytelny znak – tyle samo zostanie dla innych,. gdy ty z wiarą będziesz prosił o coś, co tobie potrzebne. 
Jesteśmy z krwi i kości, więc potrzebujemy jeść, żeby ciało jakoś funkcjonowało. Ale człowiek na cielesności się nie kończy – jest dusza, która też potrzebuje pokarmu. Paweł w II czytaniu przypomina o tym, co każdy prawdziwie wierzący słyszy conajmniej raz w tygodniu: Bierzcie i jedzcie – to jest Ciało moje… Bierzcie i pijcie – to jest Krew moja. Jeśli ci czegoś brakuje, jeśli z pozoru wydaje ci się, że masz wszystko – a jednak czujesz pustkę – idź na mszę. Bóg tam czeka, bez względu na porę roku, pogodę, bez względu na wszystko. W naszym kraju kościołów jest dużo – wystarczy wejść. Nie wiesz, co Mu powiedzieć? Powiedz, że Go potrzebujesz, że szukasz, że przychodzisz ze swoimi pytaniami, żalami, wątpliwościami – i szukasz odpowiedzi. To bardzo dobry początek, a przede wszystkim szczery. 
Zasłuchaj się w Niego. Najpierw w Jego słowo. A potem zapatrz się w ten prosty biały delikatny kawałek chleba, uniesiony w kapłańskich dłoniach, abyś ty właśnie mógł Go zobaczyć. To żaden święty chlebek czy hostia – to żywy Bóg, który dla ciebie właśnie przychodzi na ołtarzu Eucharystii. Nie po to, żebyś popatrzył i poszedł dalej – ale żebyś popatrzył, otworzył się i przyjął Go z wdzięcznością i miłością. Aby On w tym Chlebie Żywym mógł cię w środku wypełnić, oczyścić, odnowić, dać siłę. I wtedy idź dalej, w swoje życie – ale już odmieniony. Bo z Nim – w sercu. 
Dzisiaj jest dobry dzień, aby o tym sobie przypomnieć. Jak dawno cię nie było w kościele? Miesiąc? Rok? Więcej? Od ślubu, bierzmowania, jakiegoś pogrzebu w rodzinie? Dzisiaj jest szczególny dzień – dzisiaj On wychodzi do ciebie. W kapłańskich rękach wychodzi z murów kościoła i idzie ulicami twojej wsi czy miasta. Być może właśnie mija twój dom. Zrobisz coś z tym? Tak, to zaproszenie właśnie dla ciebie. Idź za Nim. Otwórz serce i patrz. Módl się, proś o siłę, o zrozumienie tego, co ciebie otacza, swoich spraw, o światło wiary i Ducha Świętego do podejmowania dobrych decyzji. 
Chleb życia wychodzi dzisiaj na ulice. Jeśli jest to dla ciebie okazja, aby publicznie zamanifestować wiarę, którą żyjesz na codzień, która ma odzwierciedlenie w tym, jak żyjesz, modlitwie, częstym uczestnictwie we mszy – to bardzo dobrze, niech cię umocni i da siły do dalszego doskonalenia się w kroczeniu przez życie z Bogiem. A jeśli między tobą a Nim ostatnio pojawiła się przepaść, jesteś daleko, buntujesz się – to po prostu Mu zaufaj, idź za Nim, i powiedz Mu, jak bardzo jesteś zagubiony, jakie masz pragnienia, czego chcesz dokonać, a nie wiesz, jak się za to zabrać. I nie obrażaj się, gdy usłyszysz coś, co może nie do końca pasować do twojego własnego obrazu siebie – tak, może nie do końca jesteś taki w porządku, jak ci się wydaje. Wsłuchaj się w to, co Żywy Bóg ma ci do powiedzenia. 
I karm się Nim. Nie wahaj się – także dla ciebie, i dla każdego innego, starczy tego, co pozostało w tych dwunastu koszach ułomków.  
>>> 
Dzisiaj wspomnienie liturgiczne bł. Jana XXIII – Angela Roncallego – papieża uśmiechu. 
Znaleźć o nim informacje w necie – żaden problem. Zawsze mnie ujmował – bezpośredniością, uśmiechem, a jednocześnie wielką troską o Kościół, która przecież nie pozostała w sferze pragnień, a znalazła odzwierciedlenie w tym, czego dokonał w krótkim dość pontyfikacie. Moim zdaniem – wielki człowiek, którego rola jest jakby niedoceniana, odkąd został beatyfikowany kilka lat temu. A przecież gdyby nie on – kolegium kardynalskie pewnie nie byłoby tak bardzo międzynarodowe, nie doszło by do Soboru Watykańskiego II, i wiele innych kwestii. Każdemu polecam jego Dziennik duszy. Piękna książka. 
Na zakończenie – piękny cytat, jedna z bł. Jana XXIII myśli:  

Uczmy się od Niego, by się nie uskarżać, nie złościć, nie tracić wobec nikogo cierpliwości, nie żywić w sercu niechęci do tych, o których sądzimy, że wyrządzili nam krzywdę, lecz znosić siebie wzajemnie (…) i kochać wszystkich. Rozumiecie? Wszystkich, także tych, którzy nam czynią coś złego, przebaczyć im i modlić się także za nich, bo może w oczach Bożych są lepsi od nas.

BÓG A FISKUS

Uczeni w Piśmie i starsi posłali do Jezusa kilku faryzeuszów i zwolenników Heroda, którzy mieli pochwycić Go w mowie. Ci przyszli i rzekli do Niego: Nauczycielu, wiemy, że jesteś prawdomówny i na nikim Ci nie zależy. Bo nie oglądasz się na osobę ludzką, lecz drogi Bożej w prawdzie nauczasz. Czy wolno płacić podatek Cezarowi, czy nie? Mamy płacić czy nie płacić? Lecz On poznał ich obłudę i rzekł do nich: Czemu Mnie wystawiacie na próbę? Przynieście Mi denara; chcę zobaczyć. Przynieśli, a On ich zapytał: Czyj jest ten obraz i napis? Odpowiedzieli Mu: Cezara. Wówczas Jezus rzekł do nich: Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga. I byli pełni podziwu dla Niego. (Mk 12,13-17) 

Wtedy im było łatwiej. Był obok nich, między nimi chodził, nauczał. Na początku chcieli Go skompromitować – właśnie takimi podchodami, lapsusami słownymi, grą słów – żeby powiedział coś, co będzie można nagłośnić, polamentować nad tym, porozdzierać szaty, aż wreszcie dopiąć swego – oskarżyć, o cokolwiek, i pozbyć się. A w każdym razie uciszyć. Choć najlepiej to pozbyć – żeby mieć pewność. 

Czy sednem tego, o czym tutaj dzisiaj mowa w tekście, są podatki? Nie. Tu chodzi o relacje pomiędzy tym, co jest ludzkim obowiązkiem wobec Boga, a ludzkim obowiązkiem jako członka społeczeństwa wobec jakieś tam zwierzchniej władzy w tym społeczeństwie. Nie chodzi o to, czy płacić, czy nie. Pewnie – trzeba płacić. Nie wnikając w kwestie drugorzędne, choć istotne – jakie te podatki są, na co są pożytkowane itp. – człowiek ma obowiązek partycypować w utrzymywaniu społeczeństwa i jego struktur. I to jest raczej dość oczywiste (no chyba że ma się do czynienia z jakąś odmianą anarchii). 

Wiara nie zwalnia z tych obowiązków w stosunku do państwa. One są równoległe jakby. Ten odnośnie obrazkowego podatku na cezara (wtedy; dzisiaj – państwo) jak i obowiązek bycia w porządku z Bogiem, skoro się twierdzi, że się w Niego wierzy. Rozliczasz się z fiskusem – rozliczaj się tak samo z Bogiem. Przykład dobry, bo ludziom czasami się wydaje, że Boga zadowoli to, że się raz na jakiś czas (w podbramkowej sytuacji) pomodli człowiek (bo nie ma pomysłu jak sobie z czymś poradzić – nie dlatego, że specjalnie wierzący), że czasem jak mu się przypomni to i mszę świętą zamówi za kogoś z rodziny (choć raczej dla zachowania pozorów przed rodzicami – za babcię śp., ale już o mszy za żywych nie pomyśli), czasem i wyspowiada się (bo trzeba do jakiegoś sakramentu), a w ogóle to przecież nie kradnie – więc chyba dobry jest i Bóg nie powinien się czepiać?
Bóg nie daje się zbywać. A jeśli człowiekowi się wydaje, że daje – to jest w błędzie, i tym gorzej dla niego. Tylko że On nie upomina się o swoje co miesiąc (co w przypadku podatków odczuwamy w postaci różnicy pomiędzy tym, co w umowie o pracę jest brutto, a tym co faktycznie na konto dociera netto) albo nie każe PITa złożyć raz w roku. Tutaj rozliczenie będzie globalne, całkowite, na samym końcu. I, dla niektórych niestety, nie ma izby skarbowej, do której można się odwołać od decyzji Boga. 
Tak jak wtedy faryzeusze jakby z Bogiem-Człowiekiem się droczyli, wystawiali Go na próbę – tak dzisiaj podobnie jest, zarówno z Bogiem, jak i tym państwowym fiskusem. I o ile są ludzie, którym faktycznie – dzięki tzw. kreatywnej księgowości – udaje się oszukać państwo, to sporo jest również tych, którym wydaje się, że oszukali Boga. Że są kwita, i On nic nie będzie od nich chciał. Tylko że – po pierwsze – Bóg od człowieka niewiele chce, i to raczej człowiek ciągle czegoś chce od Boga, a po drugie – wcale nie są kwita, gdy człowiek oszukuje. Bo w modlitwie i tym wszystkim, co niektórym wydaje się samym w sobie być sednem i wystarczającym, aby nazwać ich chrześcijanami – liczy się treść, intencja, serce – a nie formułki,  forma, choćby i milion razy powtarzana.

Tak jak żydom się wtedy wydawało, że Boga zakręcą, uśpią Jego czujność, podejdą przymilaniem (nauczycielu, wiemy że jesteś prawdomówny etc.), tak i dzisiaj wielu myśli, że Go oszuka. I bardzo są w błędzie. Jak oszukać kogoś, kto patrzy w serce, widzi je na wylot, zna wszystkie myśli, pragnienia, plany? Zna każdą odpowiedź, zanim padnie pytanie? Tak – nie da się. Po prostu się nie da. Nie da się Boga oszukać – ani udając religijnego i w porządku w stosunku Niego, ani w kwestiach niby bycia w porządku w stosunku do państwa. 
Rozwiązanie? Nie kombinować. Nie próbować lawirować, oszukiwać, kręcić – ani w relacjach z władzą ziemską, państwową, ani tym bardziej w relacjach z władzą, która tę władzę ziemską dała, czyli z Bogiem. Szkoda czasu. Naprawdę. Ile trzeba się namęczyć, nakombinować, żeby coś dla siebie uszczknąć, zabierając coś należnego innemu… Warto? Moim zdaniem – w tym samym czasie, z czystym sumieniem, dwa razy można by wywiązać się z tego faktycznego obowiązku. Tak po prostu.
Co mi to da? Może niewiele, jak kto woli. Ale na pewno – poczucie, że wywiązywanie się z obowiązku wobec człowieka, władzy, jest właściwie także darem dla Boga, wypełnieniem Jego woli. I jednocześnie – że każdy szczery gest z mojej strony w kierunku Boga (żeby to nazwać: wypełnienie obowiązku wobec Boga) jeszcze bardziej otworzy mnie na działanie Jego łaski, która bardziej pomoże mi być otwartym na potrzeby drugiego człowieka. Mnie to wystarczy.

KROKI W BOŻYM TAŃCU

Jezus powiedział swoim uczniom: Jeszcze wiele mam wam do powiedzenia, ale teraz [jeszcze] znieść nie możecie. Gdy zaś przyjdzie On, Duch Prawdy, doprowadzi was do całej prawdy. Bo nie będzie mówił od siebie, ale powie wszystko, cokolwiek usłyszy, i oznajmi wam rzeczy przyszłe. On Mnie otoczy chwałą, ponieważ z mojego weźmie i wam objawi. Wszystko, co ma Ojciec, jest moje. Dlatego powiedziałem, że z mojego weźmie i wam objawi. (J 16,12-15)
To z wczoraj, z uroczystości Trójcy Przenajświętszej. Sentymentalnie – bo to tytuł mojej rodzinnej parafii. Do zeszłego roku – dzień odpustu. A Ewangelia – cóż, dopiero dzisiaj, a właściwie wczoraj, zrozumiałem ją w kontekście tego dnia – bo zawsze zastanawiałem się: o Duchu Świętym? Przecież dzisiaj czcimy Trójcę całą…
Żeby zrozumieć Boga-Jezusa – trzeba zgłębić Trójcę Świętą. Nie zrozumieć, nie rozszyfrować – zgłębić. Nie umysłem, ale na kolanach. W duchu wiary, tylko w ten sposób. Inaczej się nie uda. O tym mówi właśnie Jezusa. Że to wszystko, czego uczył, to co wcześniej objawił Bóg Ojciec – nabiera sensu, razem z pojęciami Ojca, Syna i Ducha, dopiero gdy uwierzymy w Trójcę Świętą.
Pierwszy objawił się Ojciec – Stwórca, który dał ludziom prawo i przykazania. Potem na świat przyszedł, posłany przez Ojca, Syn Boży, który wypełniał słowa, powiedziane przez Ojca ustami proroków. I gdy Syn wypełnił swoją misję na drzewie krzyża – obiecał i obietnicy dotrzymał, zsyłając Ducha Pocieszyciela dla wszystkich, którzy wytrwali. Tajemnica w pełnej krasie – Bóg w Trzech Osobach, różnych ale i równych sobie. 
Z pomocą przychodzą wczorajsze teksty mszalne, dla mnie bardzo piękne:

Ty z jednorodzonym Synem Twoim i Duchem Świętym * jedynym jesteś Bogiem, jedynym jesteś Panem; nie przez jedność osoby, * lecz przez to, że Trójca ma jedną naturę. * W cokolwiek bowiem dzięki Twemu objawieniu * wierzymy o Twojej chwale, * to samo bez żadnej różnicy myślimy o Twoim Synu * i o Duchu Świętym. * Tak iż wyznając prawdziwe i wiekuiste Bóstwo * wielbimy odrębność Osób, * Jedność w istocie i równość w majestacie. (prefacja)

Boże Ojcze, Ty zesłałeś na świat Twojego Syna, Słowo Prawdy, i Ducha Uświęciciela, aby objawić ludziom tajemnicę Bożego życia; spraw, abyśmy wyznając prawdziwą wiarę uznawali wieczną chwałę Trójcy i uwielbiali Jedność Osób Bożych w potędze ich działania. (kolekta)
To nie jest łatwe. I moje słowa pewnie słabe i proste. Dlatego polecam przy okazji tekst o. Tomasza Kwietnia OP o zwierzeniach boskiej Trójcy.  
Trójcę Rublowa pewnie każdy zna – ja znalazłem ładniejszy, może bardziej przemawiający obrazek:

>>>
Mamy nową błogosławioną – s. Marię Pierinę De Micheli 🙂
>>>
Ojciec i syn razem przy ołtarzu jako kapłani? Tak, to możliwe. I miało miejsce niedawno. Ks. Piotr Kieniewicz MIC, rektor seminarium marianów w Lublinie, asystował do prymicyjnej mszy swojemu ojcu – ks. Antoniemu Kieniewiczowi. Niemożliwe? Wręcz przeciwnie. Pan Antoni wychował dzieci, pochował żonę, po czym wstąpił do seminarium, które niedawno ukończył. Ma 69 lat. Można by powiedzieć – wiek emerytalny. Sam zainteresowany mówi: Bambosze, wygodny fotek, spokój emeryta. Mogłoby się wydawać, że tak będzie wyglądać przyszłość mojego ojca. Tymczasem Duch Święty przychodzi i mówi: Wstań i chodź. Poczytać o tym można tutaj.

>>>
Mam wrażenie, że prymas Glemp się nudzi na swojej emeryturze, bo nie wiem w innej sytuacji, po co szedłby wywiadu udzielać Newsweekowi (choć, z drugiej strony, całości nie znam). Jednak, jak zwykle w takich sytuacjach, do mediów od razu poszło to, co najpikantniejsze. A o czym mógłby ów kard. Glemp mówić? Ano temat dyżurny – Radio Maryja i osoba jego twórcy. Ok, pewnie w większości kwestii rację ma. Tylko po co te wypowiedzi? Koła nie wynalazł, nowego nic nie powiedział. A i Rydzyk od tego się nie zmieni, ani mu za współpracę w RM nie podziękują.
A na marginesie – w oficjalnym serwisie Prymasa Polski wyczytałem, że nie ma czegoś takiego jak prymas senior. Gwoli wyjaśnień. 
>>>
Nie wiem, ale po skali i tym, ile ciągle nowych „rewelacji” w kwestiach nadużyć seksualnych duchownych się pojawia, chyba jakoś trudniej (a może wcale?) mi uwierzyć, kiedy jakiś wyższy rangą (i nie tylko) duchowny w jakieś niewygodnej sprawie, która wychodzi na jaw, mówi „nie wiedziałem…”.  Dzisiaj historia się powtarza – polityk we Włoszech aresztowany za korupcję, a okazuje się że utytułowany godnościami papieskimi, zarządzał ogromnymi środkami jednej z watykańskich kongregacji. I co, mam uwierzyć, że nikt nic nie wiedział, czym się zajmował, za co go teraz oskarżają? No ludzie… W tekście użyto, wygodnego niezwykle, sformułowania „układ niejasnych powiązań”. A ja powiem wprost – machloje. I to w centrum Kościoła. Jak tak można? Kto na to pozwala? Ile można przymykać oczu? Czy to nie oni powinni właśnie pierwsi być świadomi, że prawda i tak wyjdzie na jaw, i kombinować nie ma sensu? Bo jeśli nie – to po co to Prawda was wyzwoli?
Wiem, gorzkie zakończenie. Ale … mnie trafia, jak czytam o takich rzeczach. I pewnie nic się nie stanie, żadnego duchownego nie dotkną konsekwencje – bo teraz Kościół jest na etapie zajmowania się problemem pedofili, i takich się karze. A dopóki nie wybuchnie jakaś wielka afera finansowa w stylu tamtej z Banco Ambrosiano, nikt nie pomyśli, aby pociągnąć do odpowiedzialności tych w Watykanie, którzy do takich „niejasnych układów” dopuścili i je umożliwili. To już dzisiaj jest błoto, które chlapie na Kościół.

SKLEP BOGA

Jezus przybył do Jerozolimy i wszedł do świątyni. Obejrzał wszystko, a że pora była już późna, wyszedł razem z Dwunastoma do Betanii. Nazajutrz, gdy wyszli z Betanii, uczuł głód. A widząc z daleka drzewo figowe, okryte liśćmi, podszedł ku niemu zobaczyć, czy nie znajdzie czegoś na nim. Lecz przyszedłszy bliżej, nie znalazł nic prócz liści, gdyż nie był to czas na figi. Wtedy rzekł do drzewa: „Niech już nikt nigdy nie je owocu z ciebie”. Słyszeli to Jego uczniowie. I przyszli do Jerozolimy. Wszedłszy do świątyni, zaczął wyrzucać tych, którzy sprzeda wali i kupowali w świątyni, powywracał stoły zmieniających pieniądze i ławki tych, którzy sprzedawali gołębie, i nie pozwolił, żeby kto przeniósł sprzęt jaki przez świątynię. Potem uczył ich mówiąc: „Czyż nie jest napisane: Mój dom ma być domem modlitwy dla wszystkich narodów? Lecz wy uczyni liście z niego jaskinię zbójców”. Doszło to do arcykapłanów i uczonych w Piśmie i szukali sposobu, jak by Go zgładzić. Czuli bowiem lęk przed Nim, gdyż cały tłum był zachwycony Jego nauką. Gdy zaś wieczór zapadał, wychodzili poza mia sto. Przechodząc rano, ujrzeli drzewo figowe uschłe od korzeni. Wtedy Piotr przypomniał sobie i rzekł do Niego: „Rabbi, patrz, drzewo figowe, któreś przeklął, uschło”. Jezus im odpowiedział: „Miejcie wiarę w Boga. Zaprawdę powiadam wam: Kto powie tej górze: «Podnieś się i rzuć w morze», a nie wątpi w duszy, lecz wierzy, że spełni się to, co mówi, tak mu się stanie. Dlatego powiadam wam: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie. A kie dy stajecie do modlitwy, przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu, aby także Ojciec wasz, który jest w niebie, przebaczył wam wykroczenia wasze”. (Mk 11,11-25)
Tak po kolei. Ewangelia o sklepach, handlowaniu i tym, że bardzo często ta materia zbyt dominuje życie człowieka, chyba nigdy nie byłaby bardziej aktualna niż w obecnych nam czasach. Czasach, kiedy szoping jest czynnością dnia codziennego, co gorsza nawet sposobem na spędzanie czasu, a nawet (sic!) hobby. Nie masz co robić? Idź po zakupy. Poszwendaj się po galeriach handlowych. Pochodź, pooglądaj, podotykaj, poprzymierzaj, pozachwycaj się – i najlepiej kup co drugą rzecz, jaka ci w oko wpadnie. Bo i sprzedawca się ucieszy – dorzucasz się do jego pensji (a może i premii za sprzedaż?), i firma w której sklepie kupisz – bo to znaczy, że ciuchy popularne, i wielcy władcy naszej rzeczywistości – bo skoro kupujesz, to masz pieniądze, czyli co tam ze wskaźnikami ekonomicznymi, dziurą budżetową, zżeranym PKB – lud jest majętny, bo kupuje. 
W czasach Jezusa pewnie nieco inaczej było – On zwrócił uwagę, gdyż tamci zrobili sobie rynek w świątyni, Domu Ojca. Notabene – praktyka, niestety, dość (za) często obserwowana przeze mnie w różnej maści „kioskach parafialnych” czy po prostu stoiskach z gadżetami religijnymi – ot, wprost w kościołach umiejscowionych… Dom modlitwy nie może być targowiskiem. W modlitwie zostawiam za sobą to, co ziemskie, to co namacalne, dobra i rzeczy. W modlitwie nie ma znaczenia, czy jestem biedny, bogaty, ile mam – ale jaki jestem. Po co się modlę, czy się modlę, jak się modlę. Co mną kieruje, dokąd zmierzam, czego szukam, do czego dążę. W modlitwie liczy się szczerość i chęć dialogu – z jednej strony powiedzenia, wylania przed Bogiem tego wszystkiego, co we mnie w środku nieraz się kotłuje, wypłakanie; z drugiej, i pewnie ważniejszej – wola wsłuchania się w odpowiedź i zaakceptowania jej przede wszystkim wtedy, gdy jest inna niż to, co chciałem usłyszeć. Bóg chce dla mnie dobrze, nawet jeśli tego nie dostrzegam. Nie liczy się to, na co się nastawiasz w modlitwie – liczy się otwartość na to, co usłyszysz, i wola zastosowania się do tego. 
Ile osób dzisiaj w niedzielę, zamiast do kościoła, biegnie do takiej czy innej galerii? Bo w tygodniu nie ma czasu, praca jest, trzeba pożyć – a w niedzielę to i czas jest, i ludzi mniej w sklepach, pod każdym względem lepiej. Aha. Z tą mniejszą ilością ludzi – to już chyba przeszłość. Co to jest? Uzależnienie, też. Łamanie przykazania – na pewno. A przede wszystkim lenistwo, wygodnictwo, pójście po najmniejszej linii oporu i przygotowanie dwóch pieczeni na jednym ogniu: wymigać się od kościoła, i załatwić to co potrzebne, bomba. 
Ks. Artur Stopka napisał, że człowiek nie jest klientem Boga, a Bóg nie jest sprzedawcą. Można by dodać – tym bardziej Kościół (ani kościół – budynek z mszą) nie może być traktowany jako sklep, punkt usługowy, do którego zagląda się tylko w potrzebie – a to chrzest jakiś, komunia, bierzmowanie, ślubik czy pogrzeb – no, bo wypada. Usługa? Jasne – przecież się płaci. Ile razy można usłyszeć Przyszedłem kupić mszę. Masakra, co? Ale taka jest mentalność i wiedza (a raczej jej brak) u ludzi. Zgadza się – do Boga, do kościoła prowadzić ma potrzeba – ale nie tak rozumiana, jak opisałem, tylko potrzeba serca. 
 
Szukajcie, a znajdziecie. Kołaczcie, a otworzą wam. Bóg zostawił nam Kościół nie po to, żeby uspokajać niezbyt czyste sumienia poprzez mniej lub bardziej rzadkie czy przypadkowe zajście tam po jakąś usługę – ale po to, aby Kościół był częścią mojego rytmu życia. Aby odwiedzanie kościoła było nie pustym zwyczajem – ale wyrazem przywiązania, wdzięczności, wiary i przede wszystkim potrzebą serca. Serca, które jest czyste i chce karmić się Bogiem na stole Eucharystii, albo które chce się oczyścić i móc z pełni we Mszy Świętej uczestniczyć. Owszem, odpowiedzi na pytania mogę znaleźć tylko ja sam i tylko w sobie – ale Kościół może w tym pomóc. Po to jest. Po to sakramenty, po to księża. 
 
Chyba że potraktujesz ten Kościół/kościół jak hipermarket. Inna rzecz – nawet w domu – czasami może czegoś brakować, a nie zauważamy tego, nie kupujemy, i później problem jest, gdy brak wychodzi na jaw, a to coś na gwałt jest potrzebne. Teraz przełóż to na Boga i wiarę. Kiedyś, prędzej czy później, oby nie w ostatnim tchnieniu życia, uświadomisz sobie, że Bóg był potrzebny, że On jest aby pomagać, i że On nie chciał nic innego, jak twoje szczęście, abyś przeszedł dobrze przez życie, kupując (w różnym tego słowa znaczeniu) to co potrzebne, i wtedy kiedy był na to czas. Aby Twoje życie było czymś więcej niż zakupami. I  nie chciałbym być w skórze kogoś, kto w takiej sytuacji uświadomi sobie, że kupił pół świata, a do kościoła, do tego sklepu Boga w ogóle nie zajrzał. 
Wtedy może się okazać, że mierny albo żaden z ciebie owoc. Co takich czeka? To samo, co w ewangelicznym obrazku powyżej, odnośnie figi. Bóg daje czas, siły, możliwości, podpowiada, podszeptuje, podsuwa ludzi którzy dają przykład – ale decyzja jest tylko twoja, tylko ty ją podejmiesz (albo i nie). Kiedyś czas się skończy i może się okazać, że uschłeś, i nie będzie czasu, aby spróbować i przynieść owoc. 
Może to wyraz braku mojej wiary (w człowieka), a może świadomości tego, jak do doskonałości ewangelicznej nam daleko. W każdym razie nie sądzę, aby ktoś był w stanie teraz przerzucać góry, jak to Jezus zaproponował. Zbyt mali jesteśmy. Za mało w nas Boga i tej właśnie zwykłej wiary. I tej wiary trzeba szukać, do niej kopać w sobie, ją ćwiczyć i udoskonalać. Jesteśmy ludźmi i nic tego nie zmieni, nie jesteśmy w stanie zmienić naszej grzesznej natury – ale możemy i naszym obowiązkiem jest nad nią pracować, walczyć z nią. Byśmy byli bardziej nastawieni, otwarci na świętość, która jest celem, której pragniemy i do której dążymy. Po co? Żeby próbować – może nie tyle góry przenosić, ale przenosić i zmieniać to, co tych zmian potrzebuje i wymaga. A nawet jeśli ze sobą nie uda się tak, jakbym chciał – to żeby ktoś inni widział, że warto próbować. Na początek – przez przebaczenie. Bo nie da się modlić z zaciśniętymi pięściami.
Miejcie wiarę w Boga. Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie. Tylko miejcie wiarę w Boga. Tak, tylko tyle.

NIE NEGUJ SWOJEGO CIENIA

Duchowy cień 
Anselm Grün OSB

Każdy człowiek ma swój cień. Zdaniem C.G. Junga, ów cień tworzą wszystkie te sprawy, które wykluczyliśmy z naszego życia, ponieważ nie pasują one do idealnego obrazu nas samych.

Zdrowa duchowość prowadzi do uczciwego poznania siebie. Wdraża nas do tego, abyśmy pochylili się nad naszymi „ciemnymi stronami” i pojednali się z nimi.

Często spotykam jednak ludzi idących przez życie taką drogą, która nie pozwala im zetknąć się z ich własnym cieniem. Chcą być duchowi, aby nie musieli zajmować się tak banalnymi tematami jak ich ludzkie słabości, ich agresywne i depresyjne nastroje, ich emocje i potrzeby. W swojej duchowości pragną oddawać się tylko wzniosłym sprawom: mistyce, wewnętrznej wolności, modlitwie, medytacji, dążeniu do jedności z Bogiem. Jednak im bardziej koncentrują się jedynie na czysto duchowych tematach, tym większy staje się ich cień, który wloką za sobą.

Jestem zawsze sceptyczny, jeśli ktoś na wyrażenie swojej miłości i radości z Boga, czy piękna życia duchowego używa zbyt wzniosłych słów. W słowach takich ludzi wyczuwam przejaw ucieczki przed ciemną stroną ich ducha. Ludzie ci zatapiają się we wzniosłości, aby ujść przed banalnością własnej psyche. Jednak przy dokładniejszym wsłuchaniu się w te wypowiedzi, za słowami o miłości odkrywam niezdolność do budowania relacji z innymi. Wiele ludzi pięknie mówi o miłości, aby nie musieli uznać własnej niemożności prawdziwego kochania i wejścia w dojrzałą relację. Gdyby stanęli naprzeciw ich braku zdolności do zawiązywania więzi, załamałby się ich cały życiowy gmach. Tego nie mogliby jednak przeżyć. Dlatego muszą się ciągle tak bardzo wysilać w używaniu podniosłych słów o miłości. Albo gdy ktoś na okrągło podkreśla, że właściwie jako chrześcijanie powinniśmy się zawsze cieszyć, bo przecież jesteśmy zbawieni przez Chrystusa, wtedy zza tej fasady radości przebija często zwątpienie lub depresja.

Dla starożytnych mnichów istotne było, aby poddać próbie autentyczność duchowości jakiegoś słynnego ascety. Wówczas jeden z najstarszych mnichów zapraszał takiego ascetę do siebie i świadomie traktował go trochę nieprzyjaźnie. Nie był zafascynowany jego popularnością ze względu na jego życie duchowe, lecz umyślnie zagadnął go nieco opryskliwie. Jeśli słynny asceta zareagował szorstko i w złym usposobieniu, wtedy dla mnicha był to dowód, że jego asceza nie była prawdziwa. Służyła mu jedynie do potwierdzania samego siebie. Dzięki swojej ascezie chciał on górować nad innymi. Ale nie spotykał w niej Boga. I w ten sposób stary mnich ujawniał niewiarę ascety. Ten zabieg odkrywał cienie ascezy. Za rzekomą pokorą skrywała się pycha zachęcająca do tego, aby dzięki ascetycznym osiągnięciom wynosić się nad drugimi i patrzyć na nich z góry. Za posuniętym do granic możliwości poszczeniem, stała żądza uznania. Mnisi zawsze rozmawiali o duchowości z dużą dozą trzeźwości. Byli bardzo ostrożni, kiedy mieli wyrazić się na temat ich doświadczenia Boga. Nie obnosili się ze swoimi doświadczeniami, jak to dzisiaj często się zdarza. Zasadniczo nie wierzę człowiekowi, który zbyt euforycznie opowiada o swoim doświadczeniu Boga. Rzeczywiste doświadczenie Boga potrzebuje także przestrzeni milczenia. I tylko bardzo ostrożnie można ująć je we właściwe słowa.

Nie tylko pojedyncza osoba ma swój cień, lecz także każda wspólnota. Każda wspólnota zakonna ma swój cień, każda parafia, każdy kościół, każdy naród. Jest to każda społeczność, która zbyt ekstatycznie wypowiada się o jedności, której doświadcza w Chrystusie. Jestem wtedy bardzo nieufny i dokładnie się przyglądam, jak ta jedność rzeczywiście wygląda. I często odkrywam, niestety, że w tych wspólnotach bardzo autorytarnie postępuje się z jednostką. Nikomu nie wolno wyrazić swojej opinii. Od razu moralizuje się, że ktoś ze swoją krytyką narusza jedność. Za ideałem jedności ukrywa się cień własnego rozdwojenia. Człowiek broniący w ten sposób idei jedności projektuje osobisty rozdźwięk w samym sobie na swoich braci i siostry oraz zwalcza go u nich.

Jeszcze inna społeczność deklaruje, że w naszym ubogim w wiarę czasie pragnie dawać świadectwo o Jezusie Chrystusie. Każda siostra, która odważa się mówić o swoich wątpliwościach w wierze, jest natychmiast marginalizowana. Taka postawa objawia brak przyzwolenia na jakiekolwiek wątpliwości we własnym sercu, co kończy się dogmatycznym występowaniem przeciwko wszystkim, którzy w poszukiwaniu głębszej wiary, nie boją się dopuścić do siebie wątpienia. Inna wspólnota pragnie ofiarować swoją miłość i modlitwę za zdemoralizowany świat. Ale w ten sposób próbuje jedynie zamaskować własne zepsucie. I Nierzadko w takim klimacie zagnieżdża się jedynie brak miłosierdzia wobec członków własnej grupy. Człowiek chce przynieść siebie w ofierze i w ogóle nie zauważa, że ma na sumieniu wielu braci i siostry, ponieważ nie daje im żadnej przestrzeni do swobodnego, duchowego oddechu i składa ich na ołtarzu własnej ideologii.

Mnisi nie na próżno wysoko cenią sobie pokorę. Mają szczególne wyczucie tego, jak łatwo do naszej duchowości wślizguje się cień i jak bez większych przeszkód potrafi uprawiać swój niecny proceder. Mnisi nie mówią jednak o ideale pokory, który powinniśmy osiągnąć. Bowiem jeśli pokorę wezmę sobie za punkt honoru, w ogóle nie spostrzegę się, jak bardzo kieruje mną własna duma, jak moja pokora przesiąknięta jest cieniem przesadnej potrzeby ważności. Pokora jest dla mnichów raczej drogą do własnego człowieczeństwa, zstąpieniem w głąb własnego cienia po to, by pojednać się ze swoimi ciemnymi stronami. Droga pokory pozwala nam roztropnie mówić o duchowości, a przede wszystkim stawać się coraz bardziej roztropnymi w naszych moralnych wymaganiach. To jest chyba najbardziej denerwujące, że najwięksi moraliści nie żyją tym, co głoszą, że właśnie ci ludzie, którzy sami w czymś niedomagają, szczególnie rygorystycznie zachowują kościelne normy. Ludzie instynktownie czują, że coś w tym nie gra. Niektórzy już nigdy więcej nie chcą narazić się na porażkę, wyróżniając się w doskonałym przestrzeganiu moralności. Ale ich cień kiedyś ich dogoni. Idźmy lepiej drogą pokory, drogą wejścia w doświadczenie własnego cienia, żebyśmy się nie rozbili o wysoki cokół naszej wymagającej moralności i szczytnej duchowości.

Z niemieckiego przetłumaczył Dariusz Piórkowski SJ.

Tekst ukazał się pierwotnie w miesięczniku „Geist und Leben”. Opublikowany za życzliwą zgodą o. Grüna.

http://www.tezeusz.pl/cms/tz/index.php?id=760

Trafiłem przypadkiem na forum.wiara.pl, opublikowane na Tezeuszu (btw – nie mają tam wyszukiwarki…)

To jest takie ludzkie. Gdy człowiek uświadomi sobie już to, że Bóg jest, że działa – to jakby nic poza tym nie dopuszcza do siebie. Do tego stopnia, że neguje swoją słabszą stronę. W pogoni za tym, co wzniosłe i święte, jakby odsuwa od siebie, co jest nie tak doskonałe, jakby chciał w miejsce realnego (a więc składającego się z zalety i wad) człowieka wstawić ceramicznego aniołka z przyklejonym uśmiechem numer pięć.

Ten tytułowy cień, który ciągnie się za każdym z nas, jest nieodłączny – tak jak nieodłączna jest nasza grzeszna natura. Tu nie ma co myśleć, z tym się trzeba pogodzić – i nie negować, ale sprostać mu. A to można uczynić tylko świadomie, zdając sobie sprawę z jego istnienia, ze swoich wad – nie wysilając się na negowaniu.

Nie da się żyć z ludźmi, dawać siebie im, gdy nie jest się pogodzonym z samym sobą. Dobre chęci i najwięcej nawet modlitwy – bez pracy nad sobą, charakterem, bez akceptacji siebie także w tej słabszej stronie – to będzie ciągle za mało. I tak samo nie da się prawdziwie cieszyć wiarą, Bogiem, Chrystusem – także tym spotykanym w drugim człowieku – nie będąc pogodzonym z samym sobą. Bo bez świadomości swojej gorszej strony – radość jest tylko złudna i powierzchowna.

Aby odnaleźć siebie w Bożych planach, zrozumieć siebie i te plany, realizować się w nich, potrzeba pokory, która jest konieczna do przyjęcia – czy siebie, czy kogoś innego – takim, jakim jest. Nie chodzi o lenistwo, siedzenie z założonymi rękami i podejście w stylu skoro tak mnie, Boże, stworzyłeś – to taki będę, po co pracować nad sobą – ale o miłosierne, na wzór Boga, spojrzenie tak na słabości swoje, jak tych których na drodze ku Niemu spotykamy.

Spojrzenie, w którym ten nasz własny, albo cudzy, cień się zmieści – gdzie ani nie będzie on negowany, ani na siłę usprawiedliwiany. Spojrzenie, w którym ujrzę nie tylko skrajnie negatywny albo naiwnie optymistyczny obrazek siebie albo bliźniego – ale realny, z wszelkimi wadami i zaletami, ale i z miłością, która ma przenikać wszystko.

Z PERSPEKTYWY ĆWIERĆWIECZA

Piotr powiedział do Jezusa: „Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą”. Jezus odpowiedział: „Zaprawdę powiadam wam: Nikt nie opuszcza domu, braci, sióstr, matki, ojca, dzieci i pól z powodu Mnie i z powodu Ewangelii, żeby nie otrzymał sto kroć więcej teraz, w tym czasie, domów, braci, sióstr, matek, dzieci i pól wśród prześladowań, a życia wiecznego w czasie przyszłym. Lecz wielu pierwszych będzie ostatnimi, a ostatnich pierwszymi”. (Mk 10,28-31)
To pytanie nie zostało w ogóle zadane wprost przez Piotra. Ale podtekst jest oczywisty – co my z tego będziemy mieli, Jezu? Może i życie w Palestynie w tamtych czasach nie było jakoś specjalnie wyszukane i wspaniałe dla prostych ludzi (a takimi była większość apostołów), ale – bądź co bądź – pozostawili swoje łodzie, swoje rybactwo, prace i zajęcia, prawdopodobnie też rodziny, no i poszli za Nim. Tak bez niczego. Jak stali – tak poszli. Zresztą – to przecież tak bardzo ludzkie, pytać o korzyści. Nawet gdy motywacja nie jest materialna, a dotyczy czegoś innego, innej sfery, duchowości.
Ksiądz rano na mszy bardzo ładnie powiedział – że Bóg nigdy nie jest dłużnikiem człowieka. Bóg nigdy nie pozostawia jakiś niedomówień, niezałatwionych porachunków z człowiekiem. Oni nie poszli wtedy za Jezusem ot tak, żeby iść za Nim do Jerozolimy, On dał się zabić – a oni wrócili do swojej codzienności. Nie, nic takiego nie miało nastąpić. Spotkali Jezusa – i nigdy nic nie było takie samo. Albo inaczej – było, ale ich optyka na świat była inna. Dzięki Niemu. 
Już wtedy, w czasach Jezusowi współczesnych, był choćby obrazek ewangeliczny z młodzieńcem, który chciał – a przynajmniej to deklarował – pójść za Nim, i pytał, co ma zrobić. Jezus wiedział, że był dobry, prawy, ale i bogaty – więc polecił rozdać majątek i wtedy wrócić. I tutaj się skończyły ambicje i plany pytającego; nie potrafił pozbyć się majątku. Przez te wieki – nic się w tym zakresie nie zmieniło. Ludzie tak samo, o ile nie jeszcze bardziej, gonią za kasą i bardzo często dosłownie wszystko podporządkowują jej zdobywaniu, pomnażaniu, liczeniu, trwonieniu, i tak w kółko… 
Co mi da to, że wierzę? Przy takim, materialistycznym nastawieniu, pewnie nic. Nawet trudniej będzie – bo zamiast pracować w weekendy Bóg każe do kościoła iść, nie spędzać czasu nad papierami – tylko zająć się rodziną, małżonkiem. Rozmawiać, być dla siebie, pomagać sobie – a przecież ile w tym czasie forsy ucieka między palcami… Tylko że na kasie świat się nie kończy. A korzyści, które wspomniał Jezus, to nie tylko i nie zawsze w ogóle coś, co można przeliczyć na pieniądze. Ale zawsze będzie to coś cenniejszego – co pozwoli dać sobie radę nawet gdy tych zer na koncie czy w portfelu nie będzie tyle, ile byśmy chcieli. 
Jeśli nie widzisz, czym Bóg cię ubogacił – to nie znaczy, że dajesz Mu czas, wierzysz, a On ma to w nosie. To znaczy, że w tym wszystkim jeszcze za bardzo patrzysz na siebie – a za mało zasłuchujesz się w Niego, w Jego Ducha, i przez to nie widzisz, co i ile On ci daje. Co wtedy? Jeszcze bardziej zaprzeć się samego siebie, zepchnąć gdzieś w kąt egoizm, samolubstwo, zapatrzenie w siebie, wszelkie ja, mnie, moje – zrzucić z siebie ten szczelny pancerzyk egoisty i egocentryka.
I dopiero wtedy – tak naprawdę wolny – pójść za Nim nawet (a może zwłaszcza) wtedy, gdy nagle przewróci wszystko do góry nogami i poprowadzi w najmniej spodziewane miejsce. I to będzie początek drogi ku temu, co On pragnie ofiarować tobie.
>>>
Dzisiaj, a konkretnie za jakieś niespełna 2 godziny, skończę 25 lat.
Jak tak sobie rano w łóżku myślałem – cóż, drogi Boże są dość niezbadane. Gdyby mi ktoś zadał np. w III klasie LO pytanie – co będziesz robił mając 25 lat… pewnie bym odpowiedział, że przygotowywałbym się do święceń kapłańskich. Bo taki wtedy był mój pomysł na życie, taka wydawała mi się droga, którą coraz wyraźniej Bóg przede mną kreślił.
Potem moją obecną kochaną żonkę postawił na tej drodze, i wszystko się poprzestawiało 🙂 Długo ze (za?) sobą chodziliśmy, zdążyliśmy skutecznie zacząć i skończyć (wspólnie) studia, no i w sierpniu AD 2009 pobraliśmy się. Mamy gdzie mieszkać, mamy za co żyć, milionerami nie jesteśmy, ale jest nam dobrze. Mamy, mniejsze lub większe (a raczej do zrealizowania w krótszej lub dłuższej perspektywie) plany, kochamy się. Czegoś więcej potrzeba? Mnie – nie. 
 
To też było – nawiązując do Ewangelii – takie pójście za Nim, właśnie tym trudniejsze, że chyba ja sam byłem pewien: kapłaństwo, i najtrudniej to mnie samemu było uświadomić sobie, że moje miejsce jednak nie jest w seminarium. Bóg pokazał figę, i zaproponował inną drogę 🙂
Trochę mnie krępuje bycie dzisiaj trochę na świeczniku – na szczęście, w pracy się nie pochwaliłem (bo i czym), ale co rusz smsy, życzenia na GG, n-k czy facebooku. I choć z roku na rok pamięta o tym dniu coraz mniej osób – to jakby tym bardziej każde z życzeń przyjmuję z większą wdzięcznością. Bo to chyba znaczy, że stanowi się element czyjegoś życia, że jest się choć trochę ważnym. Przynajmniej ja to tak odbieram i staram się pamiętać o urodzinach/imieninach znajomych. 
Wieczorem przyjadą rodzice i teściowie, posiedzimy, pogadamy, ciacho tymi ręcami zrobione zjemy. To przyjemny moment, w którym tę radość można podzielić z ludźmi najważniejszymi, kochanymi, tymi którzy od początku (rodzice – życia; teściowie – znajomości z żoną) mam wrażenie i wierzę że bardzo mocno mi kibicowali i kibicują. 
Co dalej? Nic. To samo. Ta jedna cyferka z tyłu nic nie zmienia. Przypomina – czas ucieka, wieczność czeka. Trzeba być gotowym. Trzeba dobrze czas wykorzystywać, nie można pozwolić sobie na nudę i bezczynność. Bo z nich też Bóg rozliczy. Zawsze jest coś, co można zrobić, pomóc, wymyśleć, przemodlić. Zawsze jest coś, co można zrobić, żeby być bardziej świętym – a mnie nawet do tego, aby tym świętym być choć troszkę, baaardzo dużo brakuje…
I o siły do tego wszystkiego – miłości, planów, marzeń, pomysłów, ich realizacji, o otwartość na odczytywanie Jego woli – nieśmiało proszę zarówno Boga, jak i czytających te słowa, aby również w moim imieniu Go o nie poprosili.