Wyrwij się schematom

Wtedy Jan powiedział do Jezusa: Nauczycielu, widzieliśmy kogoś, kto nie chodzi z nami, jak w Twoje imię wyrzucał złe duchy, i zabranialiśmy mu, bo nie chodził z nami. Lecz Jezus odrzekł: Nie zabraniajcie mu, bo nikt, kto czyni cuda w imię moje, nie będzie mógł zaraz źle mówić o Mnie. Kto bowiem nie jest przeciwko nam, ten jest z nami. Kto wam poda kubek wody do picia, dlatego że należycie do Chrystusa, zaprawdę, powiadam wam, nie utraci swojej nagrody. Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony. I jeśli twoja noga jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie, chromym wejść do życia, niż z dwiema nogami być wrzuconym do piekła. Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła, gdzie robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie. (Mk 9,38-43.45.47-48)

Trochę podobny – z niedzieli – klimat do opowieści o miłosiernym Samarytaninie. Tylu porządnych, a tylko jeden okazał serce potrzebującemu. 
W kontekście tego, co się dzieje – radykalizacji środowisk muzułmańskich, niestety ich po prostu w wielu miejscach na świecie, także krajach europejskich po prostu panoszenie się, nie zważanie na tradycję rodzimą (Niemcy, Francja, Skandynawia) – te słowa na początku jakby szczególnie mocą przemawiają do Kościoła jako rodziny chrześcijańskiej. Nie tylko Kościoła rzymskiego, ale też poszczególnych wspólnot chrześcijańskich: Kościołów wschodnich, prawosławnych, protestantów. My nie mamy monopolu na zbawienie (jak to ładnie ujął Szymon Hołownia). Ile modlitwy, znaków i cudów jest w innych wspólnotach, wyznających Jezusa. To nie jest przypadek. Mamy swoją historię, tradycję, są pewne animozje i spory doktrynalne – ale jednoczy nas Chrystus. Kto w tej sytuacji jest agresorem, kto chce narzucać innym swoje poglądy – w tej sytuacji jednak nie chrześcijanie. 
I druga część – o radykaliźmie. Mocne słowa. Chyba jednak nie o okaleczanie tutaj chodzi, a wręcz na pewno nie – bo czemu Bóg miałby pragnąć ranić człowieka, którego stworzył i ukochał? Niestety, obecnym też między wierzącymi. Wieczne rywalizowanie pomiędzy wspólnotami w ramach parafii (Akcja Katolicka vs. Żywy Różaniec – przykład…), taksowanie i ocenianie innych, oczekiwanie że osoba inna się dostosuje i zmieni, bo przecież tak, jak ja robię, jest najlepiej. Tak się modlę, tak odmawiam różaniec, tak żyję, tym się kieruję. Wiem najlepiej i niech każdy się do tego stosuje – albo spada i nie nazywa się katolikiem. I, co jest przykre, radykalizm czasami taki wyuczony, bezmyślny, bo powtarzany beznamiętnie – „bo zawsze tak robiłem”. 
Jezus nie wzywa dzisiaj do szlachetnego okaleczenia się i uszkadzania samego siebie w imię wiary. Jezus mówi o odcięciu się od pewnych schematów, utartych ścieżek, przyzwyczajeń, właściwie nigdy nie przemyślanych naleciałości, zwyczajów których nikt nie rozumie i nie widzi ich sensu. Zaprasza nas do przekraczania siebie – aby dostrzec drugiego, może zupełnie innego, człowieka i znaleźć w nim coś dobrego.  Pozwolić się porwać Bogu, dla którego nie ma barier, różnic koloru skóry, języka, przekonań, denominacji. 

33 lata później – znowu Polska

Na kanwie, radosnej nie da się ukryć, informacji o tym, iż Światowe Dni Młodzieży w 2016 r. odbędą się w naszym Krakowie, chciałem coś sam napisać. Znalazłem jednak w bodajże poprzednim GN tekst, który oddaje w mojej ocenie wszystko (pogrubienia własne). I świetne punkty do refleksji – ile w tym zachwycie nad Dżej Pi Tu było plastikowych kremówek, nie do końca rozumianych zwrotek Barki czy wspólnego bujania się wieczorem przy oknie na Franciszkańskiej, a ile w tym było (i pozostaje nadal) refleksji nad tym, jak ciągle być (nie tyle, co to znaczy) człowiekiem sumienia, jednoznacznym, zdecydowanym i działającym, umiejącym docenić to, co Polska kiedyś światu dała, cały czas daje i może dawać, co jest jej prawdziwą wartością przed światem. Podpisuję się obiema rękami i nogami. 
Jasna Góra 1983 – Kraków 2016
Andrzej Nowak
W Krakowie w 2016 r. możemy znów zwrócić uwagę świata na wspaniałą polską wolność, na wielką polską chrześcijańską tradycję i kulturę.

Mnóstwo się ciśnie myśli i nadziei po tym, jak papież Franciszek ogłosił, że Kraków będzie gościł Światowe Dni Młodzieży w roku 2016. Najpierw przypomnienie tych dni młodzieży, w których dane mi było z tysiącami, potem z setkami tysięcy uczestniczyć – w 1979, w 1983 roku. Przecież Jan Paweł II w tych spotkaniach z polską młodzieżą dochodził pewnie do myśli o większym, światowym skupieniu młodych wokół Chrystusowego przesłania. Kto był wtedy, na krakowskiej Skałce, w czerwcu 1979 roku z Janem Pawłem, ten nie zapomni tamtego tchnienia radości do końca życia. Wtedy było nas kilkanaście tysięcy, bo tyle mieściło się między murami ogrodu ojców paulinów na Skałce.  Cztery lata później były nas setki tysięcy u stóp jasnogórskiego klasztoru. 18 czerwca 1983 czekamy, śpiewamy, nie dłuży się. I widzimy w końcu, jak przyjeżdża ten, który ogniskuje nasze nadzieje, na dnie upokorzenia stanu wojennego. I słuchamy, jak mówi do nas, byśmy czuwali. Co to znaczy – czuwam? Do nas, do młodych (wtedy) mówił tak: „To znaczy, że staram się być człowiekiem sumienia. Że tego sumienia nie zagłuszam i nie zniekształcam. Nazywam po imieniu dobro i zło, a nie zamazuję. Wypracowuję w sobie dobro, a ze zła staram się poprawiać, przezwyciężając je w sobie„.

Ogłoszenie Krakowa miastem spotkania młodych z Chrystusem zbiegło się z czytaniem o pokornym targowaniu się Abrahama z Bogiem o los Sodomy. Pan Bóg chce dać szansę na nawrócenie, nawet jeśli zastanie w mieście dziesięciu sprawiedliwych. 30 lat po tamtej pielgrzymce, po kolejnych pielgrzymkach, po wszystkich staraniach Jana Pawła do nas skierowanych – niepokoi ta myśl: ile w nas, ile w naszej ojczyźnie zostało sprawiedliwości? Czy nie zagłuszyliśmy i nie zniekształciliśmy naszych sumień? Ile zła przezwyciężyliśmy w sobie? Jak czuwamy? Każdy odpowiada na te pytania za siebie. Ale do młodzieży skupionej pod Jasną Górą 18 czerwca 1983 roku Jan Paweł II mówił o jeszcze jednym sensie słowa „czuwam”. Mówił tak: „Czuwam – to znaczy także: czuję się odpowiedzialny za to wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska. To imię nas wszystkich określa. To imię nas wszystkich zobowiązuje. Może czasem zazdrościmy Francuzom, Niemcom czy Amerykanom, że ich imię nie jest związane z takim kosztem historii. Że tak łatwo są wolni. Podczas gdy nasza polska wolność tak dużo kosztuje. […] Powiem tylko, że to, co kosztuje, właśnie stanowi wartość. […] Nie pragnijmy takiej Polski, która by nas nic nie kosztowała. Natomiast czuwajmy przy wszystkim, co stanowi autentyczne dziedzictwo pokoleń, starając się wzbogacić to dziedzictwo”. Freedom is not free – ten prosty napis znalazłem na pomniku tych, którzy położyli swe życie w walce o wolność. Pomnik jest w Waszyngtonie – bo nie tylko polska wolność, ale także amerykańska, niemiecka, francuska: każda wolność jest drogo kupiona. Tylko wszędzie tak łatwo jest o tym zapomnieć. Zwłaszcza ludziom młodym przychodzi to łatwo. W Polsce także. Prawdziwa wartość wolności wyrasta z polskiego dziedzictwa historycznego i z polskiej kultury – to Jan Paweł II stale przypominał polskiej młodzieży – po Częstochowie 1983 było Westerplatte 1987, znowu Jasna Góra 1991 – aż do tego poruszającego tak wiele młodych serc pożegnania 2 kwietnia 2005 roku, kiedy tysiące młodych Polaków spotykało się – na krakowskich Błoniach, na warszawskim placu Zwycięstwa, na tylu innych błoniach i placach w poczuciu osierocenia. I teraz, 30 lat i 40 dni po tamtym wielkim spotkaniu z młodymi pod Jasną Górą słyszymy, że znowu mamy szansę, by odrodzić się duchowo, otrząsnąć z zapomnienia, ale i odnowić swoją dumną więź z polskością. W Krakowie w roku 2016 możemy znów zwrócić uwagę świata na wspaniałą polską wolność, na wielką polską chrześcijańską tradycję i kulturę .

Nie wiem, ilu jest wśród nas sprawiedliwych, którzy tę szansę nam wymodlili. Ale domyślać się mogę, ilu wspaniałych świętych o tę szansę prosi Pana Boga „z drugiej strony”. Błogosławiony Jan Paweł II nie jest osamotniony w swoim targu o naszą Sodomę. Obok niego – choćby tylko związani z Krakowem – proszą święci: Stanisław, Jan Kanty, patron mojego uniwersytetu, królowa Jadwiga, królewicz Kazimierz (prosi nas też o to, żebyśmy nie zapomnieli o braciach Litwinach, którzy współubiegali się o zaszczyt organizacji ŚDM w roku 2016), brat Albert, Maksymilian Maria Kolbe (związany z krakowskim klasztorem franciszkanów), siostra Faustyna z Łagiewnik.

To są wielcy nasi patroni, wielcy patroni tych Dni w roku 2016. To są także najwięksi patroni polskiej promocji w świecie. Przekonuję się wciąż o tym, kiedy idę na Mszę do jakiegoś kościółka w Brukseli i słyszę kazanie francuskojęzycznego księdza o ojcu Kolbem, kiedy indziej – gdy słyszę o nim na Mszy w Dublinie, innym razem – gdy spotykam na honorowym miejscu podobiznę ojca Kolbego w wielkiej kaplicy najsłynniejszego chyba panteonu północnych Włoch (gdzie pochowani są: Galileusz, Michał Anioł, Machiavelli, Rossini) – florenckiego kościoła Santa Croce. Wiem o tym, kiedy widzę obrazki z Jezusem Miłosiernym i modlitwą świętej Faustyny w każdym kościele, obok Wall Street czy w Londynie lub Moskwie. Wiem o tym, kiedy widzę, ile twarzy rozjaśnia na całym świecie wspomnienie Jana Pawła II. Ojciec Kolbe, Faustyna, Jan Paweł – którzy „wytargowali” nam tę jeszcze jedną szansę – teraz cieszą się – i proszą polską młodzież, która będzie w Krakowie za trzy lata gościć młodych całego świata: dajcie świadectwo, że czuwacie, że potraficie odnowić wielkie dziedzictwo polskiej historii, odnowić przyrzeczenie chrztu, przyjętego 1050 lat temu.
I jeszcze króciutka, świetna myśl o. Jana Góry OP, tym razem z ostatniego GN: 

W jakim języku mówisz do ludzi – w takim otrzymasz odpowiedź. W jakim języku mówisz do Boga – w takim otrzymasz odpowiedź.

Duchowa świeżość, współczesne wyzwania, dobre piwko – jak to księżna z kardynałem rozmawiali

Przedwczoraj skończyłem czytać genialną książkę, niby to wywiad-rzekę, a bardziej rozmowę. Współcześni wielcy tego świata, nieco inni. Spadkobierczyni jednego z książęcych rodów niemieckich, i jeden z najbardziej rozpoznawalnych kardynałów niemieckich. Księżna i Kardynał. Rozmowy o wierze i tradycji Glorii von Thurn und Taxis oraz kard. Joachima Meisnera (wydana wspólnymi siłami przez W drodze oraz Księgarnię św. Jacka). Piękna i bardzo, wbrew pozorom, odważna i dotykająca bardzo aktualnych problemów, z nowoczesnymi i zakorzenionymi w tradycji sposobami na ich rozwiązywanie. 
Ten wpis będzie dość długi – nie dodając nic więcej, tylko garść najlepszych myśli z książki, do której przeczytania w całości bardzo zachęcam: 

(o całowaniu pierścieni biskupich) Mówiąc otwarcie: pozwalam całować pierścień Pani i innym, dla których jest to ważne. Jednak nie przywiązuję do tego wagi.


Dla mnie relikwie są namacalną możliwością doświadczenia wspólnoty i bliskości świętych. Dlatego pytanie o to, czy są prawdziwe, czy nie, jest w zasadzie drugorzędne. Żyjemy we wspólnocie świętych. Bliskość jest wielkim tematem Nowego Testamentu. Bóg się do nas zbliżył w Jezusie Chrystusie. I jest nam bliski przez wszystkie pokolenia, także w członkach Jego Ciała. 


Pobożność powinna zawsze być zmysłowa (…) Wiara katolicka odwołuje się do zmysłowości. 


Nie muszę jechać do Ziemi Świętej, ponieważ właśnie to miejsce, na którym mnie Bóg postawił, jest ziemią świętą mojego życia. Tu muszę spełnić moje zadania, tu Bóg ukrył skarb na polu mojego życia i skarb ten muszę wykopać. 


Dlatego ojczyzna należy do naszej tożsamości. Gdybyśmy ją nawet stracili, powiem przecież „tam jestem w domu”. Ojczyzna nie jest kategorią polityczną, lecz antropologiczną. Tak samo jest z życiem Jezusa. I dlatego Ziemia Święta dla nas, chrześcijan, nie jest po prostu wielkim muzeum na świeżym powietrzu. Tam jest Kościół, tam jesteśmy w domu. I dlatego chrześcijanie muszą podróżować. Tam odnajdziemy naszą tożsamość jako Kościół powszechny. I Jest naszym obowiązkiem zachować tę tożsamość, odwiedzać Betlejem, przejść drogę krzyżową w Jerozolimie, nawiedzić Bazylikę Grobu Pańskiego, widzieć miejsca śmierci  zmartwychwstania Chrystusa. Tak samo jest w skali mikro z miejscami pielgrzymkowymi i relikwiami. Należą do krajobrazu duchowej tożsamości. 


Przez święcenia nie jestem skazany na życie samotnika, lecz wświęcony w prezbiterium, we wspólnotę kapłanów. Tak jak biskup przez święcenia jest włączony w kolegium biskupów. W Ewangelii nie ma żadnego samotnika. Dlatego podkreślam zawsze wielką wartość tego, żeby duchowni mieli przyjaciół wśród kapłanów. To jest bardzo ważne dla ich kapłańskiego życia, żeby doświadczali kapłańskiej wspólnoty i wzajemnie się wspierali. 


Celem twardziela jest nie dać się zranić, zawsze być mocnym. Dlatego strzeże się przed miłością. Miłość rozbraja. Czyni człowieka podatnym na zranienia. 


Chrystus nie stworzył żadnej teologicznej szkoły, tylko powołał ludzi jako swoich naśladowców. Moglibyśmy powiedzieć tak: Pan nie powierzył Kościoła naukowcom, ale pasterzom. W Nowym Testamencie nie wspomina się religijnego urzędnika, a wyznawcę. Biorąc pod uwagę inteligencję i wykształcenie, pierwszym papieżem powinien zostać św. Paweł, a został nim św. Piotr. 


Uważam za bardzo ważne, że teo—logia (gr. Theos – Bóg, logos – nauka) rzeczywiście w pierwszej kolejności kieruje się ku Bogu, a dopiero później ku człowiekowi. Pierwsze przykazanie brzmi: jam jest Pan Bóg twój. Dla chrześcijan miłość Boga jest podstawą miłości ludzkiej. Kto szczerze kocha Boga, może też kochać ludzi. Ludzie nie zawsze ułatwiają sobie wzajemną miłość. Ale zawsze są ukochani przez Boga. Dlatego miłość ludzka prowadzi przez miłość boską. 


Wiara w Boga i nasza miłość do Niego są nieustannie poddawane próbom, tak samo zresztą jak miłość ludzka. I tak samo doświadczenie Boga nie wyklucza zagubienia w drodze. Matka Teresa pokazuje też coś innego: sama świadomość, że Bóg jest daleko, nie jest żadną przeszkodą w miłości do Niego, i co za tym idzie, w miłości do człowieka. Bardzo często spotykałem matkę Teresę. To była bardzo mądra kobieta. Siostry z założonego przez nią zgromadzenia codziennie o 6 rano miały przed mszą godzinną adorację Najświętszego Sakramentu. Przy jakiejś okazji powiedziałem jej: „Matko, za bardzo forsujesz swoje siostry, to chyba za dużo”. Na co odpowiedziała: „Księże kardynale, jeśli moje siostry przestaną widzieć Pana w Eucharystii, nie zobaczą Go także w umierających i dzieciach. One muszą wyostrzyć umiejętność patrzenia”. Proszę mi wierzyć, w tym tkwi właściwa teologia. Matka Teresa wraz z siostrami próbowała przemodlić ich pracę i potem przepracować modlitwę. Miłość do ludzi wywodzi się zawsze z miłości Bożej – nigdy odwrotnie. 


Postrzegać Jezusa tylko i wyłącznie przez pryzmat tego, jakim wyjątkowym był człowiekiem, który dodatkowo zostawił ludziom kilka pomysłów na wspólne życie – to byłaby rzeczywiście permanentna pokusa dla nas. Gdy w Nazarecie pojawiły się pierwsze oznaki cudów, ludzie mówili między sobą: „Kimże On jest? To przecież tylko syn Józefa! Chłopak z sąsiedztwa!”. Byli przecież świadkami codziennego życia Jezusa. Kiedy Jezus przemawiał w synagodze: „Dziś się wypełniło Słowo”, chcieli Go wyrzucić z miasta. Potem już było coraz bardziej radykalnie. Przeciwnicy krzyczeli: „Mamy prawo i według prawa On musi umrzeć”. Znaczyło to tyle, co: „Mamy obraz Boga. I ten obraz nie jest podobny do Jezusa. Na krzyż z Nim!”. Tu tkwi cała tragedia. 


(o ekonomii Kościoła, finansach i dziełach) Nasz Kościół przypomina niekiedy samochód, który ma za ciężką karoserię, a za mały silnik. Dlatego silnik jest zawsze gorący. Musimy się więc starać, aby jakoś go wzmocnić; jeśli się to nie udaje, trzeba zmniejszyć karoserię. Silnik napędza całą maszynę, wprowadza zatankowane paliwo w ruch. Nas, chrześcijan, napędza siła wiary. Kościół nie czerpie więc siły ze swoich instytucji, ale tylko i wyłącznie z wiary, którą może w nich potem przetwarzać. Jeśli to się nie uda – będzie trzeba zmniejszyć karoserię. Musimy najlepiej wykorzystać sytuację, jaką mamy teraz, nawet jeśli mielibyśmy być Kościołem uboższym w instytucje. Z takiego bowiem Kościoła zrodzi się prawdopodobnie więcej sił i duchowości. 


Ani Benedykt XVI nie modlił się w Błękitnym Meczecie w Istambule, ani Jan Paweł II nie modlił się z muzułmanami w Asyżu. Podczas gdy dyrektor tureckiego urzędu ds. religii, zwierzchnik religijny tamtejszych muzułmanów, modlił się w Błękitnym Meczecie, papież stał obok niego, milcząc. W 1986 w Asyżu buddyści, hindusi, muzułmanie, żydzi i chrześcijanie modlili się razem, ale każdy osobno. W końcu wszyscy ogłosili deklarację pokojową. Ale to coś zupełnie innego niż wspólna modlitwa. Gdy członek innego wyznania modli się, powinniśmy stać obok w milczeniu i z szacunkiem względem jego przekonań religijnych. To jest właściwy sposób traktowania ludzi. 


Podarujcie Bogu pół godziny z każdego dnia waszego życia. Tylko pół godziny dziennie, a tym samym przekazuję Bogu w ręce całe moje aktualne życie. Czy ten akt uszczęśliwia mnie emocjonalnie, to nie jest decydujące kryterium dobrej modlitwy, ale właśnie to, że podarowuję Bogu samemu część mojego życia. Mi również często zdarza się na modlitwie, że jestem rozkojarzony, że nie mogę się skoncentrować. Ale pomimo to chcę, Panie Boże, podarować Tobie pół godziny. Nie chcę wtedy rozmyślać nad katechezami, kazaniami. Chcę po prostu podarować Tobie mój czas, moje życie. 


Ksiądz nie musi być ani aktorem ani błyskotliwym mówcą, wystarczy jego własne wewnętrzne przekonanie. Bez wątpienia, chodzi tu przede wszystkim o bardzo delikatną sferę. Moim obowiązkiem jako biskupa jest dbałość o to, by zapewniono wiernym właściwy dostęp do owego misterium, stąd krytyka dla „kreatywnych eksperymentów” czy, tak samo ryzykownej, profesjonalnej rutyny. Zarówno bowiem eksperymenty, jak i rutyna, przyćmiewają świętość uroczystości. Co mi osobiście pomaga w skromnej ars celebrandi to wskazówka z Trzeciej Modlitwy Eucharystycznej: „On bowiem tej nocy, której był wydany, wziął chleb i dzięki Tobie składają, błogosławił, łamał i rozdawał swoim uczniom…”. Gdzie mowa jest o najważniejszych czynach miłości Boga – ofiarowaniu własnego Syna – widoczny staje się najbardziej podły czyn człowieka: zdrada! Jako kapłani musimy więc mieć i to na uwadze: „rozważaj, co będziesz czynił”. 


W świętej Eucharystii obecna jest nie tylko sama wspólnota, obecny jest cały Kościół wszystkich czasów i wszystkich miejsc. Dana wspólnota potrzebuje związku z Kościołem powszechnym, tylko wtedy będzie katolicka. „Katolicka” to znaczy „dotycząca całości”, „obejmująca całość”. Eucharystia nie jest więc liturgią danej wspólnoty, w pierwszej kolejności jest liturgią Kościoła, który świętuje. Dlatego też żaden kapłan ani żadna parafia, nie mogą tworzyć swoich liturgii. Msza święta, którą celebrujemy, nie jest naszą własnością, nie celebrujemy samych siebie. Bóg stoi w centrum i tylko Jemu samemu oddajemy w Eucharystii siebie wraz z Chrystusem, przez biskupów i kapłanów – musimy dokładnie trzymać się porządku Kościoła. 


Ów „stan doskonałości”, o którym kiedyś tak chętnie mówiono, nie jest niczym innym jak tym właśnie, do którego każdy z nas jest powołany. Może to być życie zakonne, kapłańskie albo małżeńskie. Najważniejsze, by odkryć w sobie powołanie. Potem można w każdym stanie dążyć do doskonałości, czego chce od nas Chrystus. Nie ma więc stanów doskonałych i niedoskonałych w Kościele, jest za to trwanie przed Chrystusem, który zaprasza nas, byśmy stawali się doskonałymi. 


Zdrowie – to dobry przykład, bo dotyczy wszystkich. Składając życzenia urodzinowe, zawsze mówimy: najważniejsze zdrowie! Rzecz jasna, to jest bardzo, bardzo ważne dobro. Ale to nie najważniejsze dobro. Dzisiaj cała służba zdrowia niemal zajęła miejsce Kościoła, a lekarze są właściwie nowoczesnymi kapłanami, służącymi życiu. Proszę zauważyć, z jakim oddaniem ludzie się gimnastykują, z jaką dyscypliną, czasami wręcz zniewoleniem uprawiają fitness. To dziś nowoczesna asceza. Człowiek upatruje swojego wybawienia w zdrowym ciele. Zdrowie nie jest jednak ostatecznym dobrem. Całym tym wysiłkiem nie usuniemy krzyża z tego świata. Musimy pod nim stanąć. Na każdego przyjdzie czas. 


Miałem pewnego razu rozmowę z kobietą, którą rzucił mąż. Poznała później mężczyznę, którego chciała poślubić. Nie można jej było tego wyperswadować. Pozostało mi wtedy powiedzieć jej: „Proszę spróbować chociaż utrzymać więź z Chrystusem, to jest możliwe. Nie będzie pani mogła uczestniczyć w pełni w Eucharystii, jeśli zdecyduje się pani na ponowny związek. Proszę jednak mimo wszystko przychodzić do kościoła i świętować duchową Komunię z Jezusem. Tęsknota za Komunią może pani zapewnić bardziej intensywną więź z Chrystusem, niż niejednemu, który bezmyślnie przyjmuje Ciało Chrystusa. Wszystko inne oddajmy Bożemu Miłosierdziu”. Po prostu żadne inne rozwiązanie nie leży w mojej mocy. Wiem jedno, Bóg nie złamie trzciny nadłamanej, nie zgasi knotka o nikłym płomyku. 


Jako chrześcijanie jesteśmy przekonani, że człowiek zawdzięcza swoje istnienie boskiemu wezwaniu. Bóg powołał nas do istnienia i wezwał po imieniu. Inaczej by nas nie było. Na tym polega grzech aborcji, że człowiek chce anulować wypowiedziane przez Boga „ty”. Bóg mówi do dziecka po imieniu, a rodzice chcą to przekreślić. 


Gdybym sam był ojcem, mając dzisiejszą wiedzę, spróbowałbym wprowadzić w życie przesłanie Ośmiu Błogosławieństw. Dzieci mają wpisany w swoje wnętrze schemat akcja-reakcja. On nie wita się ze mną, więc ja nie witam się z nim. Wypowiadam złe słowo i słyszę z powrotem złe słowo. Jak ty mi, tak ja tobie. Jeśli zatem powiem: dostałem policzek i nadstawiam drugi – takie słowa słyszymy w Ewangelii – ten drugi zapyta: „czy on zwariował?”. I powstrzyma się od drugiego uderzenia. Tylko w taki sposób można przełamać schemat akcja-reakcja, tylko tak można coś zmienić. Tylko tak możemy odmienić oblicze ziemi. Dlatego dla nas, chrześcijan, brzmi to: jak Bóg mi, tak ja tobie. A nie: jak ty mi, tak ja tobie. Taką postawą trzeba przede wszystkim żyć w rodzinie.


Wiedza to rodzaj i sposób, w jaki rozpoznaję przedmioty i je analizuję. Wiara to rodzaj i sposób, w jaki widzę i rozpoznaję osoby. Do tego potrzebuję i serca, i głowy. Dostęp do osoby prowadzi przez drzwi, które otworzyć można tylko od wewnątrz. Nie można ich wyważyć od zewnątrz (…) Kiedy człowiek się otwiera, wtedy trzeba włączyć głowę, by zobaczyć, co takiego w nim jest. Prawdziwa miłość nie zaślepia, ona przywraca wzrok. Dlatego w stosunkach z ludźmi potrzeba serca i rozumu. Dobrzy nauczyciele religii wiedzą, że w ich zajęciach chodzi o Boga, a więc o Osobę. Dlatego mile widziane jest i serce, i głowa. Przedmioty i rzeczy mogę „wiedzieć”. W osobę muszę „wierzyć”. 


„Słowo stało się Ciałem” – czytamy w Prologu Ewangelii Janowej – centralnym miejscu Pisma Świętego. W odniesieniu do miłości między mężczyzną a kobietą oznacza to, że oddanie między dwojgiem ludzi jest rzeczywistością duchową, jest Logosem. Ta rzeczywistość ucieleśniła się w dziecku. Rodzice mogą więc mówić: „Nasza miłość stała się ciałem: w naszym Thomasie, w naszej Elizabeth, naszej Katharinie. Mamy dziecko, bo bardzo się kochamy i podarowaliśmy sobie siebie, dlatego teraz jest z nami ten trzeci”. 


Wielu popełnia błąd, sądząc że grzech jest chorobą. Kto jest chory, musi iść do lekarza. Jeśli jestem grzesznikiem, potrzebuję tylko przyjść pod krzyż Chrystusa. Krzyż jest jedynym miejscem, w którym grzech zostaje zamieniony w łaskę. Minus w plus. Minus świata, dzięki ofierze krzyża Chrystusa, zamieniono w plus. W sakramencie spowiedzi doświadczamy bezpośredniego działania ofiary Jezusa. 


Oczywiście Stwórca podarował nam i jedzenie, i picie, i dobre piwko też.  Bardzo lubię przysłowie: „kto nie używa, jest nieużyteczny”. Jeśli jednak przyjemność, używanie, zawładną człowiekiem, niszczą go. Fałszywy wniosek współczesnego społeczeństwa pędzonego strachem polega na przekonaniu, że w tym krótkim życiu trzeba spróbować wszystkiego, bo po śmierci nic już nie ma. To jest wizja życia bez Boga. Wtedy rzeczy tego świata wchodzą na pierwsze miejsce: pieniądze, władza, konsumpcja. 


Każdego dnia tak się modlę: Boże, zachowaj mnie w pierwotnej miłości do Chrystusa! Mam tu na myśli tę duchową świeżość, stan zakochania w wielkim, wspaniałym Bogu, którego wysławiać i podziwiać można bez końca. Choćby dlatego, że powołał mnie do życia.


Czasem rzeczywiście nie rozumiem Boga! Ale to nie przemawia przeciwko Niemu, a wręcz za Nim. Nie mieści się po prostu w mojej głowie. 


Z kategorią zła na świecie jakoś łatwiej umiem sobie poradzić. Jeśli Bóg już się odważył powołać do życia istoty sobie podobne, musiał je wyposażyć w wolną wolę. Inaczej nie bylibyśmy podobni do Boga. Człowiek może realizować swoje boskie podobieństwo tylko w miłości, a miłość możliwa jest tylko w wolności. W wolności jednakże, w wymiarze ziemskim, jest niejako automatycznie wpisane i to, że mogę wybrać zło. Wyposażając człowieka w wolną wolę, Bóg podjął ryzyko, że ktoś opowie się po stronie zła. Tak jak to uczynili Adam i Ewa w ogrodzie Eden. 


Tradycja chrześcijańska nazywa diabła Lucyferem, wywodząc tę nazwę od łacińskiego słowa lux. Całe słowo oznacza „niosący światło”. Lucyfer jest oślepiającym i zarazem zaślepiającym aniołem. Ponieważ jest on stworzeniem Bożym, dlatego też jego istnienie samo w sobie jest dobre, ale jest stworzeniem, które opowiedziało się przeciwko Bogu. Stał się rzeczywistością absolutnie negatywną. 


Nasze życie polega na tym, aby przekuwać możliwości w rzeczywistość. Im więcej możliwości człowiek w ciągu swojego życia przekuwa w pozytywną rzeczywistość, tym bardziej jest święty. 


Lepiej podejmować błędne decyzje niż żadne. 


Tak, wierzę, że piekło istnieje. Choćby dlatego, że mamy wolność. Wielki teolog Hans urs von Balthasar bardzo sensownie powiedział, że gdyby było tylko niebo, byłby to obóz koncentracyjny. Bóg tak bardzo ceni naszą wolność, że nigdy na siłę nie zaciągnąłby nas do nieba. Ponieważ gdyby nie było żadnej alternatywy dla nieba, byłoby to jednoznaczne z przymusem, czyli z ograniczoną wolnością. Ale von Balthasar dodaje: „Mam nadzieję, że piekło jest puste”. 


Czyściec to jak uczucie, gdy z ciemności szybko wkracza się w jasność. Albo gdy wieczorem idzie się ulicą, a z naprzeciwka nadjeżdża samochód z długimi światłami. Wtedy człowiekowi ciemno się robi przed oczami. Jeszcze inaczej: gdy dłużej przebywa się w ciemnym pokoju, stopniowo trzeba przyzwyczajać się do światła z zewnątrz. Osobiście tak właśnie wyobrażam sobie spotkanie z Bogiem twarzą w twarz. Człowiek jest tak oślepiony Jego wspaniałością, że w pierwszej chwili przed oczami widać tylko ciemność. Do Jego promieniującego światła nie można przyzwyczaić się od razu. Krok po kroku dojrzewa się, by choć cokolwiek dostrzec z Bożej pełni. I czyściec jest, można powiedzieć, miejscem czy procesem, w którym – o ile jeszcze wleczemy za sobą jakiś zbędny balast naszego życia – mamy szansę sobie uświadomić, że możemy oglądać to promieniejące Światło. 


Bóg jest poza czasem, jest wieczny, nie zna początku ani końca, my natomiast tkwimy w czasie, przynajmniej o tyle, że mamy początek. Dla Boga wieczność nie ma początku ani końca, ale dla nas ludzi tak. Bóg jest wieczny, bez początku i bez końca. On był, jest i będzie zawsze. My, ludzie, mamy początek, ale nie mamy końca. Nie było nas kiedyś, ale teraz jesteśmy. To jest najwspanialsze w niebie: wieczna szczęśliwość. To jest też to, co jest najbardziej przerażające w piekle: tam też nie ma końca. Dlatego Hans urs von Balthasar cały czas zmagał się z pytaniem, czy Bóg może potępić któreś ze swoich stworzeń – przy czym wspominaliśmy już, że Bóg nie potępia nikogo, że to człowiek sam siebie potępia. Ale sam siebie potępiający człowiek pod Bożym Okiem – to trudno sobie wyobrazić. Czyż Jego miłosierdzie nie jest większe od sprawiedliwości? Albo czy piekło nie jest tylko czyśćcem, w którym stanę się zdolny wziąć na serio i przyjąć jakąś część Jego wielkości? Tego nie wiemy. 


Opłaca się żyć tu, na ziemi, nadzieją nieba. I tym samym już jakaś odrobina nieba pojawia się na ziemi.