Dwie sprawy, które – niby prozaiczne – a żyć troszku nie dają, jak czasami się nad nimi zastanowić. Kwestia takich dziwnych nawyków i przyzwyczajeń. Ale jednak.
Kościół – najlepiej, gdy pusty
Lubię pusty kościół. Lubię modlitwę w samotności. Jakoś tak sobie do serca wziąłem te słowa:
Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie. (Mt 6, 6)
Nic na to nie poradzę. Pomijając sytuacje ekstremalne, kiedy idę na Mszę przysłowiowym bladym świtem, ździebko nieprzytomny, i staram się otrzeźwieć i rozbudzić się dość gwałtownie – to np. w niedzielę chciałbym układać to tak, żeby móc po prostu spędzić w ciszy z Nim ten kwadrans. Po prostu, w ławce. Dziesiątka różańca, jakieś tam podsumowanie – dnia, tygodnia. Gorzkie żale moje własne, ale i podziękowanie. Wyciszyć się, zwolnić bieg, wyrównać oddech.
Tak, wiem: jesteśmy wspólnotą, Kościół ma ludzi jednoczyć i gromadzić razem wokół ołtarza. Nie jako indywidualności, ale w grupie. Uzupełniając się, wspierając. To może jakieś tam natręctwo – ale im ciszej, spokojniej, mniej ludzi, tym ja się czuję lepiej. Może mnie rozpraszają inni? Nie wiem. Obserwuję to od dłuższego już czasu, w sumie sporo lat. Tak chyba po prostu mam i nie chcę tego zmieniać. Pora dnia nie ma znaczenia – czy rano, czy wieczorem.
Inna rzecz, że przekłada się to na niechęć i unikanie większych uroczystości, nieco pompatycznych, z „uroczystą oprawą” (szczyt, coś czego nie znoszę, to orkiestra na Mszy…), a więc siłą rzeczy pektorałów, infuł, pastorałów i tego złocisza wszelkiego… To pewnie z kolei pochodna tego, że z racji wieloletniego zamieszkiwania tam, gdzie mieszkałem, miałem pod nosem wszystkie prawie ówczesne uroczystości i „główne celebry w wymiarze diecezjalnym”.
Prostota, prostota i jeszcze raz prostota. Im bardziej prosty kościół, tym lepiej się tam czuję. Mniej rzeczy, ozdób odwracających uwagę – więcej przestrzeni dla Boga, żeby się w Niego wtulić, zachłysnąć Nim i zasłuchać.
Pismo Święte, brewiarz – najlepiej książkowy
Uwielbiam różnej maści aplikacje związane z modlitwami czy wiarą w ogólności – ostatnio korzystam z
Modlitwy w drodze czy
Mocnego Słowa. Przymierzam się do
Brewiarza, z którego dotychczas korzystam czasami przez
brewiarz.pl. Od kilku dni testuję aplikację
Pismo Święte – dzięki niej znajdę każdy cytat biblijny o wiele szybciej, niż w książce.
No właśnie. Te wszystkie nowinki techniczne ułatwiają życie – żeby zmówić Jutrznię czy Nieszpory nie trzeba taszczyć sporej knigi w twardej oprawie w torbie/plecaku, wystarczy kliknąć na smartfonie. Podobnie z czytaniem Pisma Świętego – zamiast cegiełki pokaźnej, nawet mniejszy format, kolejna aplikacja, jakich milion innych masz w telefonie.
To nic. Uwielbiam po prostu wziąć to papierowe, moje własne, Pismo Święte i je czytać. Starą dużą Tysiąclatkę, albo odkrywane na nowo najnowsze wydanie paulistów Podobnie, najprzyjemniej odmawia mi się liturgię godzin z własnym tu i ówdzie pogniecionym, starym (1988) kompletnym wydaniem brewiarza (na marginesie: jak zobaczyłem, że nowe kosztują ok. 110 zł za tom – a ja kupowałem ok. 2000 roku stare wydanie za jakieś 150 zł za wszystkie cztery, i to nowe – to się zgarbiłem), z wystrzępionymi wstążkami/zakładkami, powtykanymi tu i ówdzie obrazkami. Intuicyjnie. Własna przestrzeń do modlitwy.
Do starszych osób trudno mnie zaliczyć – no chyba, że 3 w cyfrze wieku na początku to już starość. A jednak – taaaki tradycyjny. Co zrobić 🙂