O przestawianiu wajchy i nie tylko

Kilka najciekawszych myśli z wywiadu, jaki na łamach numeru 15/2014 TP ze Zbigniewem Nosowskim przeprowadzili Błażej Strzelczyk i Piotr Żyłka:
  • W latach 80. Kościół miał monopol na bycie dobrym. Wówczas pod jego skrzydłami gromadziło się wszystko, co było przeciwko komunie. I nagle nastąpiła radykalna zmiana. To jest to musujące wino – szybka i głęboka zmiana sytuacji społecznej, powodująca, że przyzwyczajenia z PRL do tego „wina” nie pasują. Dla wielu nie było jednak tak oczywiste, że oto przekraczamy pewien próg, za którym jakościowo musi zmienić się społeczna rola Kościoła.
  • Najważniejsze jest pytanie: czy dążymy do tego, by stanowić jakąś grupę nacisku we wnętrzu Kościoła, czy też opisujemy pożądaną tożsamość Kościoła i do niej dążymy.
  • – Skoro Kościół otwarty jest całością, a nie frakcją, to po co używać słowa „otwartość”? Czemu nie mówić po prostu o Kościele Powszechnym? – Żeby uświadomić tym, którzy pojęcie otwartości krytykują, że otwartość jest wartością, że nawoływanie do otwartości nie jest podlizywaniem się światu, tylko obowiązkiem katolika. 
  • Dlaczego ateiści są ateistami? Ostatni sobór mówi, że jest w tym także nasza wina, bo przedstawiliśmy zły obraz Boga. W Polsce jedną z odpowiedzi na to, dlaczego wielu katolików nie podpisuje się pod postulatem otwartości, jest fakt, że to my sami – piewcy otwartości – źle przedstawiamy otwartość. Istnieje forma otwartości, która wyklucza. 
  • Kiedy czujesz się wykluczany przez konserwatystów? Kiedy słyszysz, że de facto jesteś poza wspólnotą. Kiedy ci mówią, że tak naprawdę to zdradziłeś Kościół. Gdy ktoś uważa, że jego opinie są jedyne słuszne. Wiem, że czasem sam ulegam takiemu sposobowi myślenia i dzieje się to na łamach naszych pism, programowo głoszących otwartość. 
  • Błędem wielu publicystów jest zabieranie głosu w sprawach, w których mają wyłącznie poglądy, a nie są kompetentni. 
  • Zdarza się w publicystyce katolickiej wyścig o to, kto ostrzej potępi, ale dla mnie sęk jest nie w tym, żeby ostrzej, tylko trafniej. (…) Ja wolę mądrzej. Wolę nie tylko nazwać problem, ale także zaproponować rozwiązanie. 
  • Aparecida to apel o przestawienie zwrotnicy, o fundamentalną zmianę w patrzeniu na misję Kościoła. Z kierunku jazdy „obsługujemy tych, którzy przychodzą” na kierunek „wychodzimy do tych, których w Kościele nie ma”. Zamiast liczyć tych, którzy przychodzą, musimy zacząć liczyć tych, których nie ma. Przestawianie wajchy nigdy nie jest łatwe, bo trzeba zmieniać wieloletnie przyzwyczajenia, np. kulturowo zakorzeniony model duchownego.

Tak, zdecydowanie, „Krytyczna wierność” Nosowskiego jest bardzo wysoko na liście książek, które muszę kupić i przeczytać – tzn. znaleźć czas i fundusze 🙂 

Kościelna wiosna według Rysia

Tę książkę czytałem dość długo, ale niewątpliwie była warta czasu poświęconego na przegryzienie się przez nią. Bp Grzegorz Ryś ponownie nie zawiódł, a zaciekawił, ubogacił i podsunął nowe pomysły – nie tyle może dla mnie jako mnie samego, ale tego, gdzie, jak i w jaką stronę Kościół powinien zmierzać szczególnie właśnie dzisiaj. 
Kościelna wiosna niedroga, poręczna, fajna książka – w moim wypadku – na drogę. Wiosna – jak mówi sam autor – dlatego, że Kościół się odmładza, zaczyna rozumieć i doceniać rolę świeckich w swojej wspólnocie. 
Nie będę się zbyt dużo rozpisywał – po prostu warto po nią sięgnąć. Biskup Grzegorz, który mówi, że nie umie mówić rekolekcji inaczej, niż tylko komentując Pismo Święte – szkoda, że wielu innych koniecznie w ramach kazań (bo trudno to nazwać homiliami) za wszelką cenę mówi o wszystkim, tylko nie o tym. Że to nie wiara jest złożona, a ludzie prości – ale wiara prosta a ludzie pokręceni. O koniecznym poczuciu więzi – nie tylko ze swoją grupką, parafią, ale i z całym Kościołem. O potrzebie tworzenia małych wspólnot w poszczególnych parafiach, żeby ludzie się odnajdywali w nich, a nie w wielkich anonimowych parafiach. O tym, że we wspólnotach trzeba partycypować – a nie je organizować. O tym, że w życiu właściwie chodzi tylko o to, aby stanąć wobec Boga, który mówi, i znaleźć odpowiedź na Słowo od niego otrzymane. O tym, jak odkrywać Komunię Świętą pod dwiema postaciami. O tym, że świeccy powinni brać czynny udział w liturgii, a nie brać udział w teatrze jednego aktora – kapłana. O poszukiwaniu znaków najuboższych – na wzór Jezusa, który zamknął się dla nas w kawałku chleba. O tym, że w Kościele nie można ludzi „obsługiwać”. O pokusie oglądania owoców swojej pracy od razu, tu, zaraz. 
I pewnie o bardzo wielu innych rzeczach – o których każdy musi przekonać się sam, jeśli chce, i po prostu książkę przeczytać.  
>>>
Wyników nie mam, czekam. 

Niewidzialne światło

Skończyłem właśnie czytać, pierwszą od dłuższego czasu, religijną książkę – wywiad-rzekę Jarosława Gowina i Doroty Zańko z śp. abp. Józefem Życińskim pt. „Niewidzialne światło” (co ciekawe, wg informacji wydawcy, książka niedostępna). Dziwi, ponieważ na okładce jest data wydania 2011, jednakże z treści wynika jednoznacznie, że rozmowy prowadzone były dużo wcześniej, za pontyfikatu jeszcze (dzisiaj już błogosławionego) Jana Pawła II. Można się doliczyć – pewnie 2003 rok. Książka momentami dłużąca się – cóż, w końcu rozmówcy to filozofowie – ale w której znalazłem kilka, fakt – długich – ale naprawdę ciekawych myśli, którymi niniejszym się podzielę.
W Kościele zawsze były różnice. Jedni w Bogu widzieli Boga grozy, a w religii mysterium tremendum, drudzy szukali Boga miłości, a religia była dla nich mysterium fascinosum. Dopóki są to podejścia komplementarne, takich różnice nie trzeba się obawiać. Natomiast kiedy jakaś grupa zaczyna twierdzić, że jedynymi prawdziwymi katolikami są tropiciele liberałów i masonów, oraz uważa, że ma monopol na katolicyzm i nie musi zważać na głos biskupów, to sytuacja staje się wysoce niepokojąca. (…) W epoce PRL ten świat był względnie uporządkowany, ci, którzy bronili uczciwości i przeciwstawiali się indoktrynacji, przemawiali mniej więcej takim samym językiem. Ale w sytuacji pluralizmu niektórzy gubią swoją tożsamość chrześcijańską i nadrabiają to krzykiem. Zaczynają się domagać, by Kościół „mówił jednym głosem”. Mówienie jednym głosem szczególnie lubią kaprale i przedszkolanki; efektem tego może być albo militaryzacja społeczeństwa, albo jego zdziecinnienie. Natomiast w Kościele zawsze była wielość. To ona stanowiła bogactwo, dzięki któremu mógł się rozwijać: byłą duchowość dominikańska, karmelitańska czy franciszkańska, były odmienne tradycje uniwersyteckie, byli św. Tomasz i św. Bonawentura oraz ich odmienne drogi filozoficzne. Ci, którzy bezmyślnie chcą niszczyć to bogactwo Kościoła, sugerując przyjęcie jedynego słusznego modelu chrześcijaństwa, ulegają raczej ideologicznym wpływom PRLu, tak różnym od Ewangelii.
Czy w kategoriach pragmatycznych Chrystus Pan miał wielkie osiągnięcia? Swoich współczesnych nie nawrócił. Podzielili się na zwalczające Go partie. W Wielki Piątek nie było ich na Golgocie, zgromadzili się tam ci, którzy chcieli sobie pokpić albo pogapić się. 
Na początku fascynował mnie Chrystus z Taboru – Chrystus wielkich uniesień, których świadectwa odnajdywałem w tekstach mistyków, Chrystus z Kazania na górze. Natomiast gdybym mia teraz wybrać jakąś scenę, w której postawa Chrystusa przemawia do mnie najmocniej, to była by to scena Ogrójca. Bo kiedy Go pojmano i poprowadzono, wszystko zaczęło się toczyć niezależnie od Niego, bieg wydarzeń został Mu narzucony. Wystarczyło zachować osiągalne minimum spokoju i poddać się logice oprawców. Natomiast Ogrójec z tym straszliwym napięciem, krwawym potem, oczekiwaniem na to, co ma nadejść, był miejsce Jego najważniejszej decyzji: „Niech się spełni wola Twoja, ale jeśli to możliwe, oddal ode mnie ten kielich”. Ten Chrystus z Ogrójca jest mi po latach najbliższy…
Najważniejsze zdanie, do którego powracam zawsze w trudnych doświadczeniach życiowych, pochodzi z Ewangelii Łukasz (4, 30). To zdanie zamykające opis zdarzenia w nazaretańskiej synagodze, gdzie Chrystus powiedział słuchającym Go ludziom, że to On jest zapowiedzianym Mesjaszem, na którym spełniają się słowa Izajasza, a oni wywlekli Go za miasto i chcieli strącić w przepaść. Łukasz komentuje to lakonicznie: „On jednak przeszedłszy pośród nich, oddalił się”. Trzeba umieć „przechodzić pośród” i oddalać się z miejsc, w których rządzi logika agresji. Jeśli możliwa jest konstruktywna rozmowa, należy zostać i podjąć ją. W przeciwnym razie lepiej odejść.

Nie sztuka jest mieć rację, trzeba jeszcze umieć ją mieć. Wokół Chrystusa wielokrotnie rozgrywały się wydarzenia, w których, po ludzku rzecz biorąc, powinien był dowodzić swojej racji. Nie robił tego. 

Pisać na piasku, wiedząc, że słowa zaraz zatrze wiatr, to też naśladowanie Chrystusa. My chcielibyśmy każde nasze słowo wykuć w spiżu i utrwalić dla przyszłych pokoleń. 
Długą tradycję ma u nas model „katolika Zagłoby”, w którego wierze głębokie było jedynie przekonanie, iż „wśród wszystkich nacji naszą sobie szczególnie Pan Bóg umiłował”. Według znanej opinii Lechonia, w modelu tym brak ducha modlitwy szedł w parze z niechlujstwem duchowym, a wiara religijna ponadczasowego Zagłoby „ograniczała się do tego, że 'lubił zjeść święcone’, węszył (…) wszędzie niewiarę, masonerię, żydostwo, miał wciąż na ustach Boga i Kościół”. Zagłoba w wersji Sienkiewiczowskiej miał przynajmniej poczucie humoru. Iluż my natomiast mamy współczesnych Zagłobów, którzy rezerwują dla siebie funkcje jedynych obrońców wiary i demonstrują agresję wobec reszty świata. 
Jakkolwiek potoczyłyby się losy XXI wieku, jakiekolwiek zaszłyby zmiany cywilizacyjne, nie wolno nam gorszyć się światem ani potępiać go. Uczestnicząc w Chrystusowym dziele zbawczym, mamy przynosić ze sobą powiew innej rzeczywistości, która w tym często nieludzkim świecie będzie jak żywe róże na tle betonowego miasta. Bez Boga róże nie zakwitają. Po to, byśmy mogli prowadzić długie rozmowy, szukać ideałów rozwoju osobowości, pytać, w imię czego należy być uczciwym i jaki jest najgłębszy sens cierpienia, potrzeba nam odniesienia do tego fundamentu, jakim jest Bóg, do tego najbardziej konkretnego przykładu, jaki ukazuje Jezus Chrystus w swoim cierpieniu i zmartwychwstaniu, jawiąc się w mrokach naszego życia jak niewidzialne światło – ukryte, ale obecne i dające nadzieję na ujrzenie rzeczy w ich właściwych wymiarach. 
Kiedy myślę o Hipponie czasów św. Augustyna, o jego oddziaływaniu na północną Afrykę, którą potem zalał islam, stawiam sobie pytanie: w którym momencie katolicy zaniedbali współpracę z łaską Ducha Świętego, tak, że pewne terytoria znalazły się poza wpływem chrześcijaństwa? Takie fakty przypominają nam o naszej odpowiedzialności. Nie można składać wszystkiego na oddziaływanie Ducha Świętego. Nie można akceptować eklezjologii kwietystycznej, która zapomina, że człowiek jest twórczym współpracownikiem Pana Boga w dziele zbawienia. Ale z drugiej strony, jeszcze bardziej przeraża mnie eklezjologia samozwańczych obrońców Kościoła, którzy utwierdzają się nawzajem w przeświadczeniu, że tylko oni są prawdziwymi katolikami, że reszta świata ich nie rozumie, że trzeba wreszcie zrobić porządek w Kościele, usuwając z niego ukrytych wrogów… W ten sposób zawsze pojawiały się sekty. Dzisiaj mentalność ta pobrzmiewa między innymi w Radiu Maryja. 

Na pewno nie wolno zła tolerować, tłumacząc się chęcią uniknięcia zgorszenia czy jakimkolwiek innym szlachetnym celem. Cel nie uświęca środków. Pierwotne chrześcijaństwo potrafiło zdobyć się na poinformowanie potomnych o szokującym fakcie zdrady Judasza. Na kartach ewangelii nie przemilczano zaparcia się Szymona Piotra. Z drugiej strony, nie prowadzono wtedy szczegółowych analiz, w jakich ratach wypłacano Judaszowi srebrniki ani jakie były ukryte motywy słabości u św. Piotra. Mamy tu więc jasne świadectwo prawdy, odwagę w podejmowaniu odpowiedzialności za Kościół, ale również świadomość, że nie da się do końca zwerbalizować tajemnicy zła w jego łonie.

Jeśli już dochodzi do takich [skandale pedofilskie w Kościele] sytuacji w Kościele, reakcja może być tylko jedna. Chrystus wyraził ją słowami” „Prawda was wyzwoli” (J 8, 32). Prawda, która ostatecznie uosobiona jest w Chrystusie, musi być w takich przypadkach wartością podstawową. Jeśli nie reaguje się na zło, jest to formą współuczestniczenia w nim. Natomiast pytanie, jak świadectwo prawdzie łączyć zarówno z roztropnością, jak i z miłością bliźniego, jest przykładem kwadratury koła, której w życiu nie rozwiąże się na poziomie ogólnym. W każdym indywidualnym przypadku trzeba w sposób niepowtarzalny konstruować triadę: prawda – roztropność – miłość.
To tylko kilka, wybranych przeze mnie fragmentów. Wielka wiara autora, podparta także ogromną wiedzą i doświadczeniem wybrzmiewa w bardzo wielu miejscach tej książki. Do której przeczytania zachęcam. 

Proste jest prawdziwe, a prawdziwe jest proste

W weekend skończyłem czytać kolejną rozmowę, wywiad-rzekę Petera Seewalda z Benedyktem XVI pt. Światłość świata. Na marginesie tego, że bardzo lubię tę formę książek, była to lektura mocno odkrywcza. Przybliża ona bardzo postać papieża, który nie waha się mówić w sposób bardzo przystępny i zrozumiały dla ludzi zwykłych o sprawach bardzo ważnych, kluczowych, a często gęsto rozmazywanych publicznie i zafałszowywanych. Mówi dla ludzi – mimo że sam jest wybitnym teologiem, naukowcem, do tego nierzadko posądzanym o zbytni rygoryzm (szczególnie w kontekście wieloletniej pracy na czele Kongregacji Doktryny Wiary).

Myślę, że im bardziej ktoś ma problemy ze zrozumieniem czegokolwiek w sprawach wiary, Kościoła, katolicyzmu – tym bardziej powinien po tę lekturę sięgnąć. Myśli o życiu, o świecie, o Kościele dzisiaj, o homosekualiźmie, kapłaństwie kobiet. Tradycyjnie – kilka najlepszych moim skromnym zdaniem myśli.
Wiedza jest władzą. To znaczy, że gdy coś poznam, to mogę też tym dysponować. Wiedza przyniosła ze sobą władzę, ale w taki sposób, że możemy teraz własną mocą zniszczyć ten świat, który – jak nam się wydaje – całkowicie poznaliśmy. Staje się jasne, że w dotychczasowym rozumieniu pojęcia postępu jako połączenia wiedzy i władzy brakuje istotnego elementu, a mianowicie aspektu dobra. Oto jest pytanie: czym jest dokładnie dobro? Dokąd wiedza ma prowadzić władzę? Czy chodzi tylko o to, aby móc nad czymś panować, czy też trzeba postawić pytanie o wewnętrzne kryteria, o to, co jest dobre dla ludzi, co jest dobre dla świata? Właśnie to, jak myślę, nie dokonało się w wystarczającej mierze. Przez to w dużym stopniu w gruncie rzeczy zaniedbany został aspekt etyczny, rozumiany również jako odpowiedzialność przed Stwórcą. Gdy bowiem władza jest napędzana tylko wiedzą, ten rodzaj postępu staje się rzeczywiście niszczycielski. 
Powszechnie wiadomo, że pojęcie prawdy stało się podejrzane. Oczywiście jest faktem, że zbyt często było ono nadużywane. W imię prawdy dochodziło do nietolerancji i okrucieństwa. Stąd też obawy, gdy ktoś mówi: to jest prawda, albo nawet: ja mam prawdę. Nigdy jej nie mamy, najwyżej ona ma nas. Nikt nie zaprzeczy, że z pretensjami do prawdy należy być ostrożnym i przezornym. 
Musimy mieć odwagę, aby powiedzieć: Tak, człowiek musi szukać prawdy; jest do tego zdolny. Oczywiście, prawda potrzebuje kryteriów, które mogłyby ją zweryfikować i sfalsyfikować. Musi także iść w parze z tolerancją. Prawda wskazuje nam jednak na stałe wartości, które ludzkość uczyniły wielką. Dlatego trzeba na nowo uczyć się pokory i w niej się ćwiczyć, aby uznać prawdę i pozwolić, aby ona była normatywna. 
Istnieją ustalone normy myślenia, które mają być narzucone wszystkim. Są one ogłaszane w tak zwanej negatywnej tolerancji. 
Ciągle na nowo ukazuje się w człowieku Boża obecność. To jest to zmaganie, które przenika całą historię. Jak powiedział św. Augustyn: Historia świata jest walką pomiędzy dwoma rodzajami miłości: miłości do siebie samego – aż do zniszczenia świata; i miłością do innych – aż do rezygnacji z siebie samego. Ta zawsze widoczna walka trwa także w naszych czasach. 
Widać, że człowiek dąży do nieskończonej szczęśliwości, chciałby osiągnąć przyjemność aż do ostatnich granic, chciałby posiąść to, co nieskończone. Tam jednak, gdzie nie ma Boga, nigdy mu się to nie uda. Dlatego musi on sobie sam stwarzać to, co nieprawdziwe, tworzyć fałszywy absolut. 
Nie każdy pontyfikat musi mieć całkiem nową misję. Teraz chodzi o kontynuację i uchwycenie dramaturgii czasu; w nim należy trzymać się mocno Słowa Bożego jako decydującej instancji i równocześnie nadać chrześcijaństwu prostotę i głębię, bez których nie może ono działać.
Rzeczywiście żyjemy w epoce, w której konieczna jest nowa ewangelizacja; w której Ewangelia powinna być głoszona w swojej wielkości, ciągle aktualnej racjonalności, a zarazem głoszenie to winno mieć moc przekraczającą to, co racjonalne, aby docierać w nasze myślenie i rozumienie.
Trzeba oczywiście zawsze pytać o to, co – nawet jeśli uważane było za przynależące do istoty chrześcijaństwa – stanowiło jedynie wyraz pewnej epoki. Czym jest zatem to, co rzeczywiście istotne? To znaczy,  że musimy powracać ciągle na nowo do Ewangelii i do przekazu wiary, aby zobaczyć, po pierwsze, co do niego należy? Po drugie, co w uprawniony sposób zmienia się wraz z upływem czasu? Po trzecie: co do przekazu wiary nie należy? Zasadniczym problemem jest ostatecznie zawsze umiejętność właściwego rozróżniania. 
Sformułowanie Jana Pawła II jest bardzo istotne: Kościół nie ma „żadnej władzy”, aby wyświęcać kobiety. My nie mówimy, że nie chcemy, ale że nie możemy. Pan nadał Kościołowi postać dwunastu apostołów, a ich następcami stali się później biskupi i prezbiterzy. To nie my nadaliśmy Kościołowi tę postać, została ona przez Niego ukonstytuowana. Podporządkować się temu jest aktem posłuszeństwa, szczególnie trudnego w dzisiejszej sytuacji. Ale właśnie to jest ważne, że Kościół pokazuje: Nie jesteśmy jakimś samowolnym reżimem. Nie możemy robić tego, co chcemy. Szukamy woli Pana dla nas i jej się trzymamy, nawet jeśli to w tej kulturze i tej cywilizacji jest mozolne i trudne. 
Jedną rzeczą jest to, że są oni [homoseksualiści] ludźmi z ich problemami i radościami i że jako ludzie, nawet jeśli noszą w sobie takie skłonności, zasługują na szacunek i nie mogą być z tego powodu dyskryminowani. Szacunek dla człowieka jest czymś absolutnie podstawowym i rozstrzygającym. Czymś innym jest jednak wewnętrzny sens seksualności. Można by powiedzieć, jeśli ktoś tak chce wyrazić, że ewolucja wyłoniła płciowość w celu reprodukcji gatunku. Tak widzi to również teologia. Sensem seksualności jest zbliżenie mężczyzny i kobiety, a przez to dawanie ludzkości potomstwa, dzieci, przyszłości. To jest wewnętrzna determinacja, która jest zawarta w istocie seksualności. Wszystko inne jest sprzeczne z jej wewnętrznym sensem. Tego musimy się trzymać, także wtedy, gdy w naszych czasach się to nie podoba. 
Nie jestem z zasady przeciwko komunii na rękę, sam tak jej udzielałem i tak ją przyjmowałem. Przez to, że teraz proszę o przyjmowanie komunii na kolanach i udzielam jej do ust, chciałem podkreślić cześć należną realnej obecności Chrystusa w Eucharystii. (…) W tej atmosferze, którą – jak się uważa – tworzy także przyjęcie komunii, łatwo pomyśleć: wszyscy przesuwają się do przodu, to i ja pójdę. Chcę mocno zaakcentować, że powinno być oczywiste: tu dzieje się coś szczególnego! Tutaj jest obecny Ten, przed którym pada się na kolana. Uważajcie na to! To nie tylko społeczny ryt, w którym moglibyśmy wszyscy uczestniczyć bądź też powstrzymać się od uczestnictwa. 
Idziemy coraz bardziej w kierunku chrześcijaństwa z wyboru, zdecydowanego. Od niego zależy bowiem, w jakim stopniu ogólne oddziaływanie chrześcijaństwa będzie skuteczne. Powiedziałbym, że dzisiaj trzeba z jednej strony wzmacniać, ożywiać i rozszerzać to zdecydowane chrześcijaństwo, aby więcej ludzi wyznawało świadomie swoją wiarę i żyło nią.  Z drugiej strony musimy uznać, że chociaż jako chrześcijanie nie jesteśmy po prostu czymś tożsamym z kulturą czy narodem jako takimi, to jednak mamy siłę, aby tworzyć i kształtować kulturowe i narodowe wartości, które są przyjmowane także wtedy, gdy większość społeczeństwa nie jest wierzącymi chrześcijanami. 
– Czy papież wierzy ciągle w to samo, w co wierzył, będąc dzieckiem?
– Odpowiedziałbym tak samo. Ująłbym to tak: proste jest prawdziwe – a prawdziwe jest proste. Nasza trudność polega na tym, że stojąc przed wielkim drzewem, nie zauważamy już lasu; że wobec tak wielkiej wiedzy nie znajdujemy już mądrości. 
Tylko dopóty zafascynowani jesteśmy poszczególnymi odkryciami, mówimy: nie ma nic więcej; wiemy już wszystko. Jednak w momencie, w którym rozpoznajemy niesłychaną wielkość całości, wzrok podąża dalej i pojawia się pytanie o Boga, od którego wszystko pochodzi.

Pełne zanurzenie

Obiecywałem ostatnio, więc wklejam – moim skromnym zdaniem najlepsze myśli z książki Marcina Jakimowicza (z załogi GN) Pełne zanurzenie. O czym jest ta książka? O Bogu, na pewno. Ale przede wszystkim o człowieku, o którego ten Bóg walczy – a głupi człowiek się broni, ucieka czy za wszelką cenę próbuje pokazać, że da sobie radę sam (podczas gdy nie da). Bardzo prawdziwa – trudne i bolesne słowa o naszej ludzkiej małości, ale przedstawione w zestawieniu z nadzieją, która nie zna końca, przyniesioną przez Jezusa. 
Czasem trzeba czasu ciemności, by dostrzec, jak ogromnie brakuje nam światła. Sytuacje, które przeklinamy, okazują się zbawienne. Jezus odkupił nas w najbardziej przeklętej sytuacji, jaka mogła Go spotkać. Gdyby nie niewola Babilonu, Izraelici nie zatęskniliby za Bogiem.
Czy Bóg wyrwała Szadraka, Meszaka i Abed-Nego z tej przeklętej sytuacji przenosząc ich w bezpieczne miejsce lub gasząc rozpalony ogień? Nie. On do nich zstąpił. Bóg nie wyrwie cię z cierpienia. On do niego zejdzie. Będzie tam z tobą. Towarzyszyć ci będzie powiew Jego wiatru.
Modląc się do Niego, wołamy: „W pracy Tyś ochłodą, w skwarze żywą wodą, w płaczu utuleniem”. W płaczu, w skwarze, w pracy. Nie po płaczu, po skwarze. On jest „w”. Bóg zstępuje do przeklętych sytuacji naszego życia i przemienia je. 
Kto tu walczy. Ja czy Bóg? Dlaczego każda modlitwa tak wiele ostatnio mnie kosztuje? Bo biorę jej ciężar na siebie. Tymczasem Bóg zaprasza: złóż swój ciężar na Mnie. Oddaj mi swój czas. Usiądź, odetchnij, zaufaj. To nie ty jesteś zbawicielem swojej rodziny. Oddaj mi swoje problemy. Otwórz bramy! Ja wejdę.
Już dawno zrozumiałem, że to, co po ludzku rzecz biorąc jest mocne, imponujące, fascynujące, wcale nie musi być takim dla Boga – mówi Adam Szewczyk. – Im bardziej jesteśmy przekonani, że Boga w czymś nie ma, tym bardziej prawdopodobne, że On tam jest. Patrz: nędzna stajenka, krzyż hańby.
W słynnym traktacie „Noc ciemna” Jan od Krzyża pisze: „Bóg jest podobny do ognia, do którego wrzuca się drewno. Jeśli drewno było mokre, pod wpływem ognia staje się czarne, ciemne i brzydkie, oraz wydziela swąd. W miarę jednak osuszania ogień  coraz bardziej je ogarnia płomieniem i usuwa zeń wszystkie ciemne i brzydkie przypadłości, które są jego przeciwieństwem. W końcu, ogarnąwszy je od zewnątrz, rozpala je, zamienia w siebie, czyni je tak pięknym, jak on sam.
Pogarda jest początkiem klęski.
W modlitwie nie chodzi o modlitwę – przekonywał Abraham Joshua Heschel. – W modlitwie chodzi o Boga.

Nie potrafimy przyjąć bezinteresownej Bożej miłości. Kombinujemy, oczekujemy od Boga jakieś formy zemsty. Niemożliwe, by nie wracał do naszych grzechów. Mój przyjaciel jest facetem „po przejściach”. Kilka lat temu spotkał Boga i Jego uzdrawiającą miłość. Zobaczył wyraźnie, że jego grzechy zostały przebaczone. (…) Dlaczego Bóg tak często uzdrawiał trędowatych? Bo nieustannie rozdrapywali swoje rany.
Ciarki przechodzą mi po całym ciele, czuję dziwnie znajome ciepło. Nie mam wątpliwości – Bóg do mnie przemówił. Święta bezczelność. Sam Jezus mówi do setnika: Przyjdę i uzdrowię twojego sługę, a on odmawia, wzbrania się: Panie, wystarczy Twoje słowo. Ono ma moc uzdrowienia.
Nawet jeśli zamiary nieprzyjaciół są zdradliwe, Bóg posłuży się nimi, by nas oczyścić. (…) Bóg na naszej drodze zbawienia może posłużyć się nawet złem. W samym centrum ogrodu Eden umieścił drzewo, na którym siedział… wąż. Demon w sercu raju? Czy Pan Bóg się pomylił?
Spójrz w niebo, jak małe dziecko wznieś ręce do góry i krzyknij: Jezu, ufam Tobie! Przyjdzie tak samo, jak odszedł. Będzie miał wzniesione ręce. Do błogosławieństwa, nie do uderzania. Wzniósł je już raz na krzyżu, gdy przyciągnął ziemię do nieba. Teraz każdy, kto wznosi ręce, naśladuje ten najważniejszy gest świata. Błogosławieństwo. 
Biegamy, szukamy, napinamy mięśnie, pożeramy duchowe książki. A skarb jest na naszym polu. Zakopany pod grubą warstwą brudnej ziemi. Niektórzy z nas, przeorani cierpieniem, już rozpoznają pod bruzdami jego kształty.

Błogosławiona samotność pozwalająca zbliżyć się do Boga. Słowo określające Stwórcę jako Jednego (Ehad) można przetłumaczyć też jako „Sam”, „Samotny”. To Bóg, który opuszczony krzyczy na krzyżu: „Pragnę”; Stwórca, który staje na rozstajach dróg i bezradnie woła: Tutaj jestem, Izraelu, tutaj jestem.
Żyjemy w kulcie produktywności. Chcemy być Wincentymi Pstrowskimi Kościoła. A może spróbujmy potracić dla Boga czas? Poświęcać go – konsekrować.
Wieczność czeka. Tuż za progiem. Czekamy na nią, jak na coś bardzo, bardzo odległego. Zrywamy setki kartek z kalendarza. Tymczasem św. Tereska z Lisieux woła: „Każda chwila to wieczność. Czas jest tylko złudzeniem, snem. Bóg widzi nas już w chwale i cieszy się z naszej wiecznej szczęśliwości”. Teraz jest chwila naszego zbawienia. Nie jutro, za tysiące lat. Teraz. 
Jeśli zejdziesz z Jego ścieżek, to sam odwrócisz się do Niego plecami. A odwracając się tyłem do słońca, skupisz się na swoim długim, szarym cieniu. Pan nigdy nie przestanie być Bogiem, ale może przestać być „Bogiem dla ciebie”. Jeśli przegra konkurencję z telewizją, pracą, rozrywkami. Nawet oderwana od Niego pobożność i religijność może odsunąć Go w cień.
To nie był rachunek sumienia, ale rozpędzający się ciąg samooskarżania się. Siedziałem wypełniony goryczą, zamknięty w sobie, rozżalony, zły. I w tym wszystkim kompletny brak akceptacji swojego życia. Pułapka, na którą wpadam nieustannie. I wtedy przyszło delikatne światło. Poczułem, że Maryja szepcze mi do ucha: te oskarżenia nie pochodzą ode mnie. Nie katuj się nimi. Wejdź w modlitwę. 
Chrześcijanin to człowiek, który stoi w wyłomie muru. Jedną nogą w świętym mieście Jeruzalem, drugą na zewnątrz, w zanurzonym w grzechu świecie. Jedna decyzja, jeden mały kroczek. Albo się modlę, albo się podlę. 
Albo męka Jezusa jest prawdą o mnie o mogę to udowodnić, albo niewiele mam wspólnego z tym przedsiębiorstwem z krzyżem na dachu. I chodzę na Msze jak do sklepu. Wypełniam obowiązki jak w urzędzie. Jestem lojalny. 
Krzyż jest prawdą o mnie, o moich grzechach. Skoro Bóg wybaczył mi zdradę, to jak mógłbym milczeć?
Bez dotknięcia Ducha i zanurzenia w wody chrztu, Biblia jest dla nas „Mitologią” Parandowskiego. Czytamy, ale nie rozumiemy. Cóż z tego, że widzimy przed sobą drogę, skro jest Ona pusta? Nie widzimy na niej Jezusa, błądzimy w niezrozumiałych biblijnych cytatach, korytarzach ksiąg i proroctw. Nie widzimy Tego, który sam o sobie powiedział: „Jestem drogą”.
Rozumiem, Jezus dotknął i uzdrowił, ale dlaczego kazał wziąć ze sobą łoże? Czy wszyscy wokół muszą znać moją grzeszną, chorobliwą przeszłość? Po co? Na świadectwo. Ks. Jerzy Szymik opowiadał: Przypominam sobie jedną z ważniejszych spowiedzi mojego życia. Miała miejsce w kaplicy KULowskiego konwiktu. Spowiednik mówi: Pan Bóg ci przebaczył, zostaw już to wszystko. Nie zostawiaj tego tylko pod jednym względem: zapamiętaj doskonale te doświadczenia, ponieważ już za chwilę przyjdą do ciebie ludzie z tym samym typem trudnego doświadczenia. Być może Pan Bóg przeprowadził cię przez nie po to, byś mógł służyć wiedzą innym. Weź łoże. Na świadectwo, że Bóg uzdrawia.
Zmartwychwstały pan młody nie wypomina zbrodniarzom dramatu, lecz ponownie… zaprasza ich na wesele. Jaka jest Jego wizja nieba? „Przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał”. Pokora Boga zapiera dech w piersiach. Czy przy takim Panu Młodym można nie świętować?
Pan działa „pięć pod dwunastej”. Gdy już zawiodą absolutnie wszystkie ludzkie powiązania, znajomości. Wiele razy doświadczyłem tego na własnej skórze. Działał, gdy już zniechęcony machnąłem ręką. Wtedy wiedziałem, że to Jego ręka. Nie mogłem niczego przypisać sobie.
Ile razy już upadałem przez ten sam grzech? Ile razy znów dałem się nabrać? Chorowałem na „swoją chorobę”. Historia uczy nas tego, że niczego nas nie nauczyła – kręcą głową sceptycy. Mają sporo racji.
Brać węże do ręki to łapać szatana na gorącym uczynku. Laska, którą Mojżesz dokonał cudów, zamieniła się w węża. Pan rozkazał: chwyć go! I jadowity gad powtórnie stał się punktem oparcia. Ileż to osób wyprowadza innych z grzechów, w których wcześniej sami tonęli! Bernard Natanson, zanim stał się obrońcą życia, zabił tysiące nienarodzonych. Złap węża. Uderzysz nim w skałę. Wytryśnie woda. 
Nie ja tu jestem najważniejszy. Tylko sprzątam, przygotowuję teren. Idę przed Jezusem do miejsc, gdzie On sam niebawem zamierza pójść. To nie moje rozważanie porusza ludzi. 
„Kiedyś to było dobrze. Jezus przechodził, uzdrawiał” – marudzimy. Jezus nie wszedł do domu urzędnika. Uzdrowił jego syna „na odległość”, dotknął go słowem. Dlaczego narzekasz? Przecież słyszałeś w niedzielę Ewangelię. Uwierzyłeś Bogu na słowo? Wracaj, syn twój żyje. 
Skandal. Bóg schodzi z tronu, by na kolanach umyć stopy tym, którzy za kilkanaście godzin uciekną, zaprą się Go, stchórzą. Aniołowie zasłaniali skrzydłami swe oczy przed Jego pokorą. Bo On nieustannie chce im służyć.

Co zrobił Jezus cudownie rozmnażając chleb? Wzniósł oczy do nieba i zaczął błogosławić. Co u ciebie? Stara bieda. Wciąż źle ci się wiedzie? Ciągle spuszczasz wzrok na ziemię i przeklinasz?
„Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego”. Piotr, który złożył takie wyznanie, niedługo potem krzyknął: nie znam tego człowieka. To ciekawe. Nie widział już wtedy w Jezusie „Mesjasza, Syna Bożego”, ale nawet zwykłego człowieka. Upadł bardzo nisko. Ale jest skałą. Pan buduje świątynię, zbierając odrzucone kamienie. 
Przynosili chorych pod sam koniec dnia, gdy było ciemno. Gdy lekarze bezradnie rozkładali ręce. „Pięć po dwunastej”, gdy człowiek nie potrafił już niczego zmienić. Zaszło słońce, pojawił się Bóg. Wielu moich znajomych sporo straciło: zdrowie, rodzinę, pieniądze. Znaleźli Boga. Za nic nie oddadzą tej perły. Pan położył na ich głowach rękę i uzdrowił ich. Późnym wieczorem.
Wolałbym sam umrzeć, niż widzieć śmierć syna. Domyślam się, co czuł samotny Bóg widząc agonię Golgoty i rozpiętego między niebem a ziemią niewinnego Baranka. Od dwóch tysięcy lat żyjemy w czasach ostatecznych. Bóg przyszedł na świat. Ale nie spodobał się ludziom. Zabili go, wyrzucając poza miasto. Powróci. 
Działacz katolicki – reaguję na te słowa alergicznie. Pasują do najemników, nie synów. Całe życie będę zapracowywać na Bożą miłość, żonglować zasługami, w końcu domagać się nagrody. A synowie siądą na kolanach Ojca. Początkowo nie będą mieli śmiałości, ale zaprowadzi ich tam ogromna tęsknota. Jaką świętą bezczelność miała Mała Tereska, która chciała stanąć przed Bogiem z pustymi rękami!
Łatwo jest pisać o śmierci. Trudniej umierać z dnia na dzień. Bóg daje mi niesłychaną obietnicę: otworzy mój grób i krzyknie: Wstawaj. Już teraz woła: wyjdź na zewnątrz! Ale ja bronię się: Po co? Czy wszyscy muszą widzieć, że jestem martwy? Że nie ma we mnie wiary?
Scenariusz każdego grzechu. Szept: Spróbuj, na pewno nie umrzesz! Widzę, że zakazane drzewo „jest rozkoszą dla oczu”. Zrywam owoc. Dostrzegam swoją nagość, a w tym samym czasie Bóg przechadza się po ogrodzie, w porze powiewu wiatru (Ruah). Jest pełen błogosławieństwa. Ja nie mogę złapać tego wiatru w żagle, otworzyć się na łaskę, bo ukrywam się w zaroślach i odwracam twarz. Znów dałem się nabrać.

 Zachęcam do poczytania 🙂

Zakosztuj Boga, a stanie się w twoim życiu oczywisty. Bo na końcu jest miłość. A tam, gdzie miłość, nie ma lęku.

W weekend połknąłem (bo książka dość niewielka i lekko się czyta) Tajemnice zakonu – rozmowę o. Leona Knabita OSB z Arturem Sporniakiem. Jest to fascynująca opowieść, w formie jakby wywiadu-rzeki, podzielonego na odrębne zagadnienia, o życiu w zakonnych murach. O. Leon Knabit przedstawia w niej świat zamknięty dla zwykłego człowieka – ale ukazuje w nim prawdy, które są uniwersalne dla każdego – mnicha, księdza czy świeckiego. Książka, miejscami poważna, miejscami pełna humoru i ciepła, dotyka takich zagadnień jak powołanie, przyczyny wstąpienia do klasztoru i kwestie życia w odosobnieniu; jest mowa o pokorze, modlitwie, pracy – ale także materiach może bardziej związanych z zakonem, jak posłuszeństwo, ubóstwo, post. Odpowiada on także na pytania o to, czym różnią się współczesne zakony od dawnych, w jaki sposób nowoczesność przeniknęła do zakonów, zmieniając nieco ich charakter. Całość pozwala też zorientować się co nieco w duchowości benedyktyńskiej, zrozumieć jak jej założenia mogą i dzisiaj być realizowane. 
Najfajniejsze kilka myśli:
Zakosztuj Boga, a stanie się w twoim życiu oczywisty.

Trzeba odnaleźć się w tęczy, którą jest Chrystus, gdyż Chrystus jest jak promień światła, rozszczepiony na miliardy kolorów. Każdy człowiek powinien odnaleźć własną barwę. 

Prawdziwa duchowość nie polega na odwróceniu się od świata i od człowieka. Owszem, trzeba rozróżniać między światem złej woli ludzkiej – którym nie powinniśmy mimo wszystko gardzić, tylko zastanawiać się, co można zrobić, żeby był lepszy – a światem stworzenia Bożego, który jest wspaniały.

Czy ktoś kiedyś pomodlił się za rozbierającą się striptizerkę? Mężczyźni albo się niezdrowo podniecają, albo z odrazą mówią „ździra”. 

Trzeba przyjmować człowieka takim, jaki jest. Ciało jest piękne. To diabeł – małpa – z wszystkiego, co piękne, próbuje zrobić nie wiadomo co. 

Chodzi o to, żeby patrzeć na świat z miłością. Nienawidzić grzechu, a miłować braci. 

Większość chrześcijan narzeka. A ja wolę pokazywać. Mówię: „Popatrzcie, jest dużo wspaniałych rzeczy na świecie!!’. W  życiu chrześcijanina, wśród osób świeckich i zakonnych, kładzie się często większy nacisk na tajemnice bolesne. A przecież mamy i radosne, i chwalebne, i tajemnice światła!

Zapytajmy, jak przedstawić świętość, aby była atrakcyjna? Trzeba zrezygnować z takiej sztucznej, naiwnej idealizacji: „Już jako niemowlę w piątki nie ssał piersi”. Najpierw powinniśmy wykonywać dobrze swoje zwyczajne ludzkie rzemiosło. Ale samo rzemiosło nie wystarcza. Trzeba tak żyć, aby być tego życia artystą. Świętość to prawdziwa sztuka życia.

Gdy nakazują ci coś słusznego, to posłuszeństwo nie jest żadnym trudem. Niełatwo jest być posłusznym w rzeczy, która wydaje się nam bezwartościowa. 

Początkiem miłości jest bojaźń Bożą – przynajmniej się lękaj. Ta przestroga jest dla tych, których jeszcze nie stać na miłość. Nie należy tracić wiary w miłosierdzie Boże, ale też jest powiedziane: uważaj, bo twoje postępowanie może doprowadzić cię tam, gdzie na pewno nie chciałbyś trafić. 

Słońce świeci, ale dla każdego z nas pod odrobinę innym kątem. Dlatego posłuszeństwo ma różne odcienie – nie chodzi o sztampę. 

– Czym jest fałszywa pokora?
– Jedną z jej form jest na pewno nastawienie, by za wszelką cenę żyć ze wszystkimi w zgodzie. Gdyby Pan Jezus żył ze wszystkimi w zgodzie, to nie umarłby na krzyżu. Dogadałby się z faryzeuszami, Herodowi by się ukłonił. Nieraz trzeba być twardym. 

Często myślimy w ten sposób: chodzę do kościoła, żony nie biję, nie zdarzam, nie kradnę, nie upijam się, wobec tego jestem porządnym człowiekiem. A święty powiedziałby: to dopiero początek rzemiosła. 

Bóg patrzy z miłością. Jestem „pod miłosiernym okiem Ojca”, który mnie rozumie, pozwala nawet na grzech, by móc przebaczyć. Pismo Święte mówi, że „początkiem mądrości jest bojaźń Boża”, a dopiero potem się wchodzi na szczyty. Z tą „bojaźnią” jednak tak można się zżyć, że w niej pozostaniemy. Stąd bierze się cierpiętnictwo – umiłowanie cierpienia dla niego samego, a także różne stereotypy, np. że jeśli Bóg kocha, to zsyła krzyżyki, itp. Tymczasem cierpienie bez miłości jest całkiem bezsensowne. Przeżywając cierpienie, powinniśmy przede wszystkim modlić się: Panie Boże, daj mi miłość, bo bez miłości ja tego nie zniosę!

Bo na końcu jest miłość. A tam, gdzie miłość, nie ma lęku.

Wmawiają nam niekiedy religijni wegetarianie, nawet niekoniecznie katolicy, że przecież Bóg powiedział: „Nie będziesz zabijał” (Wj 20, 13). Takie tworzenie ideologii świadczy o nieznajomości całego Objawienia, b o już po potopie nowe złożył Bogu ofiarę ze zwierząt (Rdz 8, 20n), a Bóg pozwolił na spożywanie mięsa, byle nie z krwią (Rdz 9, 4). Cały kult Starego Przymierza opierał się w dużej mierze na ofiarach ze zwierząt. Księgi święte podają dokładnie, jak należy je zabijać i składać na ofiarę. W Nowym Testamencie zaś Bóg ukazał św. Piotrowi we śnie „czworonożne zwierzęta domowe i dzikie, płazy i ptaki podniebne” i nakazał „Zabijaj, Piotrze, i jedz!”. Gdy Piotr się wzbraniał, że nie weźmie do ust nieczystego jedzenia, usłyszał: „Nie nazywaj nieczystym tego, co Bóg oczyścił” (Dz 11, 5-10). Używanie w tej dziedzinie argumentów biblijnych jest nadużyciem. 

Jeśli post – na przykład dwa razy w tygodniu o chlebie i wodzie – miałby mi zaszkodzić i uniemożliwić normalne życie, to znaczy, że nie jest dla mnie. Mogę wtedy pościć od czegoś innego, choćby od głupiego gadania. (…) Post jest po to, aby stać się wolnym, a nie udręczonym. 

Jest czymś oczywistym, że nie sam habit czyni mnicha. Także w habicie można być łobuzem. A jednocześnie jest wyraźnym znakiem. Habit czy sutanna, a nawet choćby koloratka to weksel, który zawsze musi mieć pokrycie. Mnich nie powinien w świecie ukrywać tego, że jest mnichem. Przecież ma być świadectwem wartości w zlaicyzowanym świecie. O czym więc mówi regularne chowanie swojego prawdziwego (oby!) „ja” pod zasłoną świeckiego ubrania, by się w tej masie, broń Boże, nie wyróżniać, a może nie zdekonspirować?

Jan Paweł II często wzywał świeckich, by nie lękali się świętości. A skoro mają się nie lękać, to zakładał, że jest ona możliwa także w życiu świeckim. Jeśli dzielę swoje serce z żoną, to stajemy się w ten sposób jednym i wtedy jako jedno jesteśmy obrazem miłości Chrystusa do Kościoła. 

Powołanie do takiego czy innego stanu daje Bóg, i każde powołanie ma doprowadzić do świętości. 
>>>
I jeszcze krótki cytat z mojego ulubionego Szymona Hołowni – w kontekście lamentowania nad idiotami, którzy znęcali się i zabili biednego psa. Właściwie, to kontekst o wiele szerszy. Ale tak mi się przypomniało:

Szkoda, że umiejętność kojarzenia tych dwóch okoliczności – kto znęca się nad zwierzętami, nigdy nie zbuduje sensownej relacji z ludźmi, przeciwnie – jest wielka szansa, że po psie pobije żonę, skatuje dziecko, zabije sąsiada. – tak opornie przebija się w społeczeństwie. Nie rozumiejącym, że nie ma co spierać się o to czy zwierzę ma czy nie ma cała duszę, skoro nie-machanie ręką na wszelkie przejawy bestialstwa po prostu nam się opłaca. Tymczasem u nas jedni – przepraszam za słowo – pitolą jakieś smętne zawijasy, że przecież tyle spraw jest ważniejszych, że przecież zwierzę to nie człowiek (powtarzam – człowiek który przestaje być człowiekiem w stosunku do zwierząt, przestaje być człowiekiem w ogóle, bo nie można być trochę „ludzkim”, nieprawdaż, człowiekiem dla babci i dziadka, a sadystą dla sąsiadki czy kotka). Inni jak zwykle uderzają w nutę „wiadomo że będzie dręczyć się zwierzęta w katolickim kraju” (nie wiem co ma piernik do wiatraka, ale jako katolika i człowieka który prawa zwierząt ma na względzie, bardzo mnie to wkurza). Jeszcze inni będą milczeć, jak sąsiedzi wspominanych młodzieńców z Lipnicy Małej, którzy dziś opowiadają chętnie, jak to owi panowie zawiesili nad potokiem bernardyna i rzucali do niego (na żywca) siekierami. Jak chlali na umór i urządzali sobie gonitwy. Oni nie rozumieją, że mogą być następni. Że ci durnie mogli po pijaku zabić tym autem nie psa, ale czyjeś dziecko. Bohaterscy górale z Lipnicy opowiadają teraz dyrdymały, że się boją. Jak mawiał śp. ks. Tischner – g…no prawda. Kłopot w tym, że bohaterskim góralom nie che się ruszyć tyłków. Bo jakby się cała wieś skrzyknęła, panowie spieprzaliby z pięknej Orawy z prędkością światła, tak że nie zdążyliby wyhamować przed Tczewem (wiadomo, że w Polsce na odsiadkę się czeka, ciekawe jak ta banda zostanie przyjęta w swoich rodzinnych pieleszach).

Duchowa świeżość, współczesne wyzwania, dobre piwko – jak to księżna z kardynałem rozmawiali

Przedwczoraj skończyłem czytać genialną książkę, niby to wywiad-rzekę, a bardziej rozmowę. Współcześni wielcy tego świata, nieco inni. Spadkobierczyni jednego z książęcych rodów niemieckich, i jeden z najbardziej rozpoznawalnych kardynałów niemieckich. Księżna i Kardynał. Rozmowy o wierze i tradycji Glorii von Thurn und Taxis oraz kard. Joachima Meisnera (wydana wspólnymi siłami przez W drodze oraz Księgarnię św. Jacka). Piękna i bardzo, wbrew pozorom, odważna i dotykająca bardzo aktualnych problemów, z nowoczesnymi i zakorzenionymi w tradycji sposobami na ich rozwiązywanie. 
Ten wpis będzie dość długi – nie dodając nic więcej, tylko garść najlepszych myśli z książki, do której przeczytania w całości bardzo zachęcam: 

(o całowaniu pierścieni biskupich) Mówiąc otwarcie: pozwalam całować pierścień Pani i innym, dla których jest to ważne. Jednak nie przywiązuję do tego wagi.


Dla mnie relikwie są namacalną możliwością doświadczenia wspólnoty i bliskości świętych. Dlatego pytanie o to, czy są prawdziwe, czy nie, jest w zasadzie drugorzędne. Żyjemy we wspólnocie świętych. Bliskość jest wielkim tematem Nowego Testamentu. Bóg się do nas zbliżył w Jezusie Chrystusie. I jest nam bliski przez wszystkie pokolenia, także w członkach Jego Ciała. 


Pobożność powinna zawsze być zmysłowa (…) Wiara katolicka odwołuje się do zmysłowości. 


Nie muszę jechać do Ziemi Świętej, ponieważ właśnie to miejsce, na którym mnie Bóg postawił, jest ziemią świętą mojego życia. Tu muszę spełnić moje zadania, tu Bóg ukrył skarb na polu mojego życia i skarb ten muszę wykopać. 


Dlatego ojczyzna należy do naszej tożsamości. Gdybyśmy ją nawet stracili, powiem przecież „tam jestem w domu”. Ojczyzna nie jest kategorią polityczną, lecz antropologiczną. Tak samo jest z życiem Jezusa. I dlatego Ziemia Święta dla nas, chrześcijan, nie jest po prostu wielkim muzeum na świeżym powietrzu. Tam jest Kościół, tam jesteśmy w domu. I dlatego chrześcijanie muszą podróżować. Tam odnajdziemy naszą tożsamość jako Kościół powszechny. I Jest naszym obowiązkiem zachować tę tożsamość, odwiedzać Betlejem, przejść drogę krzyżową w Jerozolimie, nawiedzić Bazylikę Grobu Pańskiego, widzieć miejsca śmierci  zmartwychwstania Chrystusa. Tak samo jest w skali mikro z miejscami pielgrzymkowymi i relikwiami. Należą do krajobrazu duchowej tożsamości. 


Przez święcenia nie jestem skazany na życie samotnika, lecz wświęcony w prezbiterium, we wspólnotę kapłanów. Tak jak biskup przez święcenia jest włączony w kolegium biskupów. W Ewangelii nie ma żadnego samotnika. Dlatego podkreślam zawsze wielką wartość tego, żeby duchowni mieli przyjaciół wśród kapłanów. To jest bardzo ważne dla ich kapłańskiego życia, żeby doświadczali kapłańskiej wspólnoty i wzajemnie się wspierali. 


Celem twardziela jest nie dać się zranić, zawsze być mocnym. Dlatego strzeże się przed miłością. Miłość rozbraja. Czyni człowieka podatnym na zranienia. 


Chrystus nie stworzył żadnej teologicznej szkoły, tylko powołał ludzi jako swoich naśladowców. Moglibyśmy powiedzieć tak: Pan nie powierzył Kościoła naukowcom, ale pasterzom. W Nowym Testamencie nie wspomina się religijnego urzędnika, a wyznawcę. Biorąc pod uwagę inteligencję i wykształcenie, pierwszym papieżem powinien zostać św. Paweł, a został nim św. Piotr. 


Uważam za bardzo ważne, że teo—logia (gr. Theos – Bóg, logos – nauka) rzeczywiście w pierwszej kolejności kieruje się ku Bogu, a dopiero później ku człowiekowi. Pierwsze przykazanie brzmi: jam jest Pan Bóg twój. Dla chrześcijan miłość Boga jest podstawą miłości ludzkiej. Kto szczerze kocha Boga, może też kochać ludzi. Ludzie nie zawsze ułatwiają sobie wzajemną miłość. Ale zawsze są ukochani przez Boga. Dlatego miłość ludzka prowadzi przez miłość boską. 


Wiara w Boga i nasza miłość do Niego są nieustannie poddawane próbom, tak samo zresztą jak miłość ludzka. I tak samo doświadczenie Boga nie wyklucza zagubienia w drodze. Matka Teresa pokazuje też coś innego: sama świadomość, że Bóg jest daleko, nie jest żadną przeszkodą w miłości do Niego, i co za tym idzie, w miłości do człowieka. Bardzo często spotykałem matkę Teresę. To była bardzo mądra kobieta. Siostry z założonego przez nią zgromadzenia codziennie o 6 rano miały przed mszą godzinną adorację Najświętszego Sakramentu. Przy jakiejś okazji powiedziałem jej: „Matko, za bardzo forsujesz swoje siostry, to chyba za dużo”. Na co odpowiedziała: „Księże kardynale, jeśli moje siostry przestaną widzieć Pana w Eucharystii, nie zobaczą Go także w umierających i dzieciach. One muszą wyostrzyć umiejętność patrzenia”. Proszę mi wierzyć, w tym tkwi właściwa teologia. Matka Teresa wraz z siostrami próbowała przemodlić ich pracę i potem przepracować modlitwę. Miłość do ludzi wywodzi się zawsze z miłości Bożej – nigdy odwrotnie. 


Postrzegać Jezusa tylko i wyłącznie przez pryzmat tego, jakim wyjątkowym był człowiekiem, który dodatkowo zostawił ludziom kilka pomysłów na wspólne życie – to byłaby rzeczywiście permanentna pokusa dla nas. Gdy w Nazarecie pojawiły się pierwsze oznaki cudów, ludzie mówili między sobą: „Kimże On jest? To przecież tylko syn Józefa! Chłopak z sąsiedztwa!”. Byli przecież świadkami codziennego życia Jezusa. Kiedy Jezus przemawiał w synagodze: „Dziś się wypełniło Słowo”, chcieli Go wyrzucić z miasta. Potem już było coraz bardziej radykalnie. Przeciwnicy krzyczeli: „Mamy prawo i według prawa On musi umrzeć”. Znaczyło to tyle, co: „Mamy obraz Boga. I ten obraz nie jest podobny do Jezusa. Na krzyż z Nim!”. Tu tkwi cała tragedia. 


(o ekonomii Kościoła, finansach i dziełach) Nasz Kościół przypomina niekiedy samochód, który ma za ciężką karoserię, a za mały silnik. Dlatego silnik jest zawsze gorący. Musimy się więc starać, aby jakoś go wzmocnić; jeśli się to nie udaje, trzeba zmniejszyć karoserię. Silnik napędza całą maszynę, wprowadza zatankowane paliwo w ruch. Nas, chrześcijan, napędza siła wiary. Kościół nie czerpie więc siły ze swoich instytucji, ale tylko i wyłącznie z wiary, którą może w nich potem przetwarzać. Jeśli to się nie uda – będzie trzeba zmniejszyć karoserię. Musimy najlepiej wykorzystać sytuację, jaką mamy teraz, nawet jeśli mielibyśmy być Kościołem uboższym w instytucje. Z takiego bowiem Kościoła zrodzi się prawdopodobnie więcej sił i duchowości. 


Ani Benedykt XVI nie modlił się w Błękitnym Meczecie w Istambule, ani Jan Paweł II nie modlił się z muzułmanami w Asyżu. Podczas gdy dyrektor tureckiego urzędu ds. religii, zwierzchnik religijny tamtejszych muzułmanów, modlił się w Błękitnym Meczecie, papież stał obok niego, milcząc. W 1986 w Asyżu buddyści, hindusi, muzułmanie, żydzi i chrześcijanie modlili się razem, ale każdy osobno. W końcu wszyscy ogłosili deklarację pokojową. Ale to coś zupełnie innego niż wspólna modlitwa. Gdy członek innego wyznania modli się, powinniśmy stać obok w milczeniu i z szacunkiem względem jego przekonań religijnych. To jest właściwy sposób traktowania ludzi. 


Podarujcie Bogu pół godziny z każdego dnia waszego życia. Tylko pół godziny dziennie, a tym samym przekazuję Bogu w ręce całe moje aktualne życie. Czy ten akt uszczęśliwia mnie emocjonalnie, to nie jest decydujące kryterium dobrej modlitwy, ale właśnie to, że podarowuję Bogu samemu część mojego życia. Mi również często zdarza się na modlitwie, że jestem rozkojarzony, że nie mogę się skoncentrować. Ale pomimo to chcę, Panie Boże, podarować Tobie pół godziny. Nie chcę wtedy rozmyślać nad katechezami, kazaniami. Chcę po prostu podarować Tobie mój czas, moje życie. 


Ksiądz nie musi być ani aktorem ani błyskotliwym mówcą, wystarczy jego własne wewnętrzne przekonanie. Bez wątpienia, chodzi tu przede wszystkim o bardzo delikatną sferę. Moim obowiązkiem jako biskupa jest dbałość o to, by zapewniono wiernym właściwy dostęp do owego misterium, stąd krytyka dla „kreatywnych eksperymentów” czy, tak samo ryzykownej, profesjonalnej rutyny. Zarówno bowiem eksperymenty, jak i rutyna, przyćmiewają świętość uroczystości. Co mi osobiście pomaga w skromnej ars celebrandi to wskazówka z Trzeciej Modlitwy Eucharystycznej: „On bowiem tej nocy, której był wydany, wziął chleb i dzięki Tobie składają, błogosławił, łamał i rozdawał swoim uczniom…”. Gdzie mowa jest o najważniejszych czynach miłości Boga – ofiarowaniu własnego Syna – widoczny staje się najbardziej podły czyn człowieka: zdrada! Jako kapłani musimy więc mieć i to na uwadze: „rozważaj, co będziesz czynił”. 


W świętej Eucharystii obecna jest nie tylko sama wspólnota, obecny jest cały Kościół wszystkich czasów i wszystkich miejsc. Dana wspólnota potrzebuje związku z Kościołem powszechnym, tylko wtedy będzie katolicka. „Katolicka” to znaczy „dotycząca całości”, „obejmująca całość”. Eucharystia nie jest więc liturgią danej wspólnoty, w pierwszej kolejności jest liturgią Kościoła, który świętuje. Dlatego też żaden kapłan ani żadna parafia, nie mogą tworzyć swoich liturgii. Msza święta, którą celebrujemy, nie jest naszą własnością, nie celebrujemy samych siebie. Bóg stoi w centrum i tylko Jemu samemu oddajemy w Eucharystii siebie wraz z Chrystusem, przez biskupów i kapłanów – musimy dokładnie trzymać się porządku Kościoła. 


Ów „stan doskonałości”, o którym kiedyś tak chętnie mówiono, nie jest niczym innym jak tym właśnie, do którego każdy z nas jest powołany. Może to być życie zakonne, kapłańskie albo małżeńskie. Najważniejsze, by odkryć w sobie powołanie. Potem można w każdym stanie dążyć do doskonałości, czego chce od nas Chrystus. Nie ma więc stanów doskonałych i niedoskonałych w Kościele, jest za to trwanie przed Chrystusem, który zaprasza nas, byśmy stawali się doskonałymi. 


Zdrowie – to dobry przykład, bo dotyczy wszystkich. Składając życzenia urodzinowe, zawsze mówimy: najważniejsze zdrowie! Rzecz jasna, to jest bardzo, bardzo ważne dobro. Ale to nie najważniejsze dobro. Dzisiaj cała służba zdrowia niemal zajęła miejsce Kościoła, a lekarze są właściwie nowoczesnymi kapłanami, służącymi życiu. Proszę zauważyć, z jakim oddaniem ludzie się gimnastykują, z jaką dyscypliną, czasami wręcz zniewoleniem uprawiają fitness. To dziś nowoczesna asceza. Człowiek upatruje swojego wybawienia w zdrowym ciele. Zdrowie nie jest jednak ostatecznym dobrem. Całym tym wysiłkiem nie usuniemy krzyża z tego świata. Musimy pod nim stanąć. Na każdego przyjdzie czas. 


Miałem pewnego razu rozmowę z kobietą, którą rzucił mąż. Poznała później mężczyznę, którego chciała poślubić. Nie można jej było tego wyperswadować. Pozostało mi wtedy powiedzieć jej: „Proszę spróbować chociaż utrzymać więź z Chrystusem, to jest możliwe. Nie będzie pani mogła uczestniczyć w pełni w Eucharystii, jeśli zdecyduje się pani na ponowny związek. Proszę jednak mimo wszystko przychodzić do kościoła i świętować duchową Komunię z Jezusem. Tęsknota za Komunią może pani zapewnić bardziej intensywną więź z Chrystusem, niż niejednemu, który bezmyślnie przyjmuje Ciało Chrystusa. Wszystko inne oddajmy Bożemu Miłosierdziu”. Po prostu żadne inne rozwiązanie nie leży w mojej mocy. Wiem jedno, Bóg nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi knotka o nikłym płomyku. 


Jako chrześcijanie jesteśmy przekonani, że człowiek zawdzięcza swoje istnienie boskiemu wezwaniu. Bóg powołał nas do istnienia i wezwał po imieniu. Inaczej by nas nie było. Na tym polega grzech aborcji, że człowiek chce anulować wypowiedziane przez Boga „ty”. Bóg mówi do dziecka po imieniu, a rodzice chcą to przekreślić. 


Gdybym sam był ojcem, mając dzisiejszą wiedzę, spróbowałbym wprowadzić w życie przesłanie Ośmiu Błogosławieństw. Dzieci mają wpisany w swoje wnętrze schemat akcja-reakcja. On nie wita się ze mną, więc ja nie witam się z nim. Wypowiadam złe słowo i słyszę z powrotem złe słowo. Jak ty mi, tak ja tobie. Jeśli zatem powiem: dostałem policzek i nadstawiam drugi – takie słowa słyszymy w Ewangelii – ten drugi zapyta: „czy on zwariował?”. I powstrzyma się od drugiego uderzenia. Tylko w taki sposób można przełamać schemat akcja-reakcja, tylko tak można coś zmienić. Tylko tak możemy odmienić oblicze ziemi. Dlatego dla nas, chrześcijan, brzmi to: jak Bóg mi, tak ja tobie. A nie: jak ty mi, tak ja tobie. Taką postawą trzeba przede wszystkim żyć w rodzinie.


Wiedza to rodzaj i sposób, w jaki rozpoznaję przedmioty i je analizuję. Wiara to rodzaj i sposób, w jaki widzę i rozpoznaję osoby. Do tego potrzebuję i serca, i głowy. Dostęp do osoby prowadzi przez drzwi, które otworzyć można tylko od wewnątrz. Nie można ich wyważyć od zewnątrz (…) Kiedy człowiek się otwiera, wtedy trzeba włączyć głowę, by zobaczyć, co takiego w nim jest. Prawdziwa miłość nie zaślepia, ona przywraca wzrok. Dlatego w stosunkach z ludźmi potrzeba serca i rozumu. Dobrzy nauczyciele religii wiedzą, że w ich zajęciach chodzi o Boga, a więc o Osobę. Dlatego mile widziane jest i serce, i głowa. Przedmioty i rzeczy mogę „wiedzieć”. W osobę muszę „wierzyć”. 


„Słowo stało się Ciałem” – czytamy w Prologu Ewangelii Janowej – centralnym miejscu Pisma Świętego. W odniesieniu do miłości między mężczyzną a kobietą oznacza to, że oddanie między dwojgiem ludzi jest rzeczywistością duchową, jest Logosem. Ta rzeczywistość ucieleśniła się w dziecku. Rodzice mogą więc mówić: „Nasza miłość stała się ciałem: w naszym Thomasie, w naszej Elizabeth, naszej Katharinie. Mamy dziecko, bo bardzo się kochamy i podarowaliśmy sobie siebie, dlatego teraz jest z nami ten trzeci”. 


Wielu popełnia błąd, sądząc że grzech jest chorobą. Kto jest chory, musi iść do lekarza. Jeśli jestem grzesznikiem, potrzebuję tylko przyjść pod krzyż Chrystusa. Krzyż jest jedynym miejscem, w którym grzech zostaje zamieniony w łaskę. Minus w plus. Minus świata, dzięki ofierze krzyża Chrystusa, zamieniono w plus. W sakramencie spowiedzi doświadczamy bezpośredniego działania ofiary Jezusa. 


Oczywiście Stwórca podarował nam i jedzenie, i picie, i dobre piwko też.  Bardzo lubię przysłowie: „kto nie używa, jest nieużyteczny”. Jeśli jednak przyjemność, używanie, zawładną człowiekiem, niszczą go. Fałszywy wniosek współczesnego społeczeństwa pędzonego strachem polega na przekonaniu, że w tym krótkim życiu trzeba spróbować wszystkiego, bo po śmierci nic już nie ma. To jest wizja życia bez Boga. Wtedy rzeczy tego świata wchodzą na pierwsze miejsce: pieniądze, władza, konsumpcja. 


Każdego dnia tak się modlę: Boże, zachowaj mnie w pierwotnej miłości do Chrystusa! Mam tu na myśli tę duchową świeżość, stan zakochania w wielkim, wspaniałym Bogu, którego wysławiać i podziwiać można bez końca. Choćby dlatego, że powołał mnie do życia.


Czasem rzeczywiście nie rozumiem Boga! Ale to nie przemawia przeciwko Niemu, a wręcz za Nim. Nie mieści się po prostu w mojej głowie. 


Z kategorią zła na świecie jakoś łatwiej umiem sobie poradzić. Jeśli Bóg już się odważył powołać do życia istoty sobie podobne, musiał je wyposażyć w wolną wolę. Inaczej nie bylibyśmy podobni do Boga. Człowiek może realizować swoje boskie podobieństwo tylko w miłości, a miłość możliwa jest tylko w wolności. W wolności jednakże, w wymiarze ziemskim, jest niejako automatycznie wpisane i to, że mogę wybrać zło. Wyposażając człowieka w wolną wolę, Bóg podjął ryzyko, że ktoś opowie się po stronie zła. Tak jak to uczynili Adam i Ewa w ogrodzie Eden. 


Tradycja chrześcijańska nazywa diabła Lucyferem, wywodząc tę nazwę od łacińskiego słowa lux. Całe słowo oznacza „niosący światło”. Lucyfer jest oślepiającym i zarazem zaślepiającym aniołem. Ponieważ jest on stworzeniem Bożym, dlatego też jego istnienie samo w sobie jest dobre, ale jest stworzeniem, które opowiedziało się przeciwko Bogu. Stał się rzeczywistością absolutnie negatywną. 


Nasze życie polega na tym, aby przekuwać możliwości w rzeczywistość. Im więcej możliwości człowiek w ciągu swojego życia przekuwa w pozytywną rzeczywistość, tym bardziej jest święty. 


Lepiej podejmować błędne decyzje niż żadne. 


Tak, wierzę, że piekło istnieje. Choćby dlatego, że mamy wolność. Wielki teolog Hans urs von Balthasar bardzo sensownie powiedział, że gdyby było tylko niebo, byłby to obóz koncentracyjny. Bóg tak bardzo ceni naszą wolność, że nigdy na siłę nie zaciągnąłby nas do nieba. Ponieważ gdyby nie było żadnej alternatywy dla nieba, byłoby to jednoznaczne z przymusem, czyli z ograniczoną wolnością. Ale von Balthasar dodaje: „Mam nadzieję, że piekło jest puste”. 


Czyściec to jak uczucie, gdy z ciemności szybko wkracza się w jasność. Albo gdy wieczorem idzie się ulicą, a z naprzeciwka nadjeżdża samochód z długimi światłami. Wtedy człowiekowi ciemno się robi przed oczami. Jeszcze inaczej: gdy dłużej przebywa się w ciemnym pokoju, stopniowo trzeba przyzwyczajać się do światła z zewnątrz. Osobiście tak właśnie wyobrażam sobie spotkanie z Bogiem twarzą w twarz. Człowiek jest tak oślepiony Jego wspaniałością, że w pierwszej chwili przed oczami widać tylko ciemność. Do Jego promieniującego światła nie można przyzwyczaić się od razu. Krok po kroku dojrzewa się, by choć cokolwiek dostrzec z Bożej pełni. I czyściec jest, można powiedzieć, miejscem czy procesem, w którym – o ile jeszcze wleczemy za sobą jakiś zbędny balast naszego życia – mamy szansę sobie uświadomić, że możemy oglądać to promieniejące Światło. 


Bóg jest poza czasem, jest wieczny, nie zna początku ani końca, my natomiast tkwimy w czasie, przynajmniej o tyle, że mamy początek. Dla Boga wieczność nie ma początku ani końca, ale dla nas ludzi tak. Bóg jest wieczny, bez początku i bez końca. On był, jest i będzie zawsze. My, ludzie, mamy początek, ale nie mamy końca. Nie było nas kiedyś, ale teraz jesteśmy. To jest najwspanialsze w niebie: wieczna szczęśliwość. To jest też to, co jest najbardziej przerażające w piekle: tam też nie ma końca. Dlatego Hans urs von Balthasar cały czas zmagał się z pytaniem, czy Bóg może potępić któreś ze swoich stworzeń – przy czym wspominaliśmy już, że Bóg nie potępia nikogo, że to człowiek sam siebie potępia. Ale sam siebie potępiający człowiek pod Bożym Okiem – to trudno sobie wyobrazić. Czyż Jego miłosierdzie nie jest większe od sprawiedliwości? Albo czy piekło nie jest tylko czyśćcem, w którym stanę się zdolny wziąć na serio i przyjąć jakąś część Jego wielkości? Tego nie wiemy. 


Opłaca się żyć tu, na ziemi, nadzieją nieba. I tym samym już jakaś odrobina nieba pojawia się na ziemi. 

Trudno nie wierzyć w nic (2) O tym, że miłość to przede wszystkim dawanie, a nie branie, i przekornej nadziei

Najlepsze myśli z II części książki:
Wiara w Boga daje życie. Nie chcę nazywać tego kontaktem z Bogiem, ale możliwością zwracania się do Niego, dziękowania Mu, proszenia za siebie i za innych. Wiara w to, że On jest, to był dla mnie już moment świadomy.

– Jakie osoby przyczyniły się najbardziej do twojego zwrotu ku wierze?
– Największy wpływ miała na mnie moja przyszła żona i jej przemiana. W jej przypadku nie był to powrót do wiary, bo ona zawsze była osobą wierzącą i jako osoba wrażliwa nie miała z wiarą większych problemów, a tylko przez pewien czas się trochę zaniedbała. Impuls, który od niej wyszedł, jej siła woli spowodowała, że przewartościowałem swoje myślenie, nie tyle na temat wiary, ile na temat Kościoła katolickiego i całej jego oprawy. Pod wpływem Doroty uświadomiłem sobie, że być może jest jakaś pomyłka w moim światopoglądzie, bo zastanawiam się nad tym, jak wygląda Kościół i co mnie odpycha od tej wspólnoty, a u podstaw takiego myślenia jest przede wszystkim chęć brania. Ale, żeby wierzyć, czy muszą być spełnione jakieś warunki? Chyba tylko warunek naiwności. Moja przyszła żona zadała mi trafne pytanie, co ja zrobiłem dla tych ludzi, dla wspólnoty kościelnej, że mam prawo ją oceniać? Przecież – mówiła – nikt ci nie każe chodzić do kościoła, nie musisz tego robić. Miała w tym dużo racji. Do dzisiaj spieramy się o niektóre rzeczy, ale tamten moment był dla mnie bardzo ważny. 

Uważałem, że o to, żeby być dobrym, nie trzeba się starać, ale ma to wynikać z pewnego wewnętrznego impulsu. Nie pomyliłem się wiele, ja to wtedy wyczuwałem intuicyjnie, że bycie dobrym powinno wynikać z wewnętrznej inspiracji, a nie ze sztywnego, zewnętrznie narzuconego sobie planu. Kłóciliśmy się bardzo na ten temat, bo moje uwagi burzyły obraz jej starań. Ona mówiła, że człowiek jest z gruntu dobry, a ja mówiłem, że w człowieku jest wiele miejsca na zło, które na niego działa i od łaski Bożej, od łaski Ducha Świętego, od Jego wyboru zależy, jakimi koleinami potoczy się nasze życie. To nie jest takie proste, że chcę być dobry i w związku z tym – dobry jestem.

Byłem świadomy, że w dniu ślubu idę na spotkanie z moją żoną i na spotkanie z Panem Bogiem i że przed nimi będę przysięgał i że muszę dotrzymać tej obietnicy, bo lubię być słowny.

Wiara jest aktem łaski, który niekiedy powoduje, że całkowicie nieświadomie popełniamy czyny, które po pewnym czasie przynoszą skutki, na które nigdy byśmy nie wpadli…

– To ważne, mieć „swój” kościół?
– Tak, ale teraz jest mi obojętne, do jakiego kościoła pójdę na mszę, ponieważ wiem, że idę tam „załatwić” kilka spraw związanych ze mną, z moimi bliskimi i wiele, wiele innych rzeczy. Nauczyło mnie to takiej pokory, że nawet w jakimś starszym księdzu, który prowadzi mszę tak jak zawsze prowadził i z którym rozmowa mogłaby nie być interesująca, trzeba dostrzec dobrze intencje. Człowiek nie wie, na kogo i przez kogo spłynie łaska Ducha Świętego. Taka postawa uczy pokory.

Bunt niczego nie buduje, bunt niszczy. U jego podstaw nie ma alternatywy. Są żądania. A przede wszystkim, bunt niszczy osobę, która się buntuje. Czasem buntuję się jeszcze przeciwko różnym rzeczom, ale są to krótkie momenty i bez większej ekspresji. Ma to miejsce zwykle wtedy, gdy coś dotyka słabości, z którą sobie nie radzę. Odkryłem, że jeżeli przeciwko czemuś się buntuję, to znaczy, że nie potrafię tego wykorzystać, obrócić na dobre.

Im więcej człowiek ma słabych punktów, im bardziej daje się zranić i sprowokować, tym bardziej jest przez to agresywny, buntuje się i tym bardziej jest zamknięty na drugą osobę i na innych ludzi. Wiara ma wzmacniać proces rozwoju. Jeżeli potrafię wziąć udział w czymś takim jak „naprawa” własnego życia przez wiarę, to jest duża szansa, że przestanie się krzywdzić innych ludzi.

Wiara każdego jest inna i każdy posiada inne natężenie wiary. A przede wszystkim każdy dostaje inną łaskę. Sama wiara zresztą nie załatwia tu wszystkiego. Muszą z nią współgrać jeszcze dwa inne elementy: nadzieja i miłość, które są nieodzowne i działają jako wspólny tercet. W różnych okresach życia każdy z nich wysuwa się na pierwszy plan. Raz jest to wiara, raz nadzieja, a raz miłość. Czasami zaś działają wszystkie naraz z pełną mocą.

Moja nadzieja nazywa się przekora, ale zawsze dąży do dobrego. Czyż nadzieja nie jest przekorna…?

– Wydaje się, że w świecie, w którym żyjemy, nadzieja ciągle jest towarem deficytowym…
Bo sam z siebie nie jest żadnym argumentem. Jest raczej postawą w krytycznych momentach, a to tylko jedna z jej wielu zalet. Przyklejamy się do osób, które podejrzewamy o nadzieję, ale nie mamy żadnej pewności, że ta ich nadzieja „sprawdzi się”, kiedy będzie potrzebna. Obstaję przy przekorze, przy wewnętrznym impulsie, który pozwala nam, czasem każe… uwierzyć, że stanie się nie to, co najgorsze, a to najgorsze jest zawsze przeciwko nam. A jeśli nawet się to zdarzy, to pojawiają się ci, którzy mają nadzieję. To są ci, którzy kochają. Wierzą i mają nadzieję. Trzy w jednym. Prawda, że proste?

Pozostańmy przy tym, że możemy kochać. Że otrzymaliśmy dar kochania. Jeśli więc pokochamy, a nie tylko boimy się nie kochać, to wszystko się zmienia. I wszyscy. Ci, którzy wiedzą, że ich kochamy, niekiedy oddają nam tę samą jakość, ale z własnej woli. Nie sądzę, że na zasadzie sprzężenia. Raczej sami z siebie. Nie ma obowiązku miłości. Ale to i tak krok do pokochania tych, których nienawidzimy. Jeśliby się nam to udało, to ujrzymy tych znienawidzonych w innym świetle. A gra jest warta pokusy. Choćby z tego powodu, że zyskujemy przyjaciół, nie siejemy nienawiści, przestajemy być najważniejsi z tą naszą nienawiścią. Nienawiść powoduje, że nasze uczucia są najważniejsze, że musimy je przeżyć, żeby odczuć satysfakcję zniknięcia tejże nienawiści.
Nie ma niedobrej miłości. Sama z siebie jest wszystkim, co możemy ofiarować innym nie pytając i nie będąc pytanym. Nie poddaje się definicji, więc nie wiemy, czym jest. Kim jest. Bo miłość może być kimś. Ale istnieje problem odbiorcy. Dar jednego jest tak wielki, że przytłacza obdarowanego. Ale to nie jest miłość zła. To relacje są do niczego. Klęska polega nie na dawaniu miłości czy jej braniu, ale na pomyleniu pewnych mechanizmów. Wielu chce być kochanymi, ale kiedy już dostaną to, o czym marzyli, to taki dar powoduje u nich kompleks, że nie potrafią dać tyle samo. Albo ci, którzy dają, chcieliby dostać tyle samo z powrotem. Celowo nie mówię o uczuciach, bo te często mylimy z miłością. Jednak nie pozwalamy kierować się miłością, tylko kierujemy się uczuciami, albo odczuciami. Ale to cały czas nie jest miłość. To nie targ ani biznes, ani wzajemna wymiana. Zaryzykuję i powiem, że miłość to by. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu. Najprostszego. Bo musimy jej szukać. I nie musimy szukać jej w sobie. Wystarczy się na nią otworzyć. Dostajemy ją. I jeśli nie jesteśmy ślepi, znajdujemy, spotykamy, dostajemy. Czyli nie tyle my rodzimy miłość, ile ona sama pozwala się odnajdywać. Odnaleziona, w każdym stadium poznawania ma inny kolor, natężenie, światło, czułość. Ale na końcu jej poznawania jest wielkie poświęcenie. To jest ciężar miłości. To wielka gotowość na oddanie siebie samego innym. Bez zwrotu. A i tak miłość po tym, co powiedziałem, znajdzie dla siebie wiele innych atrakcyjniejszych rozwiązań. Amen.
Niesamowite te słowa, myśli. Po prostu – piękne. Takie moje własne adwentowe rekolekcje – słowami Adama Nowaka. Dużo więcej myśli niż na wielu rekolekcjach, na których miałem okazję być. 
>>>
Prasówka – kilka tekstów wartych polecenia z ostatniego GN:

Trudno nie wierzyć w nic (1) i o błyskotliwych ocenach

Obiecywałem, więc dotrzymać słowa trzeba – ten wpis i pewnie jeszcze jeden poświęcę genialnej książce Trudno nie wierzyć w nic – zapisowi trzech rozmów dr. Cezarego Sękalskiego z Adamem Nowakiem, wokalistą i autorem tekstów grupy Raz, dwa, trzy. Czy jego wiara jest prosta? Czy zawsze wierzył? Czy wierzy świadomie? To tylko kilka pytań, na które w książce można znaleźć odpowiedzi. A warto do niej zajrzeć – wystarczy posłuchać jakiegokolwiek kawałku kapeli, wsłuchać się w teksty. Dziwne? Na pierwszy rzut… oka, choć właściwie to raczej ucha, pewnie tak. Ale w pewnym sensie bardzo głębokie.
Zupełnie przypadkiem (idę przez książkę po kolei), w tych cytatach poniżej przewija się temat – czego? Tak, Adwentu i Bożego Narodzenia. A w ogóle – to przypadków nie ma, jest tylko czasami brak umiejętności rozpoznania woli Bożej, zauważenia jej w tym, co nas dotyka. 
Wszelkie wytłuszczenienia, oczywiście, moje. Każdy akapit to osobny, wycięty z całości książki, fragment.
– Jak zatem określiłbyś siebie, jako człowieka wierzącego?
– Wierzący to ten, kto zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko, co posiada, dostał od Osoby, w którą wierzy. W moim przypadku jest to Pan Bóg. 

Od dzieciństwa było we mnie marzenie przeżycia takiej Wigilii i takich Świąt, podczas których odczułbym prawdziwą radość. Ponieważ jednak cały czas myślałem przede wszystkim o sobie i tej radości poszukiwałem dla siebie, nie mogłem jej odczuć. Kiedy jednak pojawiły się na świecie moje dzieci i w ich oczach zobaczyłem błysk radości związanej z choinką i z całą świąteczną aurą, okazało się, że ona mi się udzieliła. Doczekałem tej chwili i wtedy dopiero, po długim czasie, zrozumiałem, że radość przychodzi wtedy, gdy przestaje się myśleć o sobie.

– W Twoich tekstach często piszesz o cudach. Wierzysz w cuda? To takie dzisiaj niepopularne…
– Nie muszę wierzyć w cuda, bo dla mnie one najzwyczajniej w świecie istnieją. Inaczej: zdaję sobie sprawę z istnienia cudów. Mało tego. Nie trzeba ich udowadniać, bo one same sobą udowadniają się w każdej chwili i każdego dnia. (…) Wierzę w zjawisko od człowieka niezależne, a mimo to warte tego, aby je afirmować. Wiem, że na cud, cuda, trzeba się otworzyć, można i trzeba o nie prosić i jeszcze bardziej – konieczne – za objawione, wypełnione, dziękować. To moja wiedza. Niewielka i nie chcę większej.

– W Twoim repertuarze są też takie piosenki, które mogą niepokoić pobożnych katolików, np. Raka.
– Mają niepokoić! Ta piosenka mówi o tym, że jeżeli uznamy, że to my jesteśmy osią swojego życia, bo posiedliśmy wszelkie mądrości, to zaczniemy traktować Jezusa Chrystusa w taki właśnie sposób, jak to jest ukazane w tej piosence. To nie jest tekst o tym, że ja tak traktuję Jezusa. Ta piosenka musi niepokoić. Słowo raka jest wręcz zakazane i nie powinno się go używać. Sięgając po nie chciałem pokazać, że jeżeli my stawiamy się w miejsce Boga, to będziemy Go traktowali jak głupca, jak kogoś. kto umarł na próżno.

Wierzę w Pana Boga i wierzę Panu Bogu, ale mam też swoje wątpliwości, które mnie nie opuszczają. Im bardziej się gdzieś zapędzę, tym bardziej się boję. Nie potrafię jednak tak się otworzyć (może nie dostałem jeszcze takiej łaski), żebym mógł całkowicie postępować według woli Bożej. Ale cierpliwie na to czekam.

Kilka razy rozmawiałem z osobami duchownymi, które mówiły do mnie językiem, który znam, ale którego nie rozumiem, bo jest to język gotowy, martwy. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji używania tego języka. Bardzo bym chciał, i chyba nie tylko ja, żeby komunikat dotyczący wiary zawsze był jasny i przystosowany do wrażliwości odbiorcy i do czasu, w jakim on żyje. Czy to możliwe? Nie wiem. Trzeba szukać. Biblia zawiera pewne stałe słowa. Oczywiście ich rozumienie zmienia się w zależności od tłumaczeń i od czasu, w którym żyjemy, ale w pierwotnej wersji są to słowa niezmienne. Natomiast cała reszta komunikatu dotyczącego wiary polega na wyciąganiu odpowiednich wniosków z Biblii i w świetle tych wniosków nazywaniu tego, co się z nami dzieje i tego, w jaki sposób żyjemy. Trzeba pytać: jak nasze życie odnosi się do Biblii i jak Biblia odnosi się do naszego życia? Biblia jest czymś stałym, a tylko w historii pojawiają się coraz to nowi ludzie, którzy przeżywają ciągle te same sytuacje i problemy, z którymi nie potrafią sobie poradzić. 

Dla mnie w jakiś sposób mistrzem w tej dziedzinie [filozofii] był ks. Józef Tischner. To był filozof, który umiał mówić językiem prostych ludzi. To jest jedna z większych umiejętności, jaką w ogóle można posiąść. Mając taką wiedzę, jaką miał ks. Tischner, bardzo łatwo jest przekroczyć próg wyższości, uznać, że ja, ponieważ wiem więcej, jestem przez to ważniejszy od ciebie, który wiesz mniej. Pierwszym obowiązkiem osoby posiadającej dar wiedzy jest przekazywanie jej. Każdy na swój sposób poszukuje odpowiedzi na podstawowe pytania. Ale jednocześnie wszyscy jesteśmy tak dziwnie skonstruowani, że zamiast żyć w prawdzie i być prawdziwymi raczej domagamy się jej mówiąc „chcemy prawdy”, ale jak przyjdzie co do czego, to kłamiemy jak z nut każdą cząstką własnego ciała. W rzeczywistości wszyscy boimy się prawdy, bo ona jest straszna i groźna. Jesteśmy absolutnie na nią nieprzygotowani. Wyznaję zasadę, że – jak mówią górale – lepiej mieć przyjaciół, niż poznać prawdę i umrzeć samotnie. Na szczęście śmierć dotyczy tylko naszego ziemskiego życia. W ogóle myślę, że umieramy dlatego, że w stanie, w którym, jesteśmy,z naszymi zdolnościami percepcyjnymi, nie potrafimy w pełni spotkać Boga. Musimy umrzeć, żeby móc znieść Jego widok. W tym czasie i w tym miejscu nasze opakowanie i nasze wnętrze nie jest do tego przygotowane. Istnieją wybrani ludzie, którzy mieli łaskę ujrzeć cząstkę Boga, ale tylko cząstkę. Pan Bóg nie ukazuje się nikomu na ziemi w całej okazałości, bo ktoś, kto by tego dostąpił, zostałby raczej starty w proch. 
Ja obiecałem sobie parę rzeczy, do których zachęciły mnie słowa Papieża i próbuję je jakoś realizować. A piosenki są dla mnie na razie jedną z technik, które pozwalają mi to robić. Robię to, co obiecałem sobie, Panu Bogu, Papieżowi, moim dzieciom i mojej żonie: będę realizował coś, co pomoże mi w świecie przetrwać. Nie wiem, czy będą przez to szczęśliwi, ale dla mnie, według wiedzy, jaką posiadam, jedyną rzeczą, jaka potrafi pomóc drugiemu człowiekowi przetrwać, jest miłość do drugiego człowieka. Miłość i przebaczenie. Nie wiem czy jest coś ważniejszego od miłości i przebaczenia.

Mówić o Bogu w jakimś programie czy wywiadzie to tak, jakbyśmy wszyscy ubrali się w przyciasne garniturki. Prezenterom jest niewygodnie, bo boją się, że jeszcze widz zacznie ich podejrzewać o to, że oni są religijni. Przecież oni są religijni! Bycie religijnym dla wielu ludzi oznacza bycie zamkniętym. Ale tu nie chodzi o żadnych „religijnych” i „niereligijnych”. Tu daje o sobie znać stereotyp. Wszyscy potrafimy być zamknięci: religijni i niereligijni, wierzący i niewierzący. Pytanie, jak sprawić, by te dwa światy mogły się ze sobą spotkać, żeby z takich spotkań nie było „religijnych bitew” i żebyśmy mogli wspólnie egzystować. Ale ja nie jestem od walki o religijność mediów. Nie życzmy sobie sytuacji, w której telewizja jest „kościołem”, choć przez wielu z nas jest traktowana jak „ołtarz”. Posiedliśmy niestety piękną zdolność do zamiany ważności miejsc i pojęć. Ale też nie wmuszajmy „boskiej” tematyki za pomocą telewizji, bo odwrócą się od nas plecami ci, do których się zwracamy. Tu potrzebny jest wielki takt i wyczucie. I jeszcze większa pomysłowość. 

Niewiara jest wiarą we własną niewiarę. Tak czy siak mamy zakodowane to, że wierzymy. Nawet kiedy nie rodzimy się w środowiskach katolickich, to i tak jesteśmy ludźmi w coś wierzącymi.

Podejrzewam, że gdyby dzisiaj [Jezus] narodził się u nas, to byśmy Go nie zauważyli. Nie miałby u nas szans. My cały czas nieustannie zmagamy się z tym samym, z czym zmagali się Żydzi. I nie wiem, czy gdybyśmy znaleźli się w ich położeniu, nie zrobilibyśmy z Jezusem dokładnie tego samego, co zrobili oni? Niech jedyność tej historii stanowi dla nas przykład. Bo historia Jezusa jest teologicznie wymienna. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za Jego mękę i śmierć. Dla wszystkich jest Jego zmartwychwstanie.
Ciąg dalszy nastąpi 🙂
Jezus powiedział do tłumów: Z kim mam porównać to pokolenie? Podobne jest do przebywających na rynku dzieci, które przymawiają swym rówieśnikom: Przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście; biadaliśmy, a wyście nie zawodzili. Przyszedł bowiem Jan: nie jadł ani nie pił, a oni mówią: Zły duch go opętał. Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije. a oni mówią: Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników. A jednak mądrość usprawiedliwiona jest przez swe czyny. (Mt 11,16-19)
Człowiekowi bardzo ciężko jest dogodzić. Osiągamy mistrzostwo w ocenianiu i punktowaniu… każdego, poza sobą. Jak ktoś jest zbyt rozrywkowy, rozwiązły nawet, niesmaczny – to unosimy się świętym oburzeniem: no jak tak można. Za to jak ktoś ze znajomych żyje na kocią łapę, bez ślubu – to zakładamy maskę wybitnej tolerancji: przecież dzisiaj wszyscy tak robią, nie ma co się czepiać… I odwrotnie – jak ktoś inny odznacza się religijnością, aktywnie uczestniczy w nabożeństwach i liturgii, nie wstydzi się dekorować okien mieszkania z okazji uroczystości religijnych, otwarcie demonstruje przywiązanie do katolickich wartości – to jasne: dewot, ciemnogród, moherowy beret. 
Błyskotliwość osądów, trafność spostrzeżeń – a co! Szkoda, że tak samo, jak taksujemy i szufladkujemy innych, nie bierzemy się za siebie. Choć w sumie łatwo to zrozumieć – okazało by się, że nie dość, że raz jesteśmy sami dewotami, a kiedy indziej rozpustnikami – to jeszcze nie potrafimy być, w jednym lub drugim, konsekwentni nawet, skoro skaczemy ze skrajności w skrajność. Warto modlić się o dar mądrości. Nie tylko tej, która pozwoli dobrze wybierać i właściwie postępować w życiu, ale też tej, która ustrzeże przed pochopnymi i powierzchownymi sądami.

Błogosławione oczekiwanie – do oporu

Jezus opowiedział swoim uczniom przypowieść: Patrzcie na drzewo figowe i na inne drzewa. Gdy widzicie, że wypuszczają pączki, sami poznajecie, że już blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, iż blisko jest królestwo Boże. Zaprawdę, powiadam wam: Nie przeminie to pokolenie, aż się wszystko stanie. Niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą. (Łk 21,29-33)
Czy to, o czym mówi Jezus, wymaga jakiś specjalnych, wyjątkowych zdolności czy umiejętności? Według mnie – nie. Czy wymaga wybitnej bystrości i spostrzegawczości? Także nie. Czego wymaga? Wymaga uczciwości wobec siebie, wymaga uczciwości w odbiorze tego, co się wokół dzieje, czego jestem częścią, i umiejętności nazwania tego po imieniu, takim jakie jest. 

Niektórzy pierwsi chrześcijanie mieli taką tendencję, że niektórzy z nich uważali, że przyjście powtórne Chrystusa jest kwestią dosłownie lat. Skąd taki pomysł? Z dosłownej interpretacji słów Nie przeminie to pokolenie, aż się wszystko stanie. A może inaczej – z niezrozumienia tego, o czym Jezus mówił. Bo, jak widać, przeminęło ich pokolenie i lekko licząc przeszło 200 następnych, i świat kręci się nadal wokół swojej osi, tak jak kręcił się za Jezusowych czasów, i Dzień Sądu póki co nie nastąpił.
Jezus odniósł się do przykładu prostego jak przysłowiowy drut – bo każdy, także w jego czasach, wiedział, jak wygląda rozkwitanie roślin. Proces powolny, ale i łatwy do zaobserwowania – czym tak wtedy, jak i dzisiaj zajmują się ludzie zawodowo trudniący się uprawą różnej maści roślin uprawnych, warzyw czy kwiatów. Istnieją pewne zasady – ale co jest kluczowe? Właściwe rozpoznanie momentu, obserwowanie samej roślinki i podejmowanie odpowiednich kroków, zabiegów pielęgnacyjnych, gdy owa roślinka odpowiednio się rozwija, zmienia. A roślinka zmienia się, gdy nadejdzie odpowiednia pora – pora roku, warunki atmosferyczne i temperatura dla tej pory roku właściwe.
Czy Jezus więc celowo wprowadził kogoś w błąd tymi słowami o tym, że nie przeminie to pokolenie, aż się wszystko stanie? Myślę, że nie. Za to ludzie zinterpretowali Jego słowa na skróty. Co jest kluczowe w tym tekście? Słowa Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, iż blisko jest królestwo Boże. To jest najważniejsze. Bo te słowa po prostu nie odnoszą się do jakiegoś konkretnego momentu w historii, który w najczęstszym rozumowaniu miałby się odnosić do znaków zapowiadających koniec świata, powtórne przyjście Pana i Dzień Sądu. One mówią o konieczności uważnego obserwowania tego, co się dzieje wokół – tylko że permanentnie, zawsze, i przez każdego człowieka. Nie adresował tej porady do tamtych, ówczesnych tylko słuchaczy – ale jak zwykle były to słowa o wartości ponadczasowej. Mają tak samo, jak do tamtych Żydów, zastosowanie do nas dzisiaj, 2000 lat później.
Trzeba je czytać – to pogrubione zdanie – razem ze słowami niebo i ziemia przeminą, ale moje słowa nie przeminą. Poza tym, że o Królestwie Bożym jako naszym głównym i podstawowym, ostatecznym celu musimy pamiętać zawsze, nie możemy lekceważyć tego, co i jak się wokół nas, na świecie, dzieje. Bez względu na to, jak zmienia się ogólnie przyjęta w danej społeczności, narodzie, kraju czy regionie świata hierarchia wartości – Jego słowa, Dobra Nowina, przykazania, błogosławieństwa, nakazy i zakazy się nie zmieniają. Może być tak, że zmieni się forma interpretacji pewnych kwestii – tak. Ale nie zasadnicze stanowisko. Świat się kręci – Bóg stoi, jest i był dokładnie tam, gdzie był u początków istnienia, i nigdzie się stamtąd nie wybiera. Nie zmienia poglądów. Pomimo powszechnej, niestety, akceptacji rozwiązłości seksualnej, społecznego przyzwolenia dla aborcji czy eutanazji – Bóg nadal wzywa każdego, aby był wierny małżonkowi, nie cudzołożył, chronił życie od samego momentu poczęcia do naturalnej śmierci. To się nie zmienia i się nie zmieni. 
My jesteśmy wezwani do tego, aby wyglądać, wyczekiwać tego Królestwa Bożego – kiedykolwiek  by ono nie miało nadejść. Być może ani my, ani nawet nasze wnuki tego nie dożyjemy. Ale musimy i mamy być gotowi, mieć zapalone pochodnie serc, aby powitać z radością przychodzącego ponownie Zbawiciela. Niebo i ziemia nie przeminą przed Jego przyjściem – chociaż może dla nas przeminą w tym sensie, że nasze ziemskie życie skończy się wcześniej. Nie ma to znaczenia. Liczy się nasza gotowość – to, z czym przywitamy przychodzącego Pana, czy to w dniu Jego powtórnego przyjścia na ziemię za naszego życia, czy to u tego naszego życia kresu. Wciąż jest czas, żeby się przygotować. Szczęśliwi, których Pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie…
>>>
Po tym, co wyczytałem we fragmentach, z niecierpliwością czekam na polskie wydanie nowej książki papieża Benedykta XVI Światłość świata, kolejnego wywiadu-rzeki, jaki przeprowadził z nim Peter Seewald.  Zawsze dotąd – przyznaję się, najwyraźniej błędnie – traktowałem papieża jako bardziej wykładowcę, myśliciela i teologa, oderwanego niejako od rzeczywistości duszpasterskiej, bez jakiegokolwiek doświadczenia na tym polu pracy w diecezji… Podczas gdy coraz częściej – i te krótkie cytaty z zapisu rozmowy pomiędzy nim a Seewaldem to potwierdzają – jawi mi się on jako naprawdę zatroskany o Kościół i zbawienie ludzi, niesamowicie inteligentny i konkretny, a zarazem mający wiele pokory i nieśmiałości człowiek, któremu po naprawdę owocnym życiu Bóg w jesieni życia postawił wyjątkowo wymagające zadanie, stawiając go na czele Kościoła. Coraz bardziej doceniam to, co robi, jakim jest człowiekiem. I widzę że w jego wyborze w 2005 naprawdę był palec Boży – człowiek, który ze swoją wiedzą i doświadczeniem może skutecznie przypominać światu Boże przesłanie. 
Piękna jest szczególnie forma. Papież kolejny raz odchodzi od formy oficjalnego stanowiska, dokumentu Kościoła – encykliki, adhortacji, listu apostolskiego – na rzecz dialogu. Na pewno świadomy swojej nieśmiałości – której jestem pewny – nie waha się udzielać odpowiedzi na pytania dziennikarzy w trakcie podróży, decyduje się także na rozmowę w formie wywiadu. Ktoś może powiedzieć – papież ustępuje pola, boi się stanowczych wypowiedzi i wdaje w dyskusje. A ja uważam, że papież pokazuje, że papież jakby schodzi z tronu na rzecz tego, aby zwykłym ludziom, w języku dla nich zrozumiałym, wyjaśniać prawdy wiary, przybliżać Boga. To jest przecież pierwotna misja całego Kościoła, wszystkich kapłanów i biskupów – a więc także biskupa Rzymu. Utworzenie Rady ds. Nowej Ewangelizacji tylko potwierdza, że papież traktuje te obecne potrzeby świata bardzo na serio. Udzielenie tego wywiadu to przejaw odwagi ze strony papieża, który decyduje się w tej prostej formie ułatwić ludziom zrozumienie pewnych prawd.
Oczywiście, nie obyło się bez medialnego szumu, o tytułach prawie w stylu Papież/Kościół zezwolił na prezerwatywy! Jak zwykle – prawdy w tym jest niewiele. Zacytuję:
Być może istnieją uzasadnione pojedyncze przypadki, gdy np. mężczyzna uprawiający prostytucję używa prezerwatywy w sytuacji, gdy takie postępowanie może być pierwszym krokiem na drodze do umoralnienia, jakimś zalążkiem odpowiedzialności, aby na nowo rozwinąć świadomość tego, iż nie wszystko jest dozwolone i nie wolno robić wszystkiego, na co ma się ochotę. Ale nie jest to rzeczywisty sposób na poradzenie sobie ze złem, jakim jest infekcja HIV. Taki rzeczywisty sposób może polegać natomiast na uczłowieczeniu seksualności. (…) Kościół oczywiście nie postrzega ich [prezerwatyw] jako rzeczywistego i moralnego rozwiązania. W jednym czy drugim przypadku może to być jednak – zakładając intencję danego człowieka, jaką jest zmniejszenie ryzyka zakażenia – pierwszy krok na drodze do inaczej przeżywanej, bardziej ludzkiej seksualności.
Czyli żadna zmiana całości podejścia, a przyznanie tego, co jest dopuszczalne – stosowania prezerwatyw przez zarażonych wirusem HIV (jako sposób ochrony przed chorobą człowieka), przy jednoznacznym podkreśleniu wyjątkowości takich sytuacji w stosunku do reguły, która odrzuca stosowanie prezerwatyw. Jak zauważył sam rzecznik Watykanu – tego typu poglądy prezentowali już m.in. kardynałowie Carlo Martini SI, Godfried Daneels, Cormac Murphy-O’Connor, George Cottier czy Javier Lozano Barragan.  Wskazał on również wprost, że Papież bynajmniej nie usprawiedliwia moralnie nieuporządkowanego życia seksualnego. Nie ulega natomiast wątpliwości – jest to wypowiedź przełomowa, z ust papieża (nie tylko tego konkretnego) takie słowa dotąd nie padły.  
>>>
Jak by na to nie patrzeć – pomimo, że Korea Północna pozostaje w stanie wojny z Koreą Południową od  przeszło pół wieku, formalnie od 1953 funkcjonowało zawieszenie broni. Pomiędzy państwami układało się wówczas różnie, mniejsze lub większe zaczepki zdarzyły się nie raz. Od kilku dni świat z zapartym tchem śledzi sytuację pomiędzy tymi krajami – odkąd Korea Północna ostrzelała wyspę Yeonpyeong na Morzu Żółtym należącą do Korei Południowej. Zginęli ludzie. 
Od lat mówi się o tym, że Korea Północna sprawdza, na ile może sobie pozwolić na Półwyspie Koreańskim,  przeprowadza próby nuklearne, i jak na razie w imię pokoju ani sąsiedzi z Południa, ani też jakikolwiek inny kraj nie uznał za stosowne pokazania im granicy i utarcia nosa. Co w najbliższym czasie, jak tak dalej pójdzie, może się zmienić. Sytuacja jest trudna, w okolicy – pod pozorem manewrów – stacjonuje już lotniskowiec USA. Wszystko wskazuje na to, iż to, co się wydarzy, w dużej mierze zależy od posunięć największego sojusznika Korei Północnej – Chin. 

W takich momentach należy szczególnie prosić Boga o dar pokoju.