Trudno nie wierzyć w nic (2) O tym, że miłość to przede wszystkim dawanie, a nie branie, i przekornej nadziei

Najlepsze myśli z II części książki:
Wiara w Boga daje życie. Nie chcę nazywać tego kontaktem z Bogiem, ale możliwością zwracania się do Niego, dziękowania Mu, proszenia za siebie i za innych. Wiara w to, że On jest, to był dla mnie już moment świadomy.

– Jakie osoby przyczyniły się najbardziej do twojego zwrotu ku wierze?
– Największy wpływ miała na mnie moja przyszła żona i jej przemiana. W jej przypadku nie był to powrót do wiary, bo ona zawsze była osobą wierzącą i jako osoba wrażliwa nie miała z wiarą większych problemów, a tylko przez pewien czas się trochę zaniedbała. Impuls, który od niej wyszedł, jej siła woli spowodowała, że przewartościowałem swoje myślenie, nie tyle na temat wiary, ile na temat Kościoła katolickiego i całej jego oprawy. Pod wpływem Doroty uświadomiłem sobie, że być może jest jakaś pomyłka w moim światopoglądzie, bo zastanawiam się nad tym, jak wygląda Kościół i co mnie odpycha od tej wspólnoty, a u podstaw takiego myślenia jest przede wszystkim chęć brania. Ale, żeby wierzyć, czy muszą być spełnione jakieś warunki? Chyba tylko warunek naiwności. Moja przyszła żona zadała mi trafne pytanie, co ja zrobiłem dla tych ludzi, dla wspólnoty kościelnej, że mam prawo ją oceniać? Przecież – mówiła – nikt ci nie każe chodzić do kościoła, nie musisz tego robić. Miała w tym dużo racji. Do dzisiaj spieramy się o niektóre rzeczy, ale tamten moment był dla mnie bardzo ważny. 

Uważałem, że o to, żeby być dobrym, nie trzeba się starać, ale ma to wynikać z pewnego wewnętrznego impulsu. Nie pomyliłem się wiele, ja to wtedy wyczuwałem intuicyjnie, że bycie dobrym powinno wynikać z wewnętrznej inspiracji, a nie ze sztywnego, zewnętrznie narzuconego sobie planu. Kłóciliśmy się bardzo na ten temat, bo moje uwagi burzyły obraz jej starań. Ona mówiła, że człowiek jest z gruntu dobry, a ja mówiłem, że w człowieku jest wiele miejsca na zło, które na niego działa i od łaski Bożej, od łaski Ducha Świętego, od Jego wyboru zależy, jakimi koleinami potoczy się nasze życie. To nie jest takie proste, że chcę być dobry i w związku z tym – dobry jestem.

Byłem świadomy, że w dniu ślubu idę na spotkanie z moją żoną i na spotkanie z Panem Bogiem i że przed nimi będę przysięgał i że muszę dotrzymać tej obietnicy, bo lubię być słowny.

Wiara jest aktem łaski, który niekiedy powoduje, że całkowicie nieświadomie popełniamy czyny, które po pewnym czasie przynoszą skutki, na które nigdy byśmy nie wpadli…

– To ważne, mieć „swój” kościół?
– Tak, ale teraz jest mi obojętne, do jakiego kościoła pójdę na mszę, ponieważ wiem, że idę tam „załatwić” kilka spraw związanych ze mną, z moimi bliskimi i wiele, wiele innych rzeczy. Nauczyło mnie to takiej pokory, że nawet w jakimś starszym księdzu, który prowadzi mszę tak jak zawsze prowadził i z którym rozmowa mogłaby nie być interesująca, trzeba dostrzec dobrze intencje. Człowiek nie wie, na kogo i przez kogo spłynie łaska Ducha Świętego. Taka postawa uczy pokory.

Bunt niczego nie buduje, bunt niszczy. U jego podstaw nie ma alternatywy. Są żądania. A przede wszystkim, bunt niszczy osobę, która się buntuje. Czasem buntuję się jeszcze przeciwko różnym rzeczom, ale są to krótkie momenty i bez większej ekspresji. Ma to miejsce zwykle wtedy, gdy coś dotyka słabości, z którą sobie nie radzę. Odkryłem, że jeżeli przeciwko czemuś się buntuję, to znaczy, że nie potrafię tego wykorzystać, obrócić na dobre.

Im więcej człowiek ma słabych punktów, im bardziej daje się zranić i sprowokować, tym bardziej jest przez to agresywny, buntuje się i tym bardziej jest zamknięty na drugą osobę i na innych ludzi. Wiara ma wzmacniać proces rozwoju. Jeżeli potrafię wziąć udział w czymś takim jak „naprawa” własnego życia przez wiarę, to jest duża szansa, że przestanie się krzywdzić innych ludzi.

Wiara każdego jest inna i każdy posiada inne natężenie wiary. A przede wszystkim każdy dostaje inną łaskę. Sama wiara zresztą nie załatwia tu wszystkiego. Muszą z nią współgrać jeszcze dwa inne elementy: nadzieja i miłość, które są nieodzowne i działają jako wspólny tercet. W różnych okresach życia każdy z nich wysuwa się na pierwszy plan. Raz jest to wiara, raz nadzieja, a raz miłość. Czasami zaś działają wszystkie naraz z pełną mocą.

Moja nadzieja nazywa się przekora, ale zawsze dąży do dobrego. Czyż nadzieja nie jest przekorna…?

– Wydaje się, że w świecie, w którym żyjemy, nadzieja ciągle jest towarem deficytowym…
Bo sam z siebie nie jest żadnym argumentem. Jest raczej postawą w krytycznych momentach, a to tylko jedna z jej wielu zalet. Przyklejamy się do osób, które podejrzewamy o nadzieję, ale nie mamy żadnej pewności, że ta ich nadzieja „sprawdzi się”, kiedy będzie potrzebna. Obstaję przy przekorze, przy wewnętrznym impulsie, który pozwala nam, czasem każe… uwierzyć, że stanie się nie to, co najgorsze, a to najgorsze jest zawsze przeciwko nam. A jeśli nawet się to zdarzy, to pojawiają się ci, którzy mają nadzieję. To są ci, którzy kochają. Wierzą i mają nadzieję. Trzy w jednym. Prawda, że proste?

Pozostańmy przy tym, że możemy kochać. Że otrzymaliśmy dar kochania. Jeśli więc pokochamy, a nie tylko boimy się nie kochać, to wszystko się zmienia. I wszyscy. Ci, którzy wiedzą, że ich kochamy, niekiedy oddają nam tę samą jakość, ale z własnej woli. Nie sądzę, że na zasadzie sprzężenia. Raczej sami z siebie. Nie ma obowiązku miłości. Ale to i tak krok do pokochania tych, których nienawidzimy. Jeśliby się nam to udało, to ujrzymy tych znienawidzonych w innym świetle. A gra jest warta pokusy. Choćby z tego powodu, że zyskujemy przyjaciół, nie siejemy nienawiści, przestajemy być najważniejsi z tą naszą nienawiścią. Nienawiść powoduje, że nasze uczucia są najważniejsze, że musimy je przeżyć, żeby odczuć satysfakcję zniknięcia tejże nienawiści.
Nie ma niedobrej miłości. Sama z siebie jest wszystkim, co możemy ofiarować innym nie pytając i nie będąc pytanym. Nie poddaje się definicji, więc nie wiemy, czym jest. Kim jest. Bo miłość może być kimś. Ale istnieje problem odbiorcy. Dar jednego jest tak wielki, że przytłacza obdarowanego. Ale to nie jest miłość zła. To relacje są do niczego. Klęska polega nie na dawaniu miłości czy jej braniu, ale na pomyleniu pewnych mechanizmów. Wielu chce być kochanymi, ale kiedy już dostaną to, o czym marzyli, to taki dar powoduje u nich kompleks, że nie potrafią dać tyle samo. Albo ci, którzy dają, chcieliby dostać tyle samo z powrotem. Celowo nie mówię o uczuciach, bo te często mylimy z miłością. Jednak nie pozwalamy kierować się miłością, tylko kierujemy się uczuciami, albo odczuciami. Ale to cały czas nie jest miłość. To nie targ ani biznes, ani wzajemna wymiana. Zaryzykuję i powiem, że miłość to by. Dlaczego? Z bardzo prostego powodu. Najprostszego. Bo musimy jej szukać. I nie musimy szukać jej w sobie. Wystarczy się na nią otworzyć. Dostajemy ją. I jeśli nie jesteśmy ślepi, znajdujemy, spotykamy, dostajemy. Czyli nie tyle my rodzimy miłość, ile ona sama pozwala się odnajdywać. Odnaleziona, w każdym stadium poznawania ma inny kolor, natężenie, światło, czułość. Ale na końcu jej poznawania jest wielkie poświęcenie. To jest ciężar miłości. To wielka gotowość na oddanie siebie samego innym. Bez zwrotu. A i tak miłość po tym, co powiedziałem, znajdzie dla siebie wiele innych atrakcyjniejszych rozwiązań. Amen.
Niesamowite te słowa, myśli. Po prostu – piękne. Takie moje własne adwentowe rekolekcje – słowami Adama Nowaka. Dużo więcej myśli niż na wielu rekolekcjach, na których miałem okazję być. 
>>>
Prasówka – kilka tekstów wartych polecenia z ostatniego GN:

Trudno nie wierzyć w nic (1) i o błyskotliwych ocenach

Obiecywałem, więc dotrzymać słowa trzeba – ten wpis i pewnie jeszcze jeden poświęcę genialnej książce Trudno nie wierzyć w nic – zapisowi trzech rozmów dr. Cezarego Sękalskiego z Adamem Nowakiem, wokalistą i autorem tekstów grupy Raz, dwa, trzy. Czy jego wiara jest prosta? Czy zawsze wierzył? Czy wierzy świadomie? To tylko kilka pytań, na które w książce można znaleźć odpowiedzi. A warto do niej zajrzeć – wystarczy posłuchać jakiegokolwiek kawałku kapeli, wsłuchać się w teksty. Dziwne? Na pierwszy rzut… oka, choć właściwie to raczej ucha, pewnie tak. Ale w pewnym sensie bardzo głębokie.
Zupełnie przypadkiem (idę przez książkę po kolei), w tych cytatach poniżej przewija się temat – czego? Tak, Adwentu i Bożego Narodzenia. A w ogóle – to przypadków nie ma, jest tylko czasami brak umiejętności rozpoznania woli Bożej, zauważenia jej w tym, co nas dotyka. 
Wszelkie wytłuszczenienia, oczywiście, moje. Każdy akapit to osobny, wycięty z całości książki, fragment.
– Jak zatem określiłbyś siebie, jako człowieka wierzącego?
– Wierzący to ten, kto zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko, co posiada, dostał od Osoby, w którą wierzy. W moim przypadku jest to Pan Bóg. 

Od dzieciństwa było we mnie marzenie przeżycia takiej Wigilii i takich Świąt, podczas których odczułbym prawdziwą radość. Ponieważ jednak cały czas myślałem przede wszystkim o sobie i tej radości poszukiwałem dla siebie, nie mogłem jej odczuć. Kiedy jednak pojawiły się na świecie moje dzieci i w ich oczach zobaczyłem błysk radości związanej z choinką i z całą świąteczną aurą, okazało się, że ona mi się udzieliła. Doczekałem tej chwili i wtedy dopiero, po długim czasie, zrozumiałem, że radość przychodzi wtedy, gdy przestaje się myśleć o sobie.

– W Twoich tekstach często piszesz o cudach. Wierzysz w cuda? To takie dzisiaj niepopularne…
– Nie muszę wierzyć w cuda, bo dla mnie one najzwyczajniej w świecie istnieją. Inaczej: zdaję sobie sprawę z istnienia cudów. Mało tego. Nie trzeba ich udowadniać, bo one same sobą udowadniają się w każdej chwili i każdego dnia. (…) Wierzę w zjawisko od człowieka niezależne, a mimo to warte tego, aby je afirmować. Wiem, że na cud, cuda, trzeba się otworzyć, można i trzeba o nie prosić i jeszcze bardziej – konieczne – za objawione, wypełnione, dziękować. To moja wiedza. Niewielka i nie chcę większej.

– W Twoim repertuarze są też takie piosenki, które mogą niepokoić pobożnych katolików, np. Raka.
– Mają niepokoić! Ta piosenka mówi o tym, że jeżeli uznamy, że to my jesteśmy osią swojego życia, bo posiedliśmy wszelkie mądrości, to zaczniemy traktować Jezusa Chrystusa w taki właśnie sposób, jak to jest ukazane w tej piosence. To nie jest tekst o tym, że ja tak traktuję Jezusa. Ta piosenka musi niepokoić. Słowo raka jest wręcz zakazane i nie powinno się go używać. Sięgając po nie chciałem pokazać, że jeżeli my stawiamy się w miejsce Boga, to będziemy Go traktowali jak głupca, jak kogoś. kto umarł na próżno.

Wierzę w Pana Boga i wierzę Panu Bogu, ale mam też swoje wątpliwości, które mnie nie opuszczają. Im bardziej się gdzieś zapędzę, tym bardziej się boję. Nie potrafię jednak tak się otworzyć (może nie dostałem jeszcze takiej łaski), żebym mógł całkowicie postępować według woli Bożej. Ale cierpliwie na to czekam.

Kilka razy rozmawiałem z osobami duchownymi, które mówiły do mnie językiem, który znam, ale którego nie rozumiem, bo jest to język gotowy, martwy. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji używania tego języka. Bardzo bym chciał, i chyba nie tylko ja, żeby komunikat dotyczący wiary zawsze był jasny i przystosowany do wrażliwości odbiorcy i do czasu, w jakim on żyje. Czy to możliwe? Nie wiem. Trzeba szukać. Biblia zawiera pewne stałe słowa. Oczywiście ich rozumienie zmienia się w zależności od tłumaczeń i od czasu, w którym żyjemy, ale w pierwotnej wersji są to słowa niezmienne. Natomiast cała reszta komunikatu dotyczącego wiary polega na wyciąganiu odpowiednich wniosków z Biblii i w świetle tych wniosków nazywaniu tego, co się z nami dzieje i tego, w jaki sposób żyjemy. Trzeba pytać: jak nasze życie odnosi się do Biblii i jak Biblia odnosi się do naszego życia? Biblia jest czymś stałym, a tylko w historii pojawiają się coraz to nowi ludzie, którzy przeżywają ciągle te same sytuacje i problemy, z którymi nie potrafią sobie poradzić. 

Dla mnie w jakiś sposób mistrzem w tej dziedzinie [filozofii] był ks. Józef Tischner. To był filozof, który umiał mówić językiem prostych ludzi. To jest jedna z większych umiejętności, jaką w ogóle można posiąść. Mając taką wiedzę, jaką miał ks. Tischner, bardzo łatwo jest przekroczyć próg wyższości, uznać, że ja, ponieważ wiem więcej, jestem przez to ważniejszy od ciebie, który wiesz mniej. Pierwszym obowiązkiem osoby posiadającej dar wiedzy jest przekazywanie jej. Każdy na swój sposób poszukuje odpowiedzi na podstawowe pytania. Ale jednocześnie wszyscy jesteśmy tak dziwnie skonstruowani, że zamiast żyć w prawdzie i być prawdziwymi raczej domagamy się jej mówiąc „chcemy prawdy”, ale jak przyjdzie co do czego, to kłamiemy jak z nut każdą cząstką własnego ciała. W rzeczywistości wszyscy boimy się prawdy, bo ona jest straszna i groźna. Jesteśmy absolutnie na nią nieprzygotowani. Wyznaję zasadę, że – jak mówią górale – lepiej mieć przyjaciół, niż poznać prawdę i umrzeć samotnie. Na szczęście śmierć dotyczy tylko naszego ziemskiego życia. W ogóle myślę, że umieramy dlatego, że w stanie, w którym, jesteśmy,z naszymi zdolnościami percepcyjnymi, nie potrafimy w pełni spotkać Boga. Musimy umrzeć, żeby móc znieść Jego widok. W tym czasie i w tym miejscu nasze opakowanie i nasze wnętrze nie jest do tego przygotowane. Istnieją wybrani ludzie, którzy mieli łaskę ujrzeć cząstkę Boga, ale tylko cząstkę. Pan Bóg nie ukazuje się nikomu na ziemi w całej okazałości, bo ktoś, kto by tego dostąpił, zostałby raczej starty w proch. 
Ja obiecałem sobie parę rzeczy, do których zachęciły mnie słowa Papieża i próbuję je jakoś realizować. A piosenki są dla mnie na razie jedną z technik, które pozwalają mi to robić. Robię to, co obiecałem sobie, Panu Bogu, Papieżowi, moim dzieciom i mojej żonie: będę realizował coś, co pomoże mi w świecie przetrwać. Nie wiem, czy będą przez to szczęśliwi, ale dla mnie, według wiedzy, jaką posiadam, jedyną rzeczą, jaka potrafi pomóc drugiemu człowiekowi przetrwać, jest miłość do drugiego człowieka. Miłość i przebaczenie. Nie wiem czy jest coś ważniejszego od miłości i przebaczenia.

Mówić o Bogu w jakimś programie czy wywiadzie to tak, jakbyśmy wszyscy ubrali się w przyciasne garniturki. Prezenterom jest niewygodnie, bo boją się, że jeszcze widz zacznie ich podejrzewać o to, że oni są religijni. Przecież oni są religijni! Bycie religijnym dla wielu ludzi oznacza bycie zamkniętym. Ale tu nie chodzi o żadnych „religijnych” i „niereligijnych”. Tu daje o sobie znać stereotyp. Wszyscy potrafimy być zamknięci: religijni i niereligijni, wierzący i niewierzący. Pytanie, jak sprawić, by te dwa światy mogły się ze sobą spotkać, żeby z takich spotkań nie było „religijnych bitew” i żebyśmy mogli wspólnie egzystować. Ale ja nie jestem od walki o religijność mediów. Nie życzmy sobie sytuacji, w której telewizja jest „kościołem”, choć przez wielu z nas jest traktowana jak „ołtarz”. Posiedliśmy niestety piękną zdolność do zamiany ważności miejsc i pojęć. Ale też nie wmuszajmy „boskiej” tematyki za pomocą telewizji, bo odwrócą się od nas plecami ci, do których się zwracamy. Tu potrzebny jest wielki takt i wyczucie. I jeszcze większa pomysłowość. 

Niewiara jest wiarą we własną niewiarę. Tak czy siak mamy zakodowane to, że wierzymy. Nawet kiedy nie rodzimy się w środowiskach katolickich, to i tak jesteśmy ludźmi w coś wierzącymi.

Podejrzewam, że gdyby dzisiaj [Jezus] narodził się u nas, to byśmy Go nie zauważyli. Nie miałby u nas szans. My cały czas nieustannie zmagamy się z tym samym, z czym zmagali się Żydzi. I nie wiem, czy gdybyśmy znaleźli się w ich położeniu, nie zrobilibyśmy z Jezusem dokładnie tego samego, co zrobili oni? Niech jedyność tej historii stanowi dla nas przykład. Bo historia Jezusa jest teologicznie wymienna. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za Jego mękę i śmierć. Dla wszystkich jest Jego zmartwychwstanie.
Ciąg dalszy nastąpi 🙂
Jezus powiedział do tłumów: Z kim mam porównać to pokolenie? Podobne jest do przebywających na rynku dzieci, które przymawiają swym rówieśnikom: Przygrywaliśmy wam, a nie tańczyliście; biadaliśmy, a wyście nie zawodzili. Przyszedł bowiem Jan: nie jadł ani nie pił, a oni mówią: Zły duch go opętał. Przyszedł Syn Człowieczy: je i pije. a oni mówią: Oto żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników. A jednak mądrość usprawiedliwiona jest przez swe czyny. (Mt 11,16-19)
Człowiekowi bardzo ciężko jest dogodzić. Osiągamy mistrzostwo w ocenianiu i punktowaniu… każdego, poza sobą. Jak ktoś jest zbyt rozrywkowy, rozwiązły nawet, niesmaczny – to unosimy się świętym oburzeniem: no jak tak można. Za to jak ktoś ze znajomych żyje na kocią łapę, bez ślubu – to zakładamy maskę wybitnej tolerancji: przecież dzisiaj wszyscy tak robią, nie ma co się czepiać… I odwrotnie – jak ktoś inny odznacza się religijnością, aktywnie uczestniczy w nabożeństwach i liturgii, nie wstydzi się dekorować okien mieszkania z okazji uroczystości religijnych, otwarcie demonstruje przywiązanie do katolickich wartości – to jasne: dewot, ciemnogród, moherowy beret. 
Błyskotliwość osądów, trafność spostrzeżeń – a co! Szkoda, że tak samo, jak taksujemy i szufladkujemy innych, nie bierzemy się za siebie. Choć w sumie łatwo to zrozumieć – okazało by się, że nie dość, że raz jesteśmy sami dewotami, a kiedy indziej rozpustnikami – to jeszcze nie potrafimy być, w jednym lub drugim, konsekwentni nawet, skoro skaczemy ze skrajności w skrajność. Warto modlić się o dar mądrości. Nie tylko tej, która pozwoli dobrze wybierać i właściwie postępować w życiu, ale też tej, która ustrzeże przed pochopnymi i powierzchownymi sądami.